Irek wylał resztę wina z butelki do zlewu i wychodząc, przypomniał sobie o czymś:
– A…skąd to wino?
– Mam jeszcze fanów- usłyszał senną odpowiedź.
Zaraz po wschodzie słońca obudził go podchodzący pod gardło niepokój. Spał tej nocy, ale był nieprzytomny ze zmęczenia. Ramiona i klatka piersiowa drżały, zagłuszając ledwo wyczuwalne bicie serca, powieki piekły aż do bólu. Zerwał się i boso, brodząc w czerwieni, furkocąc połami szlafroka w głuchej ciszy, pobiegł do dwójki.
Wpadł tam z impetem i od razu cofnął się, przerażony. Uderzył go w nozdrza ostry fetor wymiocin i wpółprzetrawionego wina.
Cmon leżał przewieszony przez krawędź łóżka, z poduszki, prześcieradła i siennika ściekała na dywan fioletowa, cuchnąca maź, rozlewając się w wielką, miejscami zaskorupiałą plamę. Miał otwarte oczy, usta posiniałe zapewne od niewydolności krążenia, ale też i zabrudzone winem, ruszał palcami.
– Gdzie pielęgniarka?! Czemu nikt nie przyszedł? Gdzie ten pieprzony monitoring?! – krzyczał Irek i chciał już wybiec do dyżurki, jednak powstrzymał go niski, przejmujący jęk.
Wrócił do Cmona, nachylił się, a potem usiadł. Mała twarz rockera była wyostrzona, wargi z trudem artykułowały niewyraźne zdania, trzeba było przybliżyć ucho:
– Pamiętasz, co ci powiedziałem o życiu, o dopisywaniu puent? To wszystko nieprawda. Najlepiej by było w ogóle nie umierać, żyć na/u//, pieprzyć świat, ludzi, obowiązki, skrupuły i nie oglądać się za siebie… Pryskaj stąd… Jak już będziesz czuł, że niedługo przyjdzie, jedź do leśniczówki Ustrych. Pamiętaj – Ustrych…
Irek delikatnie położył rękę na dłoni przyjaciela. Miała kruchość wyschniętego liścia, który można złamać zwykłym dotknięciem. Cmon ścisnął go, dając do zrozumienia, że nie chce, by gdziekolwiek odchodził. Przymknął powieki i leżał w milczeniu, spokojnie oddychając. W pewnym momencie spojrzał na Irka, zmarszczył czoło, wytrzeszczył oczy pełen niedowierzania, jak gdyby nagle rozpoznał w nim kogoś od dawna niewidzianego, i z takim wyrazem, z tak spiętymi rysami – pozostał.
Tymczasem poranna czerwień ustępowała i na oddziale zaczynał się normalny ruch. Ktoś wchodził do pokoju pielęgniarek, czuć było zapach kawy, rozwożono tacki ze śniadaniem. Nawiew klimatyzacji zmieniał się na chłodniejszy, tego dnia przesycony zapachem ogrodu warzywnego po deszczu.
Irek długo nie wiedział, co ma teraz zrobić. Odłożył wreszcie bezwładną rękę Cmona, drobną, rachityczną i wiotką jak rybie ości, rękę gitarzysty o zrogowaciałych opuszkach palców, i poszedł zawiadomić Środę Popielcową.
Ta wpakowała się natychmiast, prowadząc wielkie urządzenie do czyszczenia, które samoczynnie jechało za nią na kółkach, buchało parą i chemikaliami. Miała maskę i rękawice, nie odezwała się do Irka, rzuciła tylko kilka miażdżących spojrzeń, jednak widać było, jak bardzo jest zdenerwowana. Stanęła z boku, nie zwracając uwagi na ciało Cmona, wydała kilka komend zniekształconym głosem. Maszyna zaczęła posłusznie prać dywan, długimi ssawkami zbierać zanieczyszczenia z pościeli zmarłego, wreszcie opryskiwać zwłoki jakąś bezwonną substancją.
Dopiero po tych dezynfekcyjnych zabiegach przyszedł Wszechwłoga. Potraktował Irka jak powietrze, zakręcił się nad Cmonem, błysnął intrygującym wzrokiem południowca i przyłożył zmarłemu do skroni swój czytnik. Wynik
musiał być oczywisty, bo spojrzał w górę, teatralnie rozłożył ręce i dramatycznym głosem zawołał:
– Ot i katabasis!
