Литмир - Электронная Библиотека

– Babciu, nic ci nie jest? – zapytałam.

– Wszystko w porządku – odparła babcia. – Dorwałabym tego drania, gdyby nie moja kontuzja. Musiałam strzelać tylko z jednej ręki.

– Skąd babcia ma takie kopyto?

– Pożyczyłam od mojej przyjaciółki Elsie – wyjaśniła babcia. – Kupiła go podobno na wyprzedaży, kiedy mieszkała w Waszyngtonie. – Podniosła wzrok. – Czy leci mi krew?

– Nie, ale nabiła sobie babcia guza. Może powinnyśmy wrócić do domu, żeby babcia mogła odpocząć.

– To dobry pomysł – przyznała. – Kolana mam jak z waty. Chyba jednak nie jestem takim twardzielem jak ci faceci z telewizji. Ich strzelanie w ogóle nie męczy.

Wsadziłam babcię do samochodu i zapięłam jej pas. Spojrzałam po raz ostatni na pozostałe samochody, które ucierpiały przez Kenny’ego. Zastanawiałam się, kto powinien odpowiadać za uszkodzenie pierwszego. Właściwie nic mu się nie stało, ale na wszelki wypadek zostawiłam za wycieraczką wizytówkę, gdyby właściciel odkrył to wgniecenie i chciał uzyskać bliższe wyjaśnienia.

Uznałam, że w przypadku Morellego nie muszę zostawiać wizytówki, gdyż i tak będę pierwszą osobą, która w tej sytuacji przyjdzie mu na myśl.

– Najlepiej chyba będzie, jeśli w domu nie wspomnimy o tym rewolwerze – powiedziałam do babci. – Wiesz przecież, jak mama reaguje na broń.

– Nie ma sprawy – odparła babcia. – Wolę zapomnieć o tym całym zajściu. Nie mogę wprost uwierzyć, że nie trafiłam w ten samochód. Nawet nie przestrzeliłam mu opony – dodała z żalem.

Kiedy matka zobaczyła nas w drzwiach, uniosła brwi ze zdziwienia.

– Co się tym razem stało? – zapytała. Zmrużyła oczy i przyjrzała się babci. – A ty co masz na czole?

– Uderzyłam się puszką – wytłumaczyła babcia. – Głupi wypadek.

Pół godziny później do drzwi zastukał Morelli.

– Chcę z tobą porozmawiać… – powiedział obejmując mnie ramieniem. Na zewnątrz – dodał, wyciągając mnie z domu.

– To nie była moja wina – broniłam się. – Siedziałyśmy sobie z babcią w buicku nikomu nie wadząc, kiedy zjawił się Kenny i zaczął walić od tyłu w nasz samochód.

– Możesz to powtórzyć?

– Siedział za kierownicą dwutonowego chevroleta. Zauważył mnie i babcię w buicku przy alei Hamiltona. Zawrócił i uderzył w nas od tyłu. Dwa razy. Wtedy babcia wyskoczyła z samochodu i strzeliła do niego, a on się spłoszył i odjechał.

– To najgłupsza wymówka, jaką w życiu słyszałem.

– To szczera prawda!

Babcia wychyliła głowę.

– Co się dzieje?

– Morelli uważa, że wymyśliłam sobie całą tę historię z Kennym, który uderzył w nas chevroletem.

Babcia sięgnęła po swoją torbę leżącą w przedpokoju na stole. Pogrzebała w niej chwilę, po czym wyciągnęła rewolwer i wymierzyła w Morellego.

– Jezus! – krzyknął Morelli. Uchylił się i zabrał babci gnata.

– Skąd pani ma to działo?

– Pożyczyłam – wyjaśniła babcia. – Strzelałam do tego łajdaka, twojego kuzyna, ale udało mu się uciec.

Morelli przez chwilę wpatrywał się w czubki własnych butów, po czym odezwał się:

– Ta broń zapewne nie jest zarejestrowana?

– O co ci chodzi? – zdziwiła się babcia. – Gdzie niby miałaby być zarejestrowana?

– Pozbądź się tego – zwrócił się do mnie Morelli. – Zabierz to z moich oczu.

Wepchnęłam babcię i jej rewolwer do domu i starannie zamknęłam drzwi.

– Zajmę się tym – obiecałam Morellemu. – Dopilnuję, żeby czym prędzej zwróciła go właścicielowi.

