– Ale pan i pańscy ludzie, nawet w razie wybuchu, macie jeszcze szansę skoczyć do wody i popłynąć w stronę “Argylla”? – spytał z głupia frant inny urzędnik.
Na opalonej twarzy Fallona pojawił się grymas wściekłości.
– Drogi panie, jeśli te ładunki wybuchną, każdy pływak w promieniu dwustu jardów zostanie wessany wraz z wodą przez dziury w kadłubie.
– Niech się pan nie gniewa, majorze Fallon – pospieszył z interwencją sekretarz Gabinetu. – Jestem pewien, że mój kolega pytał o to jedynie w trosce o wasze bezpieczeństwo. Powstaje jednak inny problem. Prawdopodobieństwo, że w porę unieszkodliwicie człowieka z nadajnikiem, jest, jak widzę, dalekie od pewności. A jeśli on zdąży nacisnąć guzik, spowodujecie katastrofę, której właśnie chcemy uniknąć…
– Pan wybaczy, Sir Julianie – przerwał mu pułkownik Holmes – ale jeśli terroryści wyznaczą na następną noc nieodwołalny termin spełnienia ich żądań, a kanclerz Busch będzie nadal zwlekał z uwolnieniem Miszkina i Łazariewa, po prostu musimy spróbować metody majora Fallona. Nie będziemy już mieli nic do stracenia i nie będzie żadnej alternatywy.
Szmer na sali jednoznacznie wyrażał aprobatę. Sir Julian musiał ustąpić.
– Więc dobrze. Ministerstwo Obrony zechce przekazać “Argyllowi” następującą instrukcję: ustawić się bokiem do “Freył”, by zapewnić osłonę wzrokową dla łodzi patrolowych majora Fallona. Ministerstwo Środowiska poinstruuje kontrolerów ruchu lotniczego, by nie dopuszczali w sąsiedztwo “Argylla” żadnych samolotów. Należy też powiadomić statki pożarnicze i inne jednostki w pobliżu “Argylla”, by nie wypuszczały żadnych informacji o działaniach grupy SBS. A propos, jak pan się tam dostanie, majorze Fallon?
Dowódca komandosów spojrzał na zegarek. Była piąta piętnaście.
– Marynarka podrzuci mnie śmigłowcem z heliportu Battersea prosto na pokład “Argylla”. Jeśli wyruszę natychmiast, dotrę tam równocześnie z moimi ludźmi…
– Niech pan więc rusza… i życzę powodzenia, młodzieńcze. Nieco zażenowany tym ostatnim określeniem major zabrał model statku, plany i fotografie i wraz z pułkownikiem Holmesem odjechał na lotnisko helikopterów po drugiej stronie Tamizy. Uczestnicy zebrania, wstali, prostując kości. Sir Julian opuścił zadymiony pokój i przez chłodną świeżość przedświtu powędrował z kolejnym raportem do premiera.
O szóstej rano wydano w Bonn krótkie oświadczenie: po rozważeniu wszystkich okoliczności sprawy rząd Republiki Federalnej uznał za rzecz niewłaściwą bezwarunkową kapitulację wobec szantażu, w związku z czym zamierza zrewidować swoją uprzednią decyzję. Miszkin i Łazariew nie zostaną zwolnieni o godzinie ósmej rano w sobotę. Jednocześnie -stwierdzano dalej – rząd niemiecki użyje wszelkich środków, by przez negocjacje z porywaczami doprowadzić do uwolnienia załogi statku na innych warunkach.
Europejscy sojusznicy RFN zostali o tym oświadczeniu poinformowani godzinę wcześniej. Wszyscy zawiadomieni premierzy zadawali sobie dokładnie to samo pytanie: “Co ci Niemcy tam knują?” Wyjątkiem był premier brytyjski, który znał całą sprawę od podszewki. Ale i przed innymi rządami uchylono natychmiast – choć nieoficjalnie – rąbka tajemnicy. Zmiana stanowiska nastąpiła pod silną presją Ameryki; nadto Rząd Federalny nie zrezygnował z zamiaru uwolnienia więźniów, chce je tylko opóźnić w oczekiwaniu na pomyślniejszy (mamy nadzieję!) rozwój wydarzeń.