Potem błyskawicznie odbił piłeczkę o osłonę prysznica, sufit, boazerię tuż nad głową zmarłego i z nienawistną miną zbliżył się do Irka.
– Nigdy nie kryłem, co jesteście warci! Imprezka, tak? Tak to nazywaliście? Nie po to tutaj przyszedł. Takie postępowanie podważa społeczną funkcję tego oddziału. Jeżeli sprawa się rozniesie, ludzie zatracą wiarę we własną siłę i możliwości. Pryśnie spokój i poczucie stabilizacji. To pan, panie Ireneuszu, jest wszystkiemu winien. Pomyliłem się co do pana i co do niego też – wskazał na trupa – może dlatego, że bardziej jestem filozofem niż lekarzem. Powinienem was obu od razu umieścić w Psychiatrycznym Zakładzie Opieki Socjalnej, rzucić precz sentymenty. Proszę natychmiast stąd wyjść i wracać do sypialni!
To powiedziawszy, wybiegł, a Irek zobaczył jeszcze, że wyciąga chusteczkę i nerwowo przykłada do oczu.
Nie wyszedł jednak z dwójki, nikt go też nie wyrzucił. Dalej stał i patrzył na skute lodowatym bezruchem ciało Cmona, zmalałe jeszcze bardziej, jakby zawieruszone w białych połaciach pościeli. Na twarzy malował się grymas lekkiej, pełnej wyrozumiałości drwiny. Z tężejących rysów czytał także metaforę życia, które może się toczyć jak szalona kaskada przez wielkie sale, uwielbienie i podziw tłumów, przepływać przez ramiona pięknych kobiet, triumfy, poczucie siły i spełnienia, a i tak na końcu zawsze jest jakieś szpitalne łóżko oraz prosta potrzeba bliskości drugiego człowieka.
Nie wiadomo, skąd i jakim sposobem znalazł się obok ksiądz Edwin. Ukląkł przy łóżku, modlił się długo. Potem wstał z wysiłkiem, podszedł do Irka. Od ostatniego spotkania zgarbił się, sczerniał, mówił tylko połową ust, seplenił jeszcze bardziej.
– Żnałem go, szłuchałem. Był wielkim artystą, zniewalał tłumy, czasem mocno bluźnił. Cóż: Bycz Bogiem to znaczy ciszkacz gromy! Tak ktosz kiedysz napisał. Nie będzie miał źle, w niebie takich lubią.
– Bóg wiedział, kiedy po niego przyjść, sam go zabrał, wyprzedził Wszechwłogę.
Ksiądz Edwin odetchnął głęboko.
– Bóg zapłacz za to. Bóg zapłacz… – wzruszony mamrotał pod nosem do nie wiadomo kogo. – Boże mój, żwyczężyłesz. Boże mój, żwyczężyłesz… chwilowo.
Mały światek Oddziału O-L w niczym nie zmienił się po odejściu Cmona. Tylko dwójkę kilka razy porządnie zdezynfekowano i umieszczono w niej jakieś kobiety. Dni płynęły Irkowi powoli, podobne jeden do drugiego – takie same czerwone wschody słońca, poranne iniekcje doktor Gudrun, pory posiłków i martwa cisza wypełniająca długie godziny między nimi. Wkrótce zatracił ich rachubę. Nie czuł się źle, ale tak naprawdę nie czuł się wcale. DFR – B jakby przygniótł ogniska bólu kleistą masą, której ciężar odczuwał w każdym zakątku organizmu i która objawiała się bezsiłą zniechęcającą do wstawania z łóżka albo otępieniem niepozwalającym myśleć.
Nikogo też nie położono na miejsce Koniecznego, nie miał więc z kim rozmawiać i choć czasem tęsknił do za
mienienia paru słów, to jednak uciekał na widok Starościaka, ostatnio bardzo napastliwego, wyłuszczającego każdej napotkanej ofierze do znudzenia te same teorie na temat porządku życia i porządku śmierci.