– A więc ta idiotyczna historyjka jest jednak prawdziwa?

– Gdzie ty byłeś? Czy naprawdę niczego nie widziałeś?

– Zmieniłem Roche’a. Obserwowałem dom pogrzebowy. Nie patrzyłem na samochód. – Spojrzał na buicka. – A co z tym? Żadnych szkód?

– Mała rysa na tylnym zderzaku.

– Czy Pentagon wie o tym samochodzie?

Pomyślałam, że czas przypomnieć Morellemu, iż mogą się do czegoś przydać.

– Sprawdziłeś tę broń u Spira?

– Czysta jak łza. Wszystko legalnie zarejestrowane.

No i to by było na tyle, jeśli chodzi o moją użyteczność.

– Stephanie – odezwała się matka z domu. – Stoisz na dworze bez kurtki! Przeziębisz się na śmierć.

– A propos śmierci – rzeki Morelli. – Znaleziono ciało do twojej stopy. Dziś rano zatrzymało się na jednym z filarów mostu.

– Sandeman?

– Aha.

– Nie uważasz, że Kenny popada w autodestrukcję i chce, żeby go złapano?

– To o wiele łatwiejsze. Tchórz z niego. Najpierw był świetny pomysł na zrobienie dużych pieniędzy. Coś im się pochrzaniło i cały plan wziął w łeb, a Kenny nie mógł sobie dać z tym rady. Teraz zabrnął już tak daleko, że szuka kozłów ofiarnych… Moogeya, Spira, ciebie.

– Wszystko mu się dokumentnie pokręciło, prawda?

– Jeszcze jak.

– Myślisz, że Spiro to taki sam świr?

– O nie. Spiro to nie świr. Spiro to gnida.

To prawda. Spiro był jak wrzód na dupie Miasteczka. Spojrzałam na samochód Morellego. Nie wyglądał na taki, który mógłby ruszyć z miejsca.

– Podrzucić cię gdzieś?

– Dam sobie radę.

O siódmej wieczorem było już u Stivy pełno ludzi, a rząd samochodów stojących przy alei Hamiltona ciągnął się aż dwie przecznice dalej. Zaparkowałam na drugiego tuż przy służbowym podjeździe i powiedziałam babci, żeby weszła do budynku nie czekając na mnie.

Babcia zdążyła przebrać się w sukienkę i wyglądała niezwykle kolorowo, paradując po schodach w swoim niebieskim płaszczu i morelowej fryzurze. Pod pachą miała wetkniętą torebkę z czarnej skóry, a zabandażowana ręka wystawała jak sztandar, głoszący, że oto idzie jedna z rannych w wojnie z Kennym Mancuso.

Zrobiłam jeszcze jedno okrążenie, nim znalazłam miejsce do parkowania. Podbiegłam do budynku, weszłam przez boczne drzwi i zatonęłam w klaustrofobicznych rozgrzanych wnętrzach i przyciszonym szumie rozmów. Kiedy to się skończy, nigdy w życiu nie zajrzę już do domu pogrzebowego. Choćby nie wiem, kto umarł. Wołami mnie nikt tam nie zaciągnie. Czy to będzie matka, czy babcia. Same będą musiały dać sobie radę.

Przysiadłam się do Roche’a przy stoliku.

– Widzę, że braciszek ma jutro pogrzeb.

– A tak. Boże, jak ja będę tęsknił za tym miejscem. Za tym sknerą, za ciastkami jak trociny. No i za herbatą. Mniam. Choć przyznam, że herbata jest naprawdę dobra. – Rozejrzał się. – O rany, sam nie wiem, na co ja narzekam. Miałem już gorsze zadania. W zeszłym roku czatowałem w przebraniu żebraczki i napadnięto mnie. Miałem wówczas dwa złamane żebra.

– Widziałeś moją babcię?

– Tak. Widziałem, jak wchodziła, ale potem zniknęła mi gdzieś w tłumie. Pewnie próbuje przepchnąć się do tego faceta, któremu obcięli to i owo.

Spuściłam głowę i zaczęłam przepychać się do sali, w której leżał Joe Loosey. Pracowałam mocno łokciami, aż znalazłam się przy trumnie i wdowie po Looseyu. Liczyłam na to, że znajdę babcię w miejscu zarezerwowanym dla najbliższej rodziny. Wychodziła bowiem z założenia, że skoro widziała penisa Joego, była z nim teraz w bardzo zażyłych stosunkach.

