– Uzyskaliśmy wiele. Zapewniliśmy sobie zakup, po rozsądnych lipcowych cenach, pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna. Bez tego zakupu już dziś stoimy w obliczu wielkiej narodowej katastrofy. Nadto otrzymamy zaawansowaną technologię, wartości prawie trzech miliardów dolarów, w dziedzinie produkcji rynkowej, w komputerach i w przemyśle naftowym. Dzięki temu będziemy mogli stawić czoło problemom, które dręczą nas od dwu dziesięcioleci, i przezwyciężyć je w ciągu pięciu lat. W zamian za to musimy pójść na pewne minimalne ustępstwa w dziedzinie zbrojeń i stanu gotowości wojskowej, które jednak, podkreślam to, w żadnej mierze nie osłabią naszej dominacji w Trzecim Świecie ani nie ograniczą naszego dostępu do zasobów surowcowych Trzeciego Świata. Tak więc, dzięki światłemu przewodnictwu towarzysza Maksyma Rudina, wyszliśmy obronną ręką z katastrofalnej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się w maju zeszłego roku. Odrzucić obecnie warunki traktatu… to powrócić do sytuacji z maja, a nawet gorzej: reszta naszych zasobów zbożowych z 1982 roku wyczerpie się najdalej w ciągu dwóch miesięcy.
Kiedy pod koniec zebrania warunki traktatu poddano pod głosowanie – a było to w istocie głosowanie nad dalszym przywództwem Maksyma Rudina – wynik był, po staremu, remisowy. Sprawę przesądził zatem głos przywódcy.
– Teraz już tylko jedno mogłoby go powalić – odezwał się Wiszniajew z ponurą determinacją w głosie, kiedy wieczorem wracał wraz z Kierenskim samochodem do domu. – Coś naprawdę wielkiego, coś, co wstrząsnęłoby jego ludźmi, zanim dojdzie do ratyfikacji układu. Jeśli nic takiego się nie zdarzy, Komitet Centralny zastosuje się do rekomendacji Biura i przyjmie układ. Gdybyśmy chociaż zdołali w porę dowieść, że ci dwaj parszywi Żydzi z Berlina mają na sumieniu zabójstwo Iwanienki…
Kierenski nie miał zbyt pewnej miny. W głębi duszy zastanawiał się nawet, czy dokonał właściwego wyboru. Wtedy, trzy miesiące temu, wszystko wskazywało na to, że Rudin pod presją Amerykanów posunie się za daleko – i utraci większość przy stole okrytym zielonym rypsem. Dlatego właśnie Kierenski był teraz związany z Wiszniajewem; tymczasem okazało się, że wiosną nie będzie wielkich manewrów w Niemczech Wschodnich – i musiał się z tym pogodzić.
– Jeszcze jedno – odezwał się znowu Wiszniajew. – Gdybyśmy o tym wiedzieli pół roku temu, walka o władzę byłaby już skończona… Dostałem wiadomość od swojego człowieka w klinice w Kuncewie. Rudin jest śmiertelnie chory.
– Śmiertelnie…? – powtórzył zaintrygowany minister obrony. – To znaczy… kiedy?
– Niestety, nie tak prędko – odparł ideolog. – Dożyje jeszcze podpisania tego traktatu. Czas pracuje na naszą niekorzyść, kochany, i nic nie możemy na to poradzić. Chyba żeby afera Iwanienki wybuchła mu nagle jak petarda przed nosem…
W tym samym czasie “Freya” pruła fale cieśniny Sund. Z lewej burty widoczne były brzegi Jawy, z prawej piętrzył się na nocnym niebie wielki masyw wulkanu Krakatau. W ciemnym wnętrzu mostka kapitańskiego blade światła aparatury pomiarowej dostarczały Larsenowi i pełniącemu wachtę oficerowi wszystkich niezbędnych informacji. W małym pokoiku, w tylnej części mostka, komputer porównywał wciąż dane napływające z trzech niezależnych systemów nawigacyjnych – choć były to dane aż do znudzenia identyczne. Wyświetlane z dokładnością do pół sekundy kątowej wskazania kompasu konkurowały ze światłem odległych, nieruchomych i niezmiennych gwiazd. Do komputera płynęły sygnały z gwiazd sztucznych: zbudowanych ludzką ręką satelitów meteorologicznych. Bank pamięci rejestrował też fale przypływu, siłę wiatru, prądy głębinowe, temperaturę i wilgotność powietrza. Komputer z kolei wysyłał wciąż sygnały do wielkiej płetwy sterowej, która tam daleko, pod belką rufową, poruszała się z precyzją rybiego ogona.