Wszechwłoga z kolei ignorował go całkowicie. Wkraczał do sypialni z nosem w chmurach, obnosząc coraz to nowe makijaże, odbijał niebieską piłeczkę, machinalnie używał swojego czytnika i zupełnie nic nie mówił. Gdy Irek próbował zagadywać go nieśmiało, odpowiadał niechętnymi monosylabami.
Spędzając tak całe tygodnie na łóżku, w fotelu obok bądź beznadziejnie drepcząc w tę i z powrotem po korytarzu, przyłapał się na tym, że nie marzy, nie wspomina, nie pragnie. Żył, bo żył, często całe popołudnia i wieczory spędzał z wyłączonym poczuciem własnego „ja”, które do niczego nie było mu już potrzebne. Przypominał coraz bardziej wypalony pień.
Nawet ojciec nie chciał z nim gadać. Objawiał się jak zwykle na peronach nieznanych stacji i ulicach zapyziałych miasteczek albo w obskurnych restauracjach i wilgotnych jak nory hotelowych pokojach. Machał tylko niecierpliwie ręką i natychmiast odchodził z aktówką pod pachą, ukazując zwisający półkoliście pasek ortalionowego płaszcza.
Niebawem zresztą i te ojcowskie wizyty ustały, bo zaczęły się kłopoty ze snem. U schyłku każdego dnia zwalało go z nóg niewyobrażalne zmęczenie. Oczy kłuły, pod powiekami wirowały kolorowe parasole, mrowienie w łydkach i stopach nie pozwalało siedzieć, chodzić ani stać. Kładł się więc do łóżka i natychmiast narastało wewnątrz napięcie elektryzujące wszystkie członki, budzące chorobliwą czujność i niezdolność do jakiegokolwiek odprężenia. Leżał
tak całymi nocami, długimi nocami bez końca, wpatrzony w przezierającą przez mrok bladość sufitu, pogrążony w całkowitym zobojętnieniu, bez wczoraj i bez jutra, nie przywołując żadnych obrazów, niczego nie żałując. Wydawało mu się na przykład, że Cmon i Konieczny nigdy nie istnieli, że byli postaciami z pogranicza wyobraźni i zapomnianych lektur, że nie ma żadnych różnic między mięsistym kawałem czyjegoś życia a zmyśloną opowieścią. Czekał na wschód słońca, wypatrywał symptomów nowego dnia – pierwszych czerwonych igiełek przy górnym klimatyzatorze – jak udręczony rozbitek wypatruje na horyzoncie skrawka suchego lądu. Czekał właściwie tylko po to, żeby później zasłaniać oczy przed nadmiarem światła, zataczać się z wyczerpania, obracać w ustach suchym językiem, samotnie trwać aż do kolejnej nocy, która, jeśli nie gorsza, to będzie taka sama, jak i taka sama będzie nieskończona liczba jej sióstr w nadchodzącej przyszłości.
Dlatego nie doczekawszy kresu jednej z nich, zerwał się nagle, jakby na dzwonek budzika. Niczego wcześniej nie planował, na nic nie był duchowo przygotowany.
Zielone cyfry zegara wyświetlały drugą siedemnaście.
Wsunął stopy do chłodnych bamboszy, narzucił szlafrok. Szybko przemierzył korytarz, stanął w progu pomieszczenia pielęgniarek. Dyżur miała Barszczucha. Drzemała akurat, jej zwinięta w kłębek tłusta kompleksja ledwo mieściła się na kozetce. Natychmiast jednak podniosła głowę.
– Słucham?
Irek patrzył, nic nie mówiąc. Trwało to dłuższą chwilę.
– Tak? – sama zapytała w końcu.
Znowu nie odpowiedział.
– Musisz potwierdzić. – Potwierdzam.
– Musisz jeszcze raz potwierdzić.
– Jeszcze raz potwierdzam.
Wywołała na ekranie formularz z jego nazwiskiem, zdjęciem i paskami administracyjnych kodów, wskazała okienko w dole i poleciła dotknąć kciukiem. Przeciągnęła się, ziewnęła dyskretnie, łyknęła odrobinę soku pomidorowego i spytała, czy może Irek też chce, uderzyła się przy tym dłońmi po obfitych biodrach, jakby czegoś szukając. Chodziło o kasetę z kartami chipowymi, którą zresztą zaraz znalazła na półce.