Литмир - Электронная Библиотека

– Co się stało? – zapytał.

Otworzyła oczy i przez zasłonę łez ujrzała najpierw jego przystojną, zatroskaną twarz, a potem swój peniuar zawinięty powyżej pasa i rękę Mervyna między jej udami. Ujęła go za przegub, po czym delikatnie, lecz stanowczo odsunęła jego rękę.

– Nie gniewaj się, proszę.

– Nie będę się gniewał – odparł łagodnie. – Powiedz mi.

– Od śmierci Seana nie dotykał mnie tam żaden mężczyzna.

Kiedy to zrobiłeś, natychmiast pomyślałam o nim.

– To był twój mąż – stwierdził.

Skinęła głową.

– Jak dawno?

– Dziesięć lat temu.

– To mnóstwo czasu.

– Jestem lojalna. – Uśmiechnęła się przez łzy. – Jak ty.

Westchnął.

– Masz rację. To już moje drugie małżeństwo, a dopiero po raz pierwszy otarłem się o zdradę. Wciąż myślę o Dianie i tym fircyku.

– Czy jesteśmy niemądrzy?

– Być może. Powinniśmy przestać rozmyślać o przeszłości i zacząć cieszyć się teraźniejszością.

– Chyba masz rację – szepnęła, po czym znowu go pocałowała.

Samolot zatrząsł się, jakby w coś uderzył. Podłoga zakołysała się, światła zamigotały, a Nancy zapomniała o pocałunku i przywarła mocno do Mervyna, by nie stracić równowagi. Kiedy odsunęła się i spojrzała na niego, zauważyła, że krwawi mu warga.

– Ugryzłaś mnie – stwierdził z przekornym uśmiechem.

– Przepraszam.

– Nie szkodzi. Mam nadzieję, że zostanie mi blizna.

Objęła go mocno, czując nagły przypływ sympatii.

Kolejny atak sztormu przeczekali leżąc na podłodze, ciasno do siebie przytuleni.

– Spróbujmy dostać się do koi – zaproponował Mervyn, kiedy kołysanie na chwilę zelżało. – Na pewno będzie nam wygodniej niż na dywanie.

Nancy skinęła głową, po czym przepełzła na czworakach przez kabinę i wspięła się do swojej koi. Mervyn położył się obok niej. Objął ją, ona zaś przylgnęła do niego całym ciałem.

Za każdym razem, kiedy sztorm przybierał na sile, przywierała do niego mocniej niczym żeglarz przywiązany do masztu, a on gładził ją uspokajająco po plecach.

Wreszcie udało się jej usnąć.

* * *

Zbudziło ją pukanie i głos zza drzwi.

– Steward!

Otworzywszy oczy stwierdziła, że leży w objęciach Mervyna.

– Boże! – szepnęła z przerażeniem. Usiadła, rozglądając się dokoła błędnym wzrokiem.

Mervyn położył dłoń na jej ramieniu.

– Proszę chwilę zaczekać – powiedział donośnym, spokojnym głosem.

– Oczywiście, proszę pana – odparł steward. – Proszę się nie śpieszyć.

Mervyn wyskoczył z łóżka i nakrył Nancy kocem. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, po czym odwróciła się do ściany, udając, że śpi. Na wszelki wypadek wolała nie patrzeć stewardowi w oczy.

Usłyszała, jak Mervyn otwiera drzwi.

– Dzień dobry! – powiedział radosnym tonem steward, wchodząc do kabiny. Do Nancy dotarł zapach świeżo zaparzonej kawy. – Jest dziewiąta trzydzieści rano czasu brytyjskiego, czwarta trzydzieści w Nowym Jorku, a punkt szósta na Nowej Fundlandii.

– Dziewiąta trzydzieści w Wielkiej Brytanii, a szósta rano na Nowej Fundlandii? – powtórzył Mervyn ze zdziwieniem. – Chcesz powiedzieć, że trzeba odjąć trzy i pół godziny?

– Tak jest, proszę pana. Czas Nowej Fundlandii dzieli od czasu Greenwich właśnie trzy i pół godziny.