Tegoż ranka rzecznik prasowy rządu bońskiego zjadł aż dwa prawda, że bardzo pospiesznie – “robocze śniadania”, z dwoma wpływowymi dziennikarzami niemieckimi, dając każdemu z nich niejasno do zrozumienia, że zmiana polityki rządu wynika wyłącznie z brutalnego nacisku Waszyngtonu.
Pierwsza radiowa emisja najnowszego oświadczenia Bonn dotarła do słuchaczy równocześnie z porannymi gazetami, które niezłomnie zapewniały, że w porze śniadania obaj berlińscy więźniowie będą już wolni. Wydawcy gazet nie byli tym bynajmniej zachwyceni i bombardowali urząd prasowy rządu telefonami, domagając się wyjaśnień. Nikt jednak nie dostał zadowalającej odpowiedzi. W drukarniach zdjęto więc z maszyn przygotowaną już ilustrowaną edycję niedzielną i przystąpiono do druku nadzwyczajnego wydania sobotniego.
Oświadczenie Bonn dotarło na “Freyę” o wpół do siódmej, na fali BBC w serwisie światowym, na którą Drake nastawił swój tranzystor. Wysłuchał go w milczeniu, a potem jak wielu innych obserwatorów w Europie wybuchnął:
– Co oni tam, do cholery, knują?
– Coś nie wyszło – skomentował zimno Larsen. – Widać zmienili zdanie. Mówiłem, że to się nie uda.
W odpowiedzi Drake przechylił się przez stół i wymierzył rewolwer prosto w twarz Norwega.
– Nie ciesz się! – wrzasnął. – Te ich głupie żarty dotyczą nie tylko moich przyjaciół w Berlinie i nie tylko mnie. Także twojego kochanego, drogocennego statku i twojej załogi. Nie zapominaj o tym!
Na kilka minut pogrążył się w myślach, potem korzystając z kapitańskiego interkomu wezwał z mostka jednego ze swoich ludzi. Człowiek, który pojawił się po chwili w kajucie, był nadal zamaskowany i nadal mówił po ukraińsku – ale w jego zachowaniu i głosie Larsen wyczuł ton niepokoju. Drake kazał tamtemu pilnować kapitana i wyszedł. Wrócił mniej więcej po kwadransie, tylko po to, by znów zaprowadzić dowódcę “Freyi” na mostek.
Głośnik w Kontroli Mozy odezwał się dokładnie o siódmej. Kanał dwudziesty był wciąż zarezerwowany dla “Freyi”, a dyżurny operator spodziewał się tego wezwania, bo i on słyszał już wiadomość z Bonn. Toteż kiedy “Freya” się zgłosiła, szpule magnetofonów już się obracały.
Larsen mówił głosem zmęczonym, ale pozbawionym śladu głębszych emocji.
– W następstwie idiotycznej decyzji rządu w Bonn, wycofującej zgodę na uwolnienie Lwa Miszkina i Dawida Łazariewa dziś rano o ósmej, Judzie, którzy opanowali “Freyę”, oświadczają: Jeśli do godziny dwunastej dnia dzisiejszego Miszkin i Łazariew nie znajdą się w samolocie lecącym do Tel Awiwu, dokładnie w południe wypompujemy z “Freyi” do morza dwadzieścia tysięcy ton ropy naftowej. Każda próba przeszkodzenia nam w tym, a także każde naruszenie rejonu zakazanego wokół “Freyi”, spowoduje natychmiastowe zniszczenie statku, jego załogi i ładunku.
Transmisja skończyła się; kanał dwudziesty znowu był martwy. Nikt nie zadawał żadnych pytań, ale komunikat słyszano w co najmniej stu stacjach radiowych. Już kwadrans później powtarzały go w swoich porannych wiadomościach rozgłośnie całej Europy.
Nad ranem Owalny Gabinet zaczął przypominać sztab walczącej armii. Wszyscy czterej przebywający tu mężczyźni zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty. Co chwila z działu łączności przybiegali sekretarze z wiadomościami dla któregoś z doradców prezydenckich. Odpowiednie wydziały w Langley i w Departamencie Stanu były już na stałe połączone z Białym Domem. O drugiej piętnaście miejscowego czasu (w Europie była 7.15) Robert Benson dostał wiadomość o nowym ultimatum Drake'a. Położył ją bez słowa na biurku prezydenta.
