– Widzisz, Iruś, ja jestem, cholera, człowiek standardowy. Jeżdżę, tułam się po dworcach, hotelach, no bo muszę przecież. Narzekam na swój los, bo kto przy zdrowych zmysłach by nie narzekał. Do partii wstąpiłem, bo tak trzeba, ale komunę klnę po cichu – obejrzał się dyskretnie. – Chyba tylko taki, cholera, co nic nie widzi i nie słyszy, nie przeklina – dodał szeptem. – Bardzo się jednak cieszę, że Bóg daje mi zawsze możliwość jasnego wyboru, że nie zrzucił na mnie tego koszmaru zastanawiania się, dzielenia włosa na czworo, tych wszystkich przewrażliwień, pytań: co by było, gdyby…? Tylko człowiek standardowy, zwyczajny może być szczęśliwy. Szczęście to żadna tam utopia, żadnych zbiegów okoliczności do niego nie potrzeba ani, cholera, specjalnych talentów, nawet pieniędzy nie. Tylko wszystko w tobie musi się dobrze zazębiać i kręcić z odpowiednią prędkością. Wtedy widać, że świat jest piękny – tutaj albo w Górowie Iławeckim, we wsi Olszewnik czy na stacji Trypucie pod Białymstokiem, a nie w jakichś tam, cholera, artystycznych wizjach. Wtedy można mieć literalnie gdzieś filozofów, przemądrzalców, nawiedzone poetki…
Westchnął, ziewnął, zasłaniając usta, i zaczął zbierać do aktówki swoje papiery.
– Zobacz, Iruś, no zobacz, ile jeszcze roboty, ile roboty! Jak ja bym już chciał wrócić do domu, poleżeć na tapczanie z godzinkę, w telewizor popatrzeć… – zajęczał ni stąd, ni zowąd. – Mam pociąg do Prabut o osiemnastej czterdzieści dwie. Cały czas po tych pociągach, dzień w dzień, wieczór w wieczór, i tak bez końca!… Już tym smrodem przesiąkłem, umyć się lepiej nie mam gdzie… Zajadę na dwudziestą pierwszą. Potem jeszcze, cholera, kawał przez miasto po ciemku do hotelu. Ale środa dzisiaj, może takiego ruchu nie będzie, może będę sam w pokoju. Podrzemię trochę, poczytam sobie coś ciekawego w łóżku. O, „tygrysa” kupiłem, zobacz, Iruś – podsunął mu pod nos książeczkę ze znakiem tygrysiej głowy w kółku, zarysem siodełkowatej czapki z hackenkreuzem na okładce i z wydrukowanym gotykiem tytułem Gdzie jest oberleutnant Siebert?.
Wyszli na skwer przed dworcem. Padał deszcz ze śniegiem, wszędzie dookoła woda szemrała w rynnach, ciemność przesycała zgniła woń odwilży i mokrej blachy.
Przez otwarte na przestrzał drzwi spowitej mrokiem poczekalni dochodziły odgłosy sapania i uderzeń żelaznych drągów, widać było oświetlone peronowymi latarniami drżące, czerwone koła lokomotywy w obłokach pary, jak szpony dyszącego niecierpliwie krogulca, już, już mającego zerwać się
do lotu.
Ojciec machnął ręką na pożegnanie, za chwilę jego ortalionowy płaszcz z paskiem zwisającym swobodnym półkolem poniżej pleców zniknął w czeluściach stacyjnego budynku.
Muzyka za to pluskała i tętniła coraz głośniej.
Nieznośna lepkość pod brzuchem rozpłaszczonym na materacu pulsowała gorącem, a po grzbiecie ściekała wzdłuż kręgosłupa lodowatą strużką, powodując dygot wszystkich części ciała. Nie pomagał koc w poszwie twardej niczym litosfera, przemoczonej i zimnej.
Poranne światło było jak nóż przyłożony do czoła.
Przypomniał sobie nagle wczorajszy ból, więc leżał skulony, pełen strachu przed jakimkolwiek ruchem, mimo że listwa nierównego, zniszczonego łóżka wpijała się w lewy bok. Wybierał mniejsze cierpienie i pragnął je przedłużać, na ile to możliwe. Czym bowiem był ten malutki, niewinny ból, właściwie tylko ucisk, ćmienie, trochę silniejsze łaskotanie, wobec tamtego?