Wysoko nad mostkiem nieustannie obracały się dwie anteny radarowe, ostrzegające o bliskich lądach i górach, statkach i radiolatarniach. Również te sygnały trafiały do komputera, który natychmiast je analizował, gotów uruchomić urządzenia alarmowe przy najmniejszych oznakach niebezpieczeństwa. Pracujące pod dnem statku echosondy kreśliły trójwymiarową mapę odległego dna morskiego, a umieszczony w bulwiastym dziobie sonar śledził czarną otchłań na trzy mile naprzód. Bo też “Freya” potrzebowała 2,5 mili i aż trzydziestu minut na to, by się całkowicie zatrzymać. Była przecież ogromna.
Przed świtem statek opuścił cieśninę Sund, a komputery skierowały go na północny zachód, wzdłuż linii szelfu, w stronę Cejlonu i Morza Arabskiego.
Dwa dni później, 12 lutego, ośmiu mężczyzn spotkało się w mieszkaniu wynajętym przez Azamata Krima na przedmieściu Brukseli. Pięciu nowych wezwał tutaj Drake, który już od dawna ich obserwował, i wielokrotnie rozmawiał, zanim wreszcie zdecydował, że mogą uczestniczyć w realizacji jego marzenia: by wstrząsnąć Moskwą. Cała piątka była pochodzenia ukraińskiego, ale urodzili się i mieszkali w różnych krajach: dwaj w Republice Federalnej Niemiec, jeden w Nowym Jorku, dwaj pozostali w Wielkiej Brytanii.
Kiedy usłyszeli, co Miszkin i Łazariew zrobili z szefem KGB, rozległ się zgodny szmer podziwu. Nikt też nie wycofał się, kiedy Drake zaproponował, by działać razem aż do ostatecznego sukcesu, to znaczy aż do uwolnienia obu bojowników i zapewnienia im bezpieczeństwa. Szczegóły omawiali przez całą noc; o świcie podzielili się na cztery dwuosobowe zespoły.
Drake i Kamynski wrócą do Anglii, by kupić niezbędny w tej akcji sprzęt elektroniczny. Jeden z Niemców i jeden z Anglików zdobędą w Niemczech potrzebne materiały wybuchowe. Drugi Niemiec, mający znajomości w Paryżu, wybierze się wraz z drugim Anglikiem do Francji, aby tam kupić albo ukraść broń. Wreszcie Krim z Amerykaninem rozejrzą się za jakimś szybkim motorowym kutrem. Amerykanin, który pracował kiedyś w stoczni jachtowej na północy stanu Nowy Jork, mógł być w tej sprawie najlepszym doradcą.
Osiem dni później w ściśle strzeżonym budynku sądowym przy zachodnioberlińskim więzieniu Moabit rozpoczął się proces Łazariewa i Miszkina. Obaj siedzieli cicho i potulnie na ławie oskarżonych, kiedy – otoczeni wieloma rzędami zabezpieczeń, począwszy od zwojów drutu kolczastego na szczycie więziennego muru, aż po mrowiących się wokół sali sądowej uzbrojonych strażników – wysłuchiwali stawianych im zarzutów. Odczytywanie aktu oskarżenia zajęło dziesięć minut. Okrzyki zdziwienia dały się słyszeć z gęsto nabitych ławek prasowych, kiedy obaj, bez żadnych zastrzeżeń, przyznali się do wszystkich zarzucanych im przestępstw. Teraz wstał prokurator, by zespołowi sędziów przedstawić swoją interpretację zdarzeń, jakie rozegrały się w ostatnim dniu starego roku. Kiedy skończył, sędziowie opuścili salę, by przedyskutować racje i uzgodnić wyrok.
“Freya” wpływała powoli i dostojnie przez cieśninę Ormuz do Zatoki Perskiej. Ciepła nocna bryza przekształciła się wraz ze wschodem słońca w chłodny wiatr shamal, niosący z północnego wschodu tumany pyłu, przesłaniające horyzont i zamazujące kontury lądu. Cała załoga statku znała dobrze ten widok: wszyscy wielokrotnie już pływali po ropę do Zatoki, wszyscy byli doświadczonymi marynarzami tankowców.
Po prawej burcie statku, w odległości zaledwie dwu kabli, przesunęły się jałowe, pustynne wyspy Quoin; po lewej oficerowie z mostka mogli rozpoznać księżycowy krajobraz półwyspu Musandam, jego nagie skaliste góry. “Freya” płynęła bez ładunku, toteż niewielka głębokość toru wodnego nie stwarzała na razie żadnych problemów. Inaczej będzie w drodze powrotnej, z pełnym ładunkiem ropy. Głęboko zanurzony statek będzie posuwał się powoli, a uwaga sterników skupi się na sondach głębinowych, na ekranach odtwarzających obraz dna morskiego, przesuwającego się ledwie kilka stóp pod kilem “Freyi” – dziewięćdziesiąt osiem stóp pod linią wodną.
Na razie statek wciąż jeszcze obciążony był tylko balastem, który wiózł w swoich ładowniach od samego początku podróży, od Czity. Tych ładowni, a raczej ogromnych zbiorników, było na nim aż sześćdziesiąt – umieszczone w trzech rzędach od dziobu aż po rufę. Jeden z nich przeznaczony był na “pomyje”: odprowadzano doń substancje użyte przedtem do płukania pięćdziesięciu zbiorników roboczych, z których każdy mieścił 20 tysięcy ton ropy. Pozostałe dziewięć zbiorników zapewniało statkowi odpowiedni balast i stateczność. Napełniano je wyłącznie wodą morską wtedy, gdy “Freya” płynęła bez ładunku. Dzięki takiej konstrukcji można było mieć pewność, że nie dojdzie do lekkomyślnego zanieczyszczenia morza ropą naftową. I załoga “Freyi” miała taką pewność, gdy płynęła do Abu Dhabi po swój pierwszy ładunek.
Jest przy ulicy Miollin w Paryżu skromny bar, w którym zwykły spotykać się przy kieliszku małe płotki światowego handlu bronią. Właśnie tutaj brytyjski Ukrainiec i jego niemiecki rodak spotkali się ze swoim francuskim łącznikiem. Prowadzone szeptem rozmowy między tym ostatnim a innym Francuzem ciągnęły się kilka godzin. Wreszcie łącznik wrócił do stolika, przy którym obaj Ukraińcy mocno się już niecierpliwili.
– Kumpel mówi, że da się zrobić – oświadczył. – Pięćset dolców za sztukę. Amerykańskich, w gotówce. Do każdej sztuki jeden magazynek.
– Bierzemy, jeśli dorzuci gratis jeden pistolet z pełnym magazynkiem – podjął decyzję człowiek z Niemiec.
Trzy godziny później w garażu prywatnego domu w Neuilly sześć automatycznych karabinów i jeden rewolwer MAB kaliber 9 – owinięte w koce – znalazły się w bagażniku samochodu Ukraińców. Pieniądze też zmieniły właściciela. Po dalszych dwunastu godzinach, tuż przed północą 24 lutego, dwaj ludzie Drake'a wrócili do wynajętego w Brukseli mieszkania i pieczołowicie złożyli swój ładunek na dnie szafy.
Poranek 25 lutego zastał “Freyę” w drodze powrotnej przez cieśninę Ormuz. Na mostku kapitańskim dało się słyszeć westchnienie ulgi, kiedy oficerowie, wpatrzeni w ekrany sond, spostrzegli, że dno przed statkiem zaczyna wreszcie opadać. Cyfry na monitorze skoczyły nagle z dwudziestu do stu sążni. “Freya” zaczęła stopniowo przyspieszać, wreszcie z normalną przy pełnym obciążeniu szybkością piętnastu węzłów skierowała się przez Zatokę Omańską na południe.