– Nie wiedziałem, że uwzględnia się półgodzinne różnice. To chyba komplikuje życie ludziom, którzy układają rozkłady lotów. Ile jeszcze do wodowania?

– Będziemy wodować za trzydzieści minut, tylko godzinę później, niż powinniśmy. Opóźnienie powstało w wyniku sztormu.

Steward wyszedł cicho z kabiny i zamknął za sobą drzwi.

Nancy odwróciła się od ściany. Kiedy Mervyn podniósł żaluzje, do wnętrza apartamentu wlało się przez okna dzienne światło. Przyglądała się, jak nalewa kawę, podczas gdy przez jej pamięć przelatywały oderwane obrazy – wspomnienia minionej nocy. Mervyn trzymający ją za rękę, oboje padający na podłogę, jego dłoń między jej udami, przytulone ciała, ręka głaszcząca ją uspokajająco podczas kolejnych ataków sztormu. Słodki Boże – pomyślała. – Coraz bardziej lubię tego człowieka.

– Jaką pijesz? – zapytał.

– Czarną, bez cukru.

– Tak samo jak ja.

Podał jej filiżankę.

Przyjęła kawę z wdzięcznością. Była bardzo ciekawa mnóstwa rzeczy dotyczących Mervyna. Czy gra w tenisa, chodzi do opery, lubi robić zakupy? Czy dużo czyta? Jak zawiązuje krawat? Czy sam czyści sobie buty? Patrząc na niego, siedzącego w fotelu i pijącego kawę, doszła do wniosku, że może sobie sama udzielić wielu odpowiedzi bez ryzyka popełnienia błędu. Na pewno grał w tenisa, ale chyba nie czytał zbyt wielu powieści, a już na pewno nie lubił włóczyć się po sklepach. Wyglądał na dobrego pokerzystę, lecz marnego tancerza.

– O czym myślisz? – zapytał. – Tak mi się przyglądasz, jakbyś chciała oszacować, czy warto wystawić mi polisę ubezpieczeniową.

Roześmiała się.

– Jaką muzykę lubisz?

– Jestem zupełnie głuchy, jeśli o to chodzi – przyznał. – Przed wojną, kiedy jeszcze byłem kawalerem, wszędzie królował ragtime. Podobał mi się ten rytm, choć nigdy nie byłem dobrym tancerzem. A ty?

– Ja? Och, tańczyłam, i to nawet sporo. Musiałam to robić. W każdą sobotę rano w białej sukience i białych rękawiczkach chodziłam do szkoły tańca, gdzie uczyłam się tańczyć z dwunastoletnimi chłopcami w garniturach. Matka uważała, że zapewni mi to dostęp do najwyższych kręgów towarzyskich Bostonu. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale wcale tego nie żałuję. Znacznie bardziej interesowała mnie fabryka ojca, naturalnie ku rozpaczy matki. Walczyłeś podczas Wielkiej Wojny?

Przez jego twarz przemknął cień.

– Tak, pod Ypres. Przysiągłem sobie, że zrobię wszystko, żeby już nigdy młodzi ludzie nie musieli ginąć w taki sposób, ale nie przewidziałem pojawienia się Hitlera.

Spojrzała na niego ze współczuciem. Mervyn odwrócił się w jej stronę. Kiedy ich oczy spotkały się, natychmiast zrozumiała, że on także wspomina pocałunki i pieszczoty minionej nocy. Ogarnął ją wstyd. Spojrzała przez okno, za którym pojawił się jakiś ląd. Przypomniało jej to, że w Botwood czeka ją rozmowa telefoniczna, która w taki lub inny sposób na pewno wywrze ogromny wpływ na jej życie.

– Już prawie jesteśmy! – wykrzyknęła, zrywając się z łóżka. – Muszę się ubrać.

– Będzie lepiej wyglądało, jeśli wyjdę pierwszy.

– W porządku.

Co prawda miała poważne wątpliwości, czy pozostały jej jeszcze choć resztki reputacji, które warto by było chronić, ale nie chciała mu tego mówić. Przyglądała się, jak zdejmuje z wieszaka garnitur i bierze papierową torbę z białą koszulą, czarnymi wełnianymi skarpetkami i szarą bawełnianą bielizną, które kupił w Foynes wraz z pasiastą koszulą nocną. W drzwiach zawahał się wyraźnie; wiedziała, że zastanawia się, czy może ją jeszcze raz pocałować. Podeszła do niego.