Tamten wyobrażał sobie jako ostrą falę wypiętrzającą się raptownie gdzieś w środku, między suchymi kłębkami nerek, wątrobą otłuszczoną żółtozielonym łojem, zwiotczałymi jelitami; jako słup potężnego ciśnienia podchodzący Pod gardło, rozsadzający szczęki, miazgowatą zawartość
czaszki, a potem maltretujący cale wnętrze gwałtownymi skurczami, darciem i kłuciem.
Zaczynały wtedy wołać jakieś głosy, przebiegały niezgrabne, człekokształtne fantomy, lśniły obrazy widziane kiedyś naprawdę albo w telewizji. Wówczas usiłował oszukać własną uwagę, myśleć tylko o nich, chwytać się czegoś w beznadziejnym odruchu. Ale nic z tego – kiedy ból przychodził, czas tracił znaczenie, rzeczywistość brała nogi za pas, pozostawiając łóżko z białym podłużnym kształtem zawieszone w próżni.
Wolał zatem nie otwierać oczu, bezwiednie uciekał od dnia, z wysiłkiem naciągając pościel na głowę. Pod kocem oddychał ciężko powietrzem, w którym nie czuł niczego cielesnego, fizjologicznego, co mogłoby wzbudzić obrzydzenie do samego siebie – jedynie duszącą woń kurzu.
Muzyka puchła i potworniała, stawała się już nie do wytrzymania.
Wiedział, że za chwilę będzie musiał podjąć jakąś decyzję, przyjąć ryzyko ruchu. Odwlekał ten moment jak najdłużej, ale wreszcie z powrotem wysunął głowę ponad krawędź koca i podniósł powieki.
Słońce, oślepiające i czerwone, świeciło prosto w okno, rzucając na wyblakłe nieco kafelki pasiaste cienie żaluzji. Klimatyzacja była zepsuta, od tej strony bił żar, od przeciwnej wionęło Syberią, szron osiadał na umieszczonych wysoko pod sufitem wylotowych kratkach. Sąsiad obok, mając za nic łomot docierający z korytarza, chrapał w najlepsze i pogwizdywał przez zatkniętą do nosa rurkę. Podobnie inni, naprzeciw i koło drzwi.
Ostrożnie, centymetr po centymetrze, zaczął zmieniać ułożenie ciała. Przesuwał punkty ciężkości nogi, układał odrętwiałe po nocy ramiona tak, żeby choć przez parę sekund mogły służyć jako podpora. Niewidzialna granica była tuż tuż. „To gorsze niż przepaść – myślał. – Tam przynajmniej można za coś się złapać, spojrzeć pod stopy albo spojrzeć w niebo”. Przed ostatnim, decydującym dźwignięciem wstrzymał oddech ze strachu i zagryzł wargi.
Zaszeleściły wymiętoszone prześcieradła, jęknęły sprężyny; zwycięstwo zostało osiągnięte – leżał na plecach.
Dyszał z ulgą, ocierając rąbkiem koca spocone czoło.
Radość trwała jednak krótko. Przyszło to, czego przed chwilą bał się tak bardzo. Kłucie gdzieś od dołu, z pachwin i kości ogonowej rozchodziło się po całym organizmie jak roztopiony metal, wlewany do każdej komórki.
Znowu nie wiedział, gdzie jest, choć muzyka porażała, siłą wbijała się w uszy.
Zacisnął powieki i odrzucił głowę do tyłu, między pręty łóżka. Znowu pot, wilgoć, przed którą nie ma schronienia, zimna, kleista powłoka.
Ból, jak zawsze, unieważniał otaczającą doczesność, kazał mu widzieć kłębowisko węży zamieniających się w trące o siebie łańcuchy, piasek sypany do wody, niezidentyfikowane czarno – białe twarze, nie wiadomo czemu – opuszczony dworzec w Jezioranach. „Stracić przytomność! – zaklinał w duchu. – Stracić przytomność! Albo jedno, albo drugie. Najgorzej tak… pośrodku”.
Nagły chłodny podmuch powietrza na brzuchu i udach przywrócił mu jednak poczucie rzeczywistości.
Jakby przez fioletową mgłę zobaczył trzy postacie. Stał nad nim lekarz, wysoki, barczysty, obok jakaś czarnoskóra dziewczyna z węzełkami kolorowych koralików opadającymi na czoło i ramiona. Stara, ogolona na łyso pielęgniarka podnosiła do góry jego koc.
– Zsikał się? – zapytał doktor, uważnie oglądając posłanie. Miał wyrazisty, świeży makijaż, mocno zaznaczone skośne brwi, powieki i twarz pociągnięte niebieskawym, trochę świecącym makeupem.
– Nie może być. On nie z takich – odpowiedziała pielęgniarka.
– Ale beciki mu zmień. Ire… Pan Ireneusz Słupecki? – pytał dalej, widząc, że otworzył oczy. – Wiek pański?
– Dziewięćdziesiąt jeden – wychrypiał, łamiąc opór języka sztywnego jak drewniany klin.
– A…to odległy, szacowny…Ale, widzę, jakiś taki mało malowniczy pan dzisiaj.
Dziewczyna wystukała parę wyrazów na notatniku przyczepionym do dłoni.
Zaglądali mu do oczu, naciągając palcami papierową skórę na policzkach, potem ściągnęli piżamę. Kazali podnieść ręce, dziewczyna schwyciła je za nadgarstki jak dwa suche badyle, a lekarz z kamienną miną przystąpił do opukiwania miejsc pod pachami.
– Boli mnie, nie mogę już wytrzymać – skarżył się tymczasem tonem żałosnym i skrzekliwym. – Może by chociaż jakąś tabletkę mocniejszą… Rozwala mnie, naprawdę, nawet nie umiem opowiedzieć…
– Hm… Na to nie ma, proszę pana, żadnej tabletki. Nic panu nie da żadna tabletka – odrzekł badający spokojnie, ale z nutką pretensji w głosie.
– No to może by… ja wiem?… – zawodził – jakiś zastrzyk chociaż. I ta muzyka taka okropna…
– Denerwuje? Zaraz ściszą, zaraz ściszą. – Dotknął go poniżej piersi czytnikiem przypominającym dawne pieczątki z kulistą rączką, przytrzymał parę sekund i wpatrywał się w mały ekranik, który otworzył jak książkę. Stanął przy tym bokiem do słońca, a jego makijaż, przedtem błękitny, teraz zaczął się mienić barwą karmazynową.
Muzyka rzeczywiście ucichła i można było mówić normalnym głosem.
– Panie doktorze, może by choć zastrzyk jednak… – nie dawał za wygraną.
Lekarz spojrzał na niego z wyrzutem.
– Popatrz, Gudrun – zwrócił się do dziewczyny. – Pacjent, jak zwykle, wie lepiej ode mnie, czego mu trzeba. A ja panu powtarzam: nie ma żadnego zastrzyku na pańską chorobę. Ja nie mam, nikt nie ma. Jakby lekarz miał zastrzyki na wszystko, to Pan Bóg przestałby być potrzebny.
– Tak mnie boli, żeby tylko choć trochę znieczulić, chociaż na pół godziny, żebym odpoczął… – jęczał trochę na wyrost, bo atak powoli mijał, ale nie wypadało wycofywać się z prośby.
– Czy pan wie, co to jest zastrzyk przeciwbólowy? Czy ja mogę panu na przykład zmniejszać napięcie mięśni gładkich, jeżeli one już dawno przestały być gładkie i wyglądają jak gąbka, nerwy prawie noradrenaliny nie wytwarzają ani w ogóle niczego i są jak siatka pocięta nożycami? Żebym chociaż wiedział, co konkretnie pana boli. Dotykam jednej rzeczy, zaraz odzywa się inna. W takim stanie nawet po morfinę ani nowokainę nie sięgniemy, bo udusi się pan, i tyle. Cierpliwości, tylko co nieco cierpliwości! – Uniósł brwi i zrobił minę człowieka zmuszonego do pozostania na stałe w labiryncie, z którego nie można znaleźć wyjścia.
– Ja nie wytrzymam – bełkotał Irek zrezygnowany.
Lekarz znów popatrzył na swój ekran i podsunął go Gudrun, której granatowe wargi uśmiechnęły się zimno. Rozmawiali przez chwilę półgłosem, kiwając głowami.