– No to idziemy! – zakomenderowała, wyciągając z szuflady zwinięte czyste prześcieradło.
Nagle stanęła jednak w pół kroku i ruchem, którego nikt by się nie spodziewał, położyła Irkowi rękę na ramieniu.
– Dlaczego akurat teraz? – jej głos zabrzmiał miękko, trudno było przypuszczać, że w ogóle umie tak mówić.
– Szczerze? – Jak chcesz…
– Znudziło mi się. Już mi się nie chce dłużej. Cholera mnie bierze, nie mogę spać, myśleć, czuć. To i tak tylko formalność, właściwie już mnie nie ma – argumentował w pośpiechu.
Posłusznie podążył za Barszczuchą. Po drodze kazała mu jeszcze oddać mocz, potem otworzyła drzwi oznaczone numerem 21 i wpuściła go do środka. Nieduży westybul zalało jasne, twarde światło bezcieniowych lamp. Było tu zupełnie pusto, żadnych ławek, oszklonych szaf czy innego medycznego sprzętu, podłogę, sufit i wszystkie ściany pokrywały jednakowe białe kafelki, błyszczące, jakby polanę wodą. Zasłonił oczy, bo rozbolały go od tej bieli.
Naprzeciw wejścia znajdowały się drugie drzwi, szerokie, dwuskrzydłowe, oszklone, prowadzące zapewne do głównego pomieszczenia. Siostra zniknęła za matowymi szybami, zostawiając Irka samego. Nie bał się, serce nie biło przyśpieszonym rytmem, stał i słuchał cichego szumu klimatyzacji, wdychał zapach tłoczony razem z powietrzem – teraz akurat morskiej bryzy.
Po kilku długich minutach Barszczuchą wychyliła się wreszcie i zawołała:
– Już, już! Posłane!
Wszedł nieśmiało, jak do gabinetu ważnego urzędnika, delikatnie zdjął rękę z klamki.
Ujrzał przed sobą wnętrze pięknego pokoju. Rozczarowało go swoją skromnością.
Środek zajmowało łóżko, podobne do zwykłych, znajdujących się w szpitalu, ale na nogach wysokich jak stół operacyjny i z obejmami do unieruchamiania dolnych i górnych kończyn. W ścianach umieszczono kilka wnęk, zakrytych podnoszonymi srebrnymi żaluzjami. Całości wyposażenia dopełniały dwie niewielkie szafki, elastyczne rury zwinięte za półprzejrzystą osłoną, panel sterowania, z którego świeciły szafirowe diody, oraz tak zwana sucha umywalka. Również i tu królowała jako tło połyskliwa, drażniąca wzrok biel.
Barszczuchą wytrenowanymi ruchami ramion pomogła mu wgramolić się na posłanie, a kiedy już leżał płasko, z głową podpartą twardym skórzanym wałkiem, zaczęła mu przywiązywać ręce i nogi.
– To ma zapobiec gwałtowniejszym ruchom – tłumaczyła – żeby lek nie dostał się do którejś jamy ciała, tylko tam, gdzie powinien, bo będzie okropny kłopot.
– Siostro… Tyle mi naopowiadali o pięknym pokoju… Co z tymi wirtualnymi projekcjami? Plaże, góry, wymarzone miejsca… Wie siostra, mówili, że to jest, żeby było łatwiej, przyjemnie…
Barszczucha, kończąca dopinać ostatni rzemień, roześmiała się na cały głos:
I jeszcze co? Ty, mądry starszy człowiek, wierzysz w takie pierdoły? Może gdzie w Ameryce to tak, może za pięćdziesiąt lat i u nas! Ja słyszałam, że też o gołych babkach opowiadają. Chciałoby się, nie? Chyba że sama ci się podkasam – zarżała rubasznie.- Chłopy, chłopy…To jedno to chyba nawet w grobie ze łbów wam nie wylezie.
Gderając, podniosła żaluzję we wnęce po lewej stronie i wyciągnęła stamtąd urządzenie zabiegowe. Był to ażurowy stelaż na kółkach, do którego przymocowano płaski ekran, połączony z małym, prostokątnym pudełkiem. Aparat sprawiał wrażenie mocno sfatygowanego. Kółka piszczały, rurki stelaża obłaziły z niebieskiej farby, ujawniając, że przedtem nosiły barwę brązową, a jeszcze wcześniej żółtą. Kształt ekranu i stan jego obudowy przypominał Irkowi wiek dwudziesty.
Barszczucha rozwinęła kabel i włączyła do kontaktu. Następnie rozłożyła wysoki statyw, zawiesiła na nim pudełko, przeprowadziła od niego przezroczysty przewód do igły, którą wcześniej automatyczny iniektor umieścił w żyle na przedramieniu Irka. Z lodówki wyjęła niewielki dozownik wypełniony rubinową cieczą i bardzo ostrożnie wcisnęła go do otworu w pudełku.
– Co to jest?
– Syntetyczna kurara. Paraliżuje układ oddechowy. Nawet nie poczujesz. Zaraz otworzę program, ma trzy etapy.
Będziesz podejmował decyzje i przechodził od jednego do drugiego. Ostatni to już jest over – leading, włącza się pompka i podaje lek. Jakby coś nie tak, wciśniesz alarm. Będę zresztą monitorować.
Podała mu sterownik podobny do dawnej komputerowej myszy, tyle że bez kabelka i z dwoma przyciskami na TAK i NIE oraz czerwonym guzikiem alarmowym, spojrzała jeszcze raz z troską, czy wszystko w porządku, i wyszła.
Zgasły górne światła, na łóżko padał blask punktowej lampki. Ekran zamigotał, pojawiła się poważna kobieca twarz. Materiał musiał być nagrywany dawno, przynajmniej dwadzieścia lat temu, bo kobieta miała niemodny makijaż à la gejsza i fryzurę fringe rick, jakiej nikt w tych czasach już nie nosił. Mówiła wyraźnie i spokojnie:
Za chwilę może nastąpić w twoim życiu to, co zostało wpisane w jego porządek już w momencie twojego przyjścia na świat i co dotyczy nie tylko ciebie, ale każdego bez wyjątku człowieka. Jeżeli jesteś wierzący, twoja dusza opuści odmawiające spełniania funkcji życiowych ciało i rozpocznie życie wieczne w sferze transcendentalnej, jeśli niewierzący – po ustaniu czynności organizmu pamięć o tobie zamieszka w świadomości członków rodziny, przyjaciół i znajomych. Czy decydujesz się zatem kontynuować program, w wyniku którego na własne życzenie otrzymasz śmiertelną dawkę preparatu i umrzesz? Wciśnij odpowiedni przycisk.
Na ekranie ukazały się dwa pola, oznaczone TAK i NIE.
„Czy mają mi teraz stanąć przed oczami obrazy z całego życia? – zastanawiał się. – Powinienem je przeglądać jak bohater literacki, wygłaszać głębokie refleksje. Nie mam przecież żadnych refleksji. Powinienem też może poroztkliwiać się trochę nad sobą, ale gdy próbuję, śmiać mi się chce…”
Próbował również wspominać. Obrazy uciekały jednak, wymykały się logice, nie układały w żadną całość. Widział strzępy: podwórko, Oluchę, jakąś jazdę samochodem po krętej leśnej szosie, Mirkę przy obiedzie, Leszka Dolińczyka, kolegę z podstawówki. Nie było w tym sensu. „Nawet litować się nad sobą nie potrafię. Po co zwlekać?”
I nagle ogarnęła go szalona ciekawość. Uzmysłowił sobie, że oto trzyma w ręku klucz do rozwiązania na własny użytek największej zagadki ludzkości, siły napędowej kultury wszystkich epok, źródła inspirującego szeregi artystów, wizjonerów, szalonych naukowców. Pomyśleć, jeszcze tylko kilka nieznacznych ruchów palcem wskazującym, a wszystko będzie wiedział!
Nacisnął pole TAK.
Ekran zmienił kolor, napisało się na nim następne pytanie:
Czy z pewnością rozumiesz, że jeżeli naciśniesz przycisk TAK, to umrzesz? Czy rzeczywiście rozważyłeś wszystkie ZA i PRZECIW i jesteś na to zdecydowany?
Co byłoby przeciw? To, że jedyną realną życiową perspektywą jest perspektywa korytarza Oddziału O-L i dreptanie w kółko od końca do końca? Nie ma niczego przeciw, po tej stronie jest tylko cierpienie, bezradność, konieczność unikania luster, strach przed własnym odrażającym obrazem. A może należałoby żałować świata? Owszem, żałuje słońca, młodości, ale nigdy zgiełku, którego już od dawna nie rozumie, walących się domów i rejonów socjalnych, religii zmienionej w cyrkowe widowisko, migotliwego stylu życia, za którym nie nadąży.
Przypomniał mu się refren starego przeboju Cmona, który na życzenie Koniecznego rocker zaśpiewał w dwójce, wystukując rytm łyżeczką o talerz:
Nie chcesz iść na całość? To idź na połowę!
Światem rządzi szmalec i narządy płciowe!
Drugi raz nacisnął TAK.
Na ekranie wyświetliła się teraz czarna tapeta i pulsujący złotymi gotyckimi literami napis:
Jeśli naciśniesz przycisk z napisem EXIT, preparat zostanie ci podany w ciągu W sekund.
Nie zwlekał. Nacisnął bez namysłu, wyciągnął się wygodnie, na ile pozwalały wiązania rąk i nóg, przymknął oczy. Czekał. Pomyślał o Mirce, o lesie nad Jeziorem Plusznym, o lekkim czerwcowym wietrze znad wody, zapachu rozgrzanych liści, miękkości trawy, o ludziach przyjemnych i dobrych, których spotkać może najwyżej TAM, co już za chwilę się stanie.
Czekał coraz dłużej i nie stawało się.
Minęło z pewnością więcej niż dziesięć sekund i nic się nie działo, niczego nie odczuwał. Z zamkniętymi wciąż oczami policzył dla pewności do piętnastu, potem jeszcze raz – i w dalszym ciągu nic.
Spojrzał na ekran. Napis przestał pulsować, trwał nieruchomo. Próbował ponownie wciskać EXIT. Bez rezultatu. Potrząsnął przewodem prowadzącym do dozownika. Kurara najwyraźniej nie miała zamiaru wypływać.
Barszczucha wbiegła zdenerwowana, zanim zdążył włączyć alarm. Walnęła parę razy pięścią po ekranie, że stelaż o mało się nie przewrócił, nerwowo poprawiała kable, sprawdzała wtyczki, potem kazała mu jeszcze raz klikać przyciskami. Program w ogóle nie działał, funkcjonował tylko do ostatnich słów lektorki, potem wszystko nieruchomiało.
– Zawiesił się. Stary przecież jak diabli! Albo może pompka trzasnęła. Tyle ludzi tędy przeszło, nie ma co się dziwić. Nie konserwuje się, nie wymienia, żałuje pieniędzy, no to prędzej czy później najlepszą rzecz szlag trafia.
Próbowała coś jeszcze zrobić z mechanizmem pompki, gmerała w jej obudowie śrubokrętem, na nic to się jednak nie zdało.
W taki sposób z powrotem znalazł się w swojej sypialni numer 9. Znowu był świt broczący czerwonym słońcem, rutynowe odwiedziny doktor Gudrun, która albo o niczym nie wiedziała, albo nie zdradziła się ani słowem. Nikt inny również nie dawał do zrozumienia, że cokolwiek słyszał o jego nocnej przygodzie.
Dopiero Wszechwłoga wpadł na poranny obchód jakby nie taki jak zawsze. Nie wyglądał już na obrażonego. Zmienił też chyba zamiar zostania południowcem, bo miał tym razem złociste fale włosów nad czołem i niebieskie oczy. Kręcił się niepewnie, odbijał piłeczkę, przypatrywał Irkowi z bliska i z daleka.
– Nie znajduję słów przeprosin – przemówił wreszcie. – Czuję się, owszem, zaskoczony, ale to nie znaczy, żebym do tego rodzaju sytuacji nie był przygotowany duchowo. Natomiast pan, panie Ireneuszu, został dzięki temu wydarzeniu człowiekiem paradoksalnym. Istnieje pan fizycznie i jednocześnie nie istnieje. Naciskając EXIT, wymazał pan swój znak identyfikacyjny ze wszystkich, jakie są, rejestrów żywych osób. Od paru godzin nie ma pana na liście ewidencji ludności, w wykazach urzędu skarbowego, policji, funduszu emerytalnego, kasy chorych, banków, sklepów, gdzie robił pan zakupy. Figuruje pan, co prawda, w księdze zgonów, ale przecież pan żyje i obydwaj niewątpliwie możemy to potwierdzić. A więc oper – leading zawsze przynosi wolność, nawet w wypadku awarii aparatury! Zachowując pełną fizyczność, stał się pan wolny absolutnie, doskonale wyzwolony z wszelkich ziemskich więzów! Proszę mi darować tę dygresję, może to właśnie ją umieszczę kiedyś nad bramą mojego muzeum ludzkich charakterów. Mówiłem panu kiedyś, że chcę takie założyć, i wcale to nie był żart ani metafora. Powstanie. Mam bardzo konkretne plany, będę je realizował na emeryturze…