Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W niecałą godzinę potem Pete wyglądał przez szybę sunącego gładko, luksusowo wyposażonego, starego samochodu. Cała trójka z prawie niesłyszalnym mruczeniem silnika zmierzała autostradą Zachodniego Wybrzeża ku przedmieściom Seaside. