Wkrótce inny zaszyfrowany meldunek powędrował z Londynu do ambasady brytyjskiej w Moskwie:»Niestety, “Słowik” nie stawił się na spotkanie. Proponuję wracać do Londynu”«.
25 kwietnia w pałacu kongresowym na Kremlu zebrało się plenum Komitetu Centralnego KPZR. Zjechali się delegaci z całego Związku, niektórzy z miejscowości odległych o wiele tysięcy kilometrów. Na podium, pod gigantycznym reliefem przedstawiającym głowę Lenina, Maksym Rudin rozpoczął swoją wielką mowę pożegnalną.
Najpierw obszernie przedstawił kryzys, w którego obliczu stanęła ojczyzna przed rokiem; barwnie nakreślił obraz grożącej klęski głodu – aż nieświadomym tego wszystkiego słuchaczom stanęły włosy na głowie. Potem opisał błyskotliwą akcję dyplomatyczną Biura, które wysłało Dymitra Rykowa do Dublina, by tam wytargował od Amerykanów bezprecedensowe wielkie dostawy zboża, a także technologii naftowej i komputerów o minimalnych cenach. O ustępstwach w dziedzinie zbrojeń nie wspomniał ani słowem. Przez dziesięć minut delegaci stali, oklaskując go burzliwie.
Rudin przeszedł teraz do zagadnień światowego pokoju. Przypomniał zebranym, że pokojowi wciąż zagrażają, imperialistyczne ambicje terytorialne zachodniego kapitalizmu. Ale zagrażają mu niekiedy, dodał niespodziewanie, knowania naszych własnych, wewnętrznych przeciwników pokojowego współistnienia. Te słowa zelektryzowały słuchaczy; ich konsternacja była bezgraniczna.
– Jednakże – Rudin podniósł w górę palec w geście przestrogi – utajeni wśród nas wspólnicy zachodnich imperialistów zostali zdemaskowani i wyplenieni, dzięki niezmordowanej czujności towarzysza Jurija Iwanienki, który, niestety, po długiej i mężnej walce z dręczącą go chorobą, zmarł tydzień temu w sanatorium.
Wiadomość o śmierci Iwanienki wywołała okrzyki bólu i żalu po towarzyszu, który – zanim odszedł na zawsze – ocalił ich wszystkich od najgorszego. Rudin gestem ręki uciszył salę.
– Towarzysz Iwanienko – oświadczył – nie był na szczęście sam. Już przed pierwszym, październikowym zawałem serca wytrwale i wiernie pomagał mu w odpowiedzialnej pracy towarzysz Wasyl Pietrow. który potem, w okresie hospitalizacji Iwanienki, wziął na siebie cały trud umacniania czołowej roli Związku Radzieckiego w walce o pokój na świecie.
Rozległa się gromka owacja dla Piętrowa.
– Ponieważ zaś – ciągnął Rudin – antypokojowe knowania, zarówno w ZSRR, jak poza jego granicami, zostały zdemaskowane i skompromitowane, Związek, w swoim bezgranicznym umiłowaniu pokoju i odprężenia, mógł po raz pierwszy od wielu lat zredukować swoje plany zbrojeniowe. Dzięki temu wysiłek państwa będzie można w większym stopniu skierować na produkcję dóbr konsumpcyjnych i na wszelkiego rodzaju świadczenia społeczne. Stało się to możliwe wyłącznie dzięki wielkiej czujności Biura, które z całą stanowczością zwalczało antypokojowe tendencje wszędzie, gdziekolwiek się one pojawiły.
I znowu oklaski trwały dobre dziesięć minut. Tym razem Rudin wyczekał cierpliwie do końca i dopiero gdy aplauz zdawał się przygasać, uniósł w górę obie dłonie, by uciszyć salę.
On sam pracował przez lata całe najlepiej jak umiał; teraz jednak nadszedł czas, by się pożegnać.
Zaskoczenie było kompletne. Zaległa gęsta cisza.
Pełnił odpowiedzialną funkcję długo, być może zbyt długo. Wielki ciężar, jaki niósł na swych barkach, nadszarpnął w końcu jego siły i zdrowie.