– Dziękuję, że chciało ci się przez całą noc trzymać mnie w ramionach – powiedziała.

Schylił się i delikatnie dotknął ustami jej warg. Trwali tak przez chwilę, po czym rozdzielili się.

Nancy otworzyła mu drzwi i Mervyn wyszedł z kabiny.

Zamknąwszy je westchnęła głęboko. Zdaje się, że mogłabym się w nim zakochać – pomyślała. – Ciekawe, czy jeszcze kiedyś zobaczę tę jego pasiastą koszulę.

Spojrzała w okno. Samolot stopniowo tracił wysokość. Musiała się pośpieszyć.

Uczesała się szybko, a następnie poszła z walizeczką do damskiej łazienki sąsiadującej z apartamentem dla nowożeńców. Zastała tam Lulu Bell i jakąś nieznajomą kobietę, ale na szczęście nie żonę Mervyna. Nancy chętnie wzięłaby kąpiel, lecz musiała zadowolić się dokładnym umyciem. W walizeczce miała czystą bieliznę i świeżą bluzkę – granatową zamiast szarej – do tej samej wiśniowej garsonki. Ubierając się myślała o porannej rozmowie z Mervynem. Choć właściwie była szczęśliwa, to w głębi duszy dręczył ją trudny do wyjaśnienia niepokój. Dlaczego? W chwili kiedy zadała sobie to pytanie, odpowiedź stała się jasna jak słońce. Mervyn nie mówił nic o swojej żonie. Napomknął o niej tylko raz… a potem cisza. Czyżby pragnął powrotu Diany? Może nadal ją kochał? Co prawda spędził noc trzymając w objęciach inną kobietę, ale to wcale nie przekreślało jego małżeństwa.

A czego właściwie ja chcę? – zadała sobie pytanie. – Oczywiście marzę o tym, by się z nim spotykać, może nawet przeżyć romans, ale czy chcę, by zrezygnował dla mnie z małżeństwa? Skąd mogę mieć pewność, zaledwie po jednej nocy nie zrealizowanych namiętności?

Zamarła w bezruchu ze szminką przy ustach i przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Daj spokój, Nancy – myślała. – Przecież dobrze znasz prawdę. Pragniesz tego człowieka. Masz czterdzieści lat i jeden dzień i właśnie spotkałaś Pana W Sam Raz Dla Ciebie. Przestań sama siebie oszukiwać i weź się ostro za niego.

Skropiła się perfumami „Pink Clover” i wyszła z łazienki.

Zaraz za progiem niemal wpadła na Nata i Petera, którzy zajmowali miejsca koło damskiej łazienki.

– Dzień dobry, Nancy – powiedział Nat.

Przypomniała sobie, co pięć lat temu czuła do tego mężczyzny. Tak, gdybym miała dość czasu, chybabym się w nim zakochała – przyznała w duchu. – Ale nie miałam czasu. Na całe szczęście. Zdaje się, że bardziej niż mnie pragnął dostać w swoje ręce moją firmę. W każdym razie o mnie przestał już zabiegać, fabryką natomiast interesuje się w dalszym ciągu. Skinęła mu głową i nie odezwawszy się ani słowem weszła do swojej kabiny.

Dwie koje przeistoczyły się z powrotem w obszerną otomanę, na której siedział Mervyn – gładko ogolony, w białej koszuli i ciemnoszarym garniturze.

– Spójrz przez okno – powiedział. – Już prawie jesteśmy na miejscu.

Lecieli nad gęstym sosnowym lasem poprzecinanym srebrnymi rzekami. Po chwili drzewa ustąpiły miejsca wodzie – nie głębokim, ciemnym wodom Atlantyku, lecz spokojnemu, płytkiemu ujściu rzeki. Na brzegu dostrzegła mały port oraz skupisko drewnianych budynków, nad którymi górowała wieża kościoła.

71
{"b":"93808","o":1}