– Tak mi przykro – powiedziałam do wdowy. – Czy nie widziała pani babci Mazurowej?

W oczach pani Loosey dostrzegłam przerażenie.

– To Edna tu jest?

– Przywiozłam ją jakieś dziesięć minut temu. Sądziłam, że chce złożyć pani kondolencje.

Pani Loosey położyła rękę na trumnie w obronnym geście.

– Nie widziałam jej.

Zaczęłam ponownie przepychać się przez tłum i dotarłam do sali, gdzie leżał fałszywy brat Roche’a. Z tyłu sali stała grupka ludzi. Sądząc po stopniu zaangażowania, rozmawiali o skandalu z penisem Looseya. Zapytałam, czy ktokolwiek z nich widział babcię Mazurową, ale otrzymałam same negatywne odpowiedzi. Wróciłam do holu. Sprawdziłam w kuchni, w damskiej łazience, na werandzie przy bocznym wejściu. Pytałam wszystkich po drodze.

Nikt nie widział staruszki w wielkim niebieskim płaszczu.

Poczułam dreszcz niepokoju. To niepodobne do babci. Zawsze lubiła być w centrum uwagi. Widziałam, jak wchodziła do budynku, mogłam więc mieć pewność, że znajdowała się w środku… Przynajmniej przez jakiś czas. Nie podejrzewałam, by wyszła na zewnątrz. Nie widziałam jej na dworze, kiedy szukałam miejsca do parkowania. Poza tym nie mogłam sobie wyobrazić, że mogłaby wyjść nie rzuciwszy okiem na pana Looseya.

Weszłam na piętro i zaczęłam myszkować po pomieszczeniach, w których trzymano trumny i akta. Uchyliłam drzwi do biura i zapaliłam światło. Pokój stał pusty. Nikogo nie było również w łazience na górze. Pusty był magazynek z materiałami biurowymi.

Wróciłam do holu i zauważyłam, że Roche gdzieś zniknął. Przy frontowym wejściu stał samotnie Spiro z kwaśną miną.

– Nie mogę nigdzie znaleźć babci Mazurowej – oznajmiłam mu.

– Moje gratulacje.

– Nie bądź taki dowcipny. Martwię się o nią.

– I powinnaś. To wariatka.

– Widziałeś ją?

– Nie. I jest to jedyna miła rzecz, jaka mnie spotkała wciągu dwóch ostatnich dni.

– Może powinnam sprawdzić na zapleczu.

– Tam jej nie ma. Wszystkie pomieszczenia są zamknięte w godzinach odwiedzin.

– Babcia potrafi być bardzo pomysłowa, kiedy się na coś uprze.

– Nawet jeśli udało jej się tam wejść, nie posiedzi długo. Na stole numer jeden leży Fred Dagusto, który nie przedstawia sobą najpiękniejszego widoku. Sto czterdzieści kilo obrzydliwego cielska. Wszędzie tłuszcz, jak okiem sięgnąć. Będę go musiał odchudzić, żeby się zmieścił do trumny.

– Chcę zajrzeć na zaplecze.

Spiro zerknął na zegarek.

– Musisz zaczekać, aż skończą się odwiedziny. Nie mogę zostawić tych wandali bez dozoru. Jak się zejdzie taki wielki tłum, to ludzie zaraz zaczynają sobie wynosić coś na pamiątkę. Trzeba pilnować drzwi, bo ograbią człowieka do cna.

– Nie potrzebuję przewodnika. Daj mi tylko klucz.

– Zapomnij o tym. Nie wpuszczę tam nikogo, kiedy mam na stole nieboszczyka. Po tym, co spotkało Looseya, nie mam zamiaru ryzykować.

– A gdzie Louie?

– Wziął sobie wolne.

Wyszłam na werandę od frontu i popatrzyłam na drugą stronę ulicy. Okna w mieszkaniu, z którego obserwowano zakład Stivy, były ciemne. Roche siedział tam pewnie nasłuchując i obserwując. Może i Morelli tam z nim był. Martwiłam się o babcię Mazurową, ale nie chciałam jeszcze wciągać w to Morellego. Na razie niech lepiej obserwuje budynek.

52
{"b":"93893","o":1}