– No cóż – odezwał się znużonym głosem Matthews – mogliśmy się tego spodziewać. Niemniej jednak wiadomość jest przykra.
– Sądzi pan, że on, kimkolwiek jest, rzeczywiście to zrobi? – spytał Lawrence.
– Na razie zrobił wszystko, co obiecywał, sukinsyn – rzucił ciężkim słowem Poklewski.
– Mam nadzieję, że Miszkin i Łazariew są pod solidną strażą w Tegel – mruknął Lawrence.
– Już wcale nie są w Tegel – odezwał się Benson. – Przewieziono ich przed północą berlińskiego czasu do Moabitu. To nowocześniejsze i lepiej strzeżone więzienie.
– Skąd ty to wiesz, Bob? – zaciekawił się Poklewski.
– Moi ludzie obserwują Tegel i Moabit już od południowego komunikatu z “Freyi”.
Lawrence, dyplomata w starym stylu, najwyraźniej był tym zirytowany.
– Czy to jakaś nowa polityka… szpiegowanie naszych sojuszników?!
– Niezupełnie – odparł z uśmiechem Benson. – Zawsze to robiliśmy.
– Dlaczego właściwie ich przenieśli? – spytał Matthews. – Czyżby Busch podejrzewał, że Rosjanie spróbują dobrać się do Miszkina i Łazariewa?
– Nie, panie prezydencie – odparł Benson. – On podejrzewa, że to ja spróbuję…
– Zdaje mi się – powiedział Poklewski – że jest pewna możliwość, o której dotąd nie pomyśleliśmy… Jeśli terroryści na “Freyi” dotrzymają słowa i wypuszczą dwadzieścia tysięcy ton ropy oraz zagrożą wypompowaniem dalszych pięćdziesięciu tysięcy jeszcze dzisiaj, naciski na Buscha bardzo się wzmogą…
– Niewątpliwie – wtrącił Lawrence.
– Zmierzam do tego, że Busch może w końcu ulec tym naciskom i samodzielnie, bez dalszych konsultacji, uwolnić więźniów. A przecież on nie w i e, że to oznacza koniec marzeń o Traktacie Dublińskim.
Przez chwilę panowała głęboka cisza. Przerwał ją dość niepewnym głosem prezydent Matthews:
– Ja… nie mam przecież sposobu, żeby go powstrzymać. !
– Owszem, ma pan sposób – powiedział poważnie Benson. Trzej pozostali spojrzeli nań z zainteresowaniem. Kiedy jednak w paru zdaniach wyłożył swój pomysł, twarze Matthewsa, Lawrence'a i Poklewskiego wyrażały zaskoczenie.
– Nie mogę wydać takiego rozkazu – wykrztusił prezydent.
– Przyznaję, że to jest straszne – zgodził się Benson – ale to jedyny sposób, by uprzedzić działania kanclerza Buscha. A możemy to zrobić w ostatniej chwili, bo gdyby nawet podjął decyzję o uwolnieniu tej dwójki w największej tajemnicy, my się o tym dowiemy. Mniejsza o to jak. Ważne, że będziemy wiedzieć. I wtedy możemy natychmiast działać. Bo jaka jest alternatywa? Złamanie traktatu, a w konsekwencji oczywiście powrót do wyścigu zbrojeń. Ale, co gorsza, jeśli Rosjanie odstąpią od traktatu, my zapewne wycofamy się z umowy zbożowej i nie wyślemy im ani ziarnka. Wtedy pozycja Rudina jest zagrożona…
– Pewnie dlatego tak histerycznie zareagował na sprawę – wtrącił Lawrence.
– Bardzo możliwe – odparł Benson. – Na razie wiemy, że tak właśnie postąpił, a dopóki nie wiemy dlaczego, nie powinniśmy nazywać tego histerią. I póki czekamy na wyjaśnienie tej sprawy, może nie od rzeczy byłoby powiadomić prywatnie kanclerza Buscha o możliwości, którą przed chwilą przedstawiłem. Moglibyśmy go tym szachować, przynajmniej przez jakiś czas.