Ramiona mówcy istotnie ugięły się, jakby pod wielkim ciężarem. Rozległy się sporadyczne okrzyki: “Nie… to niemożliwe…”
Tak, tak, jest już stary. A czego teraz najbardziej pragnie? Dokładnie tego, o czym marzy każdy stary człowiek. Usiąść w zimowy wieczór przy kominku i bawić się z wnukami…
Na galerii dla dyplomatów zagranicznych szef kancelarii ambasady brytyjskiej pochylił się nad uchem ambasadora:
– Chyba trochę przesadza z tymi swoimi ludzkimi uczuciami – szepnął. – Więcej on ludzi skazał na śmierć, niż ja zjadłem obiadów.
Ambasador uniósł brew i mruknął w odpowiedzi:
– Niech pan nie narzeka. Gdyby to była Ameryka, pewnie wprowadziłby teraz na podium całe stadko swoich wnucząt.
– Chyba najwyższy czas – kończył Rudin – powiedzieć drogim towarzyszom całą prawdę: lekarze nie dają mi szans na więcej niż kilka miesięcy życia. Dlatego chciałby już teraz, oczywiście za zgodą zebranego tu dostojnego gremium, zwolnić się z odpowiedzialnej funkcji i spędzić tę tak krótką już resztę życia w ukochanym domu na wsi, w cieple rodzinnego ogniska.
Kilka kobiet obecnych na sali zaniosło się szczerym szlochem.
I jeszcze ostatnia kwestia. Ma zamiar oficjalnie ustąpić za pięć dni, trzydziestego kwietnia. Nazajutrz, w dniu wielkiego majowego święta ludzi pracy, już ktoś inny stanie pośrodku trybuny nad Mauzoleum Lenina, by odebrać uroczystą defiladę. Kim będzie ten nowy człowiek?
Powinien to być ktoś młody i energiczny, mądry i niezłomny patriota. Ktoś, kto sprawdził się już na najwyższych stanowiskach, ale nie wpadł jeszcze w starczą rutynę. Takim człowiekiem – człowiekiem, który spełnia oczekiwania wszystkich narodów radzieckich – jest towarzysz Wąsy l Pietrow…
Wybór Piętrowa na następcę Rudina dokonał się przez aklamację. Rzecznicy innych kandydatów zostaliby niewątpliwie zakrzyczani, gdyby próbowali się odezwać.
Ale nie próbowali.
Po przesileniu w aferze “Freyi” Sir Nigel Irvine chciał zatrzymać Munro w Londynie, a w każdym razie nie wysyłać go już do Moskwy. Jego wizyta u Rudina, trzeciego kwietnia o świcie, musiała oczywiście zupełnie go zdekonspirować, nie mógł więc już być przedstawicielem Firmy w ZSRR. Munro poprosił jednak osobiście premiera, by dać mu ostatnią szansę upewnienia się na miejscu, jaki los spotkał agenta o wdzięcznym pseudonimie “Słowik”. Uwzględniając jego wielkie zasługi w rozwiązywaniu ostatniego kryzysu, pani Carpenter przychyliła się do tej prośby.
Ambasador i szef kancelarii przyjęli powrót Munro bez entuzjazmu i wcale nie byli zdziwieni, kiedy jego nazwisko przestało pojawiać się w oficjalnych sowieckich zaproszeniach, a Ministerstwo Handlu Zagranicznego dało do zrozumienia, że nie życzy sobie jego udziału w rozmowach handlowych. Błąkał się więc po mieście, jak nieproszony gość, na przekór wszystkiemu czepiając się nadziei, że Walentyna – nadal żywa i bezpieczna – jakoś się z nim skontaktuje. Raz nawet nakręcił numer jej prywatnego telefonu. Nikt nie podniósł słuchawki. Oczywiście mogło jej akurat nie być w domu – nie ryzykował jednak dalszych prób. Po upadku frakcji Wiszniajewa dostał wiadomość z Londynu, że dają mu czas do końca miesiąca. Potem zostanie wezwany do Firmy, gdzie oczekuje się jego rezygnacji z pracy.
