Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Bob zamrugał nagle oczami.

– Ej! Zaczekaj chwilę! To brzmi jak…

Wyciągnął szyję i zajrzał do środka. To, co zobaczył, zatkało go po prostu.

– Psy! – wykrzyknął. – O rany! Cały schowek pełen psów!

– To jest właśnie rozwiązanie zagadki – powiedział Jupe. – Zagadki zaginionych psów.

– Co im się stało? – spytał Bob. – Wyglądają tak, jakby były na wpół śpiące. Albo chore…

Jupiter pokręcił przecząco głową.

– Nie, nie są chore. Może rzeczywiście chce im się spać. Przypuszczam, że zostały uspokojone!

– Uspokojone? – powtórzył jak echo Bob. – Dlaczego?

Jupe wzruszył ramionami.

– Może przeszkadzały komuś. A on nie chciał robić im krzywdy. Naukowcy oszałamiają często zwierzęta przy pomocy uspokajających zastrzyków albo strzał, tak aby dały się zbadać i nie rzucały na nikogo.

Jeden z uwięzionych w schowku psów zawył znowu.

– Aaaaaaa…ooooooo… oo!

– To irlandzki seter – powiedział Bob drżącym z podniecenia głosem. – On na pewno jest psem pana Allena!

– Korsarz!

Kasztanoworudy piesek przeciągnął się i ziewnął. A potem stanął na nogach i potrząsnął łbem, wymachując na wszystkie strony długimi uszami.

– Korsarz! Korsarz! – zawołał Jupe. – Chodź tu, piesku. Chodź.

Wyciągnął rękę dłonią do góry. Pies popatrzył na nią, powąchał i zaczął merdać długim ogonem. Zrobił parę niepewnych, chwiejnych kroków, wreszcie, poczuwszy się pewniej na nogach, wybiegł ze schowka. Otarł się pyskiem o kolana Jupe'a i cicho zaskomlał.

– Dobry piesek – powiedział Jupe, głaszcząc go po głowie. – Dobry, dobry!

Bob uśmiechnął się.

– Pan Allen mówił prawdę, ten piesek jest rzeczywiście bardzo łagodny. – Przyklęknął i wyciągnął rękę. Rudy seler zostawił Jupitera i, machając powoli ogonem, podbiegł do niego.

– Dzielny, dobry piesek – powiedział Bob, drapiąc go za uchem, a potem spojrzał na Jupitera. – Znaleźliśmy go. Co teraz zrobimy?

Jupe wyciągnął z kieszeni jakiś świstek, złożył go kilkakrotnie i wsunął pod obrożę irlandzkiego setera. Następnie pochylił się i ujął w obie dłonie jego głowę.

– Biegnij do domu, piesku! – powiedział mu prosto do ucha. – Do domu!

Pies uniósł pytająco głowę i wesoło pomerdał ogonem.

– Do domu! – powtórzył Jupe, wyciągając rękę.

Pies zaszczekał radośnie. Jakby w odpowiedzi na to ze schowka dobiegły przejmujące zawodzenia i skowyty. Jeden po drugim zaczęły wychodzić z niego pozostałe psy. Stąpały powoli i sztywno, merdając ogonami.

Bob wyszczerzył w uśmiechu zęby.

– O rany!… cztery, pięć, sześć! Znaleźliśmy wszystkie, co do jednego!

Jupe kiwnął głową. Nachylał się nad każdym z mijających go chwiejnym krokiem psów i wsuwał im za obroże złożone kartki.

– Po co to robisz? – zapytał Bob.

– Przygotowałem krótkie notki do każdego z właścicieli. Na wszelki wypadek, gdyby się nam udało odnaleźć te zwierzaki – odparł Jupe. – Myślę, że nasze stowarzyszenie powinno, wzorem innych wielkich firm, dbać o reklamę i powiększać zaufanie klientów do naszych usług.

Rudy Korsarz zaskowytał cicho.

Jupe odwrócił się i przyklęknął przy nim.

– Już dobrze, piesku. Pobiegniesz do domu jako pierwszy.

Wziął Korsarza na ręce i zaczął wspinać się z nim po drabince.

– Do domu, Korsarz. Biegnij do domu! – szepnął mu do ucha.

Rudy seter wydał radosny skowyt i zsunął się po szorstkiej skórze smoka, a potem wielkimi susami popędził do szerokiej szczeliny w przegradzającej tunel ścianie.

Jupe uśmiechnął się szeroko.

– Obudził się już na dobre. Bob, podaj mi po kolei następne. Może jak się znajdą na dworze, świeże powietrze otrzeźwi je do reszty.

Wszystkie psy, jeden po drugim, znalazły się na górze. Wracały szybko do życia i, uwolnione przez Jupe'a, wybiegały z tunelu śladem setera.

Bob zatarł ręce.

– Pete pomoże im wydostać się na dwór. W ten sposób wypełniliśmy nasze zobowiązanie. Ja też jestem gotów zrobić to samo, co one.

Jupe opuścił jednak pokrywę włazu i zszedł z powrotem na dół.

– Nie możemy stąd wyjść – powiedział do Boba, który wpatrywał się w niego z rozdziawioną gębą, zaskoczony takim obrotem sprawy.

– Czemuż to? – spytał Bob.

– Zobaczyłem właśnie jakieś cienie poruszające się na tle ściany tunelu. Ktoś tu idzie.

– Och, tylko nie to! – wykrzyknął Bob. – Jesteśmy w pułapce! Gdzie się tu ukryjemy?

Jupe zrobił parę kroków wąskim korytarzykiem ciągnącym się prawie przez całą długość smoka. A potem otworzył małe drzwiczki od schowka, dopiero co opróżnionego z czworonożnych więźniów.

Pete roztarł ręce zesztywniałe od chłodu. Przed chwilą uporał się z ustawieniem projektora. Aby zapobiec zamknięciu się obrotowej kamiennej płyty, zaklinował ją znalezionym na ziemi skalnym odpryskiem. Szpula z przewiniętym filmem gotowa była do odtworzenia, i Pete przykucnął tuż koło aparatu, z niecierpliwością oczekując umówionego sygnału. Wystarczało przekręcić gałkę wyłącznika, aby film ukazał się na wielkim, szarym ekranie.

Jeszcze raz upewnił się, że obiektyw nakierowany jest pod właściwym kątem, a potem znowu zamarł w pełnym napięcia oczekiwaniu.

Nagle usłyszał za sobą jakieś szmery. Obejrzał się z niepokojem, czując, że dostaje gęsiej skórki.

Nastawił uszu. Szmer powtórzył się.

Ktoś musiał wejść do pierwszej, niedużej jaskini z wylotem na plażę. Pete wyraźnie słyszał dochodzące stamtąd szuranie. Po krótkiej przerwie kroki ozwały się znowu.

Jego uszu doszedł odgłos odgarniania piasku. A potem zobaczył coś, co przyprawiło go o prawdziwy dreszcz strachu. Szeroka deska zakrywająca wejście do małej pieczary poruszyła się.

Pete zagryzł wargi. Ze złością i żalem chwycił ojcowski projektor i odciągnął go na bok, a potem, nie podnosząc się z kolan, zaczął zastanawiać się gorączkowo, co robić. Mógł jeszcze przecisnąć się przez wąski otwór do wielkiej groty, odblokować kamienną płytę, aby wróciła na swoje miejsce, i dołączyć do kolegów.

Zdawał sobie jednak sprawę, że ich los zależy od tego, czy on wytrzyma na swoim posterunku. Jupe zostawił mu wyraźne instrukcje.

Wielka deska poruszyła się znowu, a potem odchyliła na bok. Pete wcisnął się w najciemniejszy kąt pieczary, opierając się plecami o skalną ścianę. Wpatrzony w ukryte pod oszalowaniem wejście, czekał na ukazanie się nieznajomego intruza.

Zaczął rozpaczliwie obmacywać ręką dno pieczary w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby posłużyć mu do obrony. Przypomniał sobie, że ma przecież latarkę, i mocno ścisnął ją w dłoni. Mrok panujący w pieczarze mógł się okazać niewystarczającą ochroną.

Jakieś mocne ręce odstawiły szeroką deskę, a na jej miejscu pojawiła się barczysta postać, wyraźnie rysująca się na tle sączącej się z zewnątrz bladej poświaty. Była tak potężna, że aby przecisnąć się przez wąskie otwarcie, musiała ustawić się bokiem.

Pete wziął głęboki oddech.

Rozpoznał charakterystyczną sylwetkę wiecznie rozdrażnionego pana Cartera, dzierżącego w ręku nieodłączną strzelbę.

Pieczara była nisko sklepiona, toteż pan Carter, wchodząc do niej, musiał się schylić. Zgięty wpół, zrobił krok do przodu. A potem zaczął nasłuchiwać.

Także Pete usłyszał dochodzące z oddali, dziwne zawodzenie. Poczuł, że serce skacze mu do gardła.

– Aaaaaaaaaa… oooooo… oo!

Przykleił się do ściany, jeszcze mocniej zacisnął dłoń na swej jedynej broni i uniósł się powoli na wyprostowanych nogach.

Jego uszu doszedł jakiś nowy odgłos, przypominający stłumiony tupot bosych stóp. Towarzyszyło temu jakby łapczywe łapanie powietrza do płuc. Tajemnicze odgłosy zaczęły się przybliżać. Usłyszał tupanie jeszcze jednej pary stóp, a potem następnych. I znowu pojawiło się takie samo płaczliwe zawodzenie.

– Aaaaaaaaa… ooooo… oo!

Przeleciało mu przez głowę, że to biegną jego dwaj przyjaciele. I że coś ich goni.

Ścisnęło go w gardle. Nie mógł zamknąć teraz otworu prowadzącego do wielkiej groty. Odciąłby im jedyną drogę ucieczki. Odebrałby im szansę uratowania się.

Ale czy mała pieczara była bezpiecznym schronieniem? Z tym wiecznie wściekłym panem Carterem czającym się w mroku ze strzelbą w garści o parę kroków od niego?

Nagle coś się zakotłowało i w wąskim otworze błysnęły dwa żółte ślepia.

Coś z cichym jękiem wskoczyło do pieczary. A potem mignął jeszcze jeden ciemny kształt, wydający chrapliwe pomruki. I następny, a potem znowu, i znowu.

Przyklejony do ściany Pete z osłupieniem wpatrywał się w tajemniczą kotłowaninę.

Był przygotowany na to, że zobaczy smoka. A tymczasem u jego stóp kłębiła się sfora dzikich, włochatych zwierząt.

Pan Carter chrząknął niespokojnie, czując, że coś plącze mu się koło nóg. Zachwiał się i upadł. Pete nerwowo przełknął ślinę. Kiedy dzikie stado atakuje leżącego człowieka, przeleciało mu przez głowę, nie ma on żadnych szans na uratowanie się.

Desperackim ruchem uniósł zaciśniętą w dłoni latarkę…

31
{"b":"90710","o":1}