Mowa pożegnalna Rudina wywołała gorączkową aktywność w moskiewskich placówkach dyplomatycznych. Każda z nich obszernie informowała swój rząd o okolicznościach odejścia starego genseka i gromadziła dokumentację na temat jego następcy, Wasyla Piętrowa. Również z tego, wciągającego absolutnie wszystkich wiru działań, Munro był wyłączony.
Tym bardziej zaskakujący był fakt, że kiedy do brytyjskiej ambasady przyszło zaproszenie na uroczyste przyjęcie w Wielkim Pałacu Kremlowskim w przeddzień święta Pierwszego Maja – na zaproszeniu, tuż po nazwiskach ambasadora i szefa kancelarii, figurowało nazwisko Adama Munro. Również przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potwierdzając zaproszenie telefonicznie, wspomniał, że “pan Munro będzie mile widziany”.
Bankiet, którego drugim, a może raczej pierwszym powodem było uroczyste pożegnanie Maksyma Rudina, pełen był blasku i przepychu. Ponad setka czołowych dygnitarzy przemieszała się tu z czterokroć większą liczbą dyplomatów z krajów socjalistycznych, z Zachodu i z Trzeciego Świata. Byli też przedstawiciele partii komunistycznych spoza bloku; dość niepewnie czuli się pośród wszystkich tych fraków i smokingów, mundurów wojskowych i dyplomatycznych, galonów i akselbantów, gwiazd, orderów i medali. Wydawało im się, że to raczej car abdykuje, a nie przywódca egalitarnego, bezklasowego raju proletariuszy.
Goście i gospodarze rozproszyli się po sali, oświetlonej trzema tysiącami żarówek w sześciu wielkich kandelabrach; w niszach, których ściany zdobiły pełnowymiarowe portrety wielkich carskich bohaterów wojennych i innych kawalerów Krzyża Świętego Jerzego – wymieniali prywatne plotki i fałszywe oficjalne serdeczności. Rudin krążył między nimi jak stary lew, przyjmując pochlebstwa od obcych ludzi ze stu pięćdziesięciu krajów jak coś, co mu się najoczywiściej należy.
Munro obserwował go z daleka, ale nie był na liście gości wyróżnionych osobistą prezentacją, a zbliżać się z własnej inicjatywy do ustępującego przywódcy – było w jego sytuacji co najmniej nierozsądne. Na krótko przed północą Rudin, usprawiedliwiwszy się naturalnym w jego wieku zmęczeniem, przeprosił gości i zostawił ich pod opieką Piętrowa i innych członków Biura. Parę minut później Munro poczuł lekkie dotknięcie w ramię. Odwrócił się. Za nim stał wysoki major w nieskazitelnym uniformie kremlowskich pretorianów. Nieprzenikniony, jak oni wszyscy, major odezwał się doń po rosyjsku, cicho, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Panie Munro, proszę ze mną.
Szkot nie był nawet zdziwiony. Najwyraźniej jego nazwisko znalazło się na liście zaproszonych przez pomyłkę; teraz ktoś się w tym zorientował i po prostu każą mu wyjść.
Ale idący przed nim major minął główne drzwi wyjściowe, szybko przeciął ośmiokątną Salę św. Włodzimierza i po drewnianych schodach zamkniętych spiżową kratą (przed majorem ją oczywiście otwarto) wyprowadził gościa na dziedziniec. Oficer szedł szybko i pewnie; świetnie orientował się w labiryncie przejść i korytarzy, których nawet stali bywalcy Kremla nie oglądają nigdy. Idący wciąż za nim Munro przeciął dziedziniec i znalazł się w Teremie, czyli małym pałacu carów, zwanym też Pałacem Komnat. Tutaj przy wszystkich drzwiach czuwali milczący strażnicy. Bez słowa otwierali drzwi przed majorem i jego podopiecznym i zamykali je natychmiast po ich przejściu. Oficer prowadził gościa prosto przez reprezentacyjne komnaty carów: Frontową i Krzyżową. Do ostatnich drzwi, choć także stał przy nich strażnik, zastukał osobiście. Ze środka rozległo się burkliwe: “Wejść!” Major otworzył drzwi, stanął z boku i gestem zaprosił Munro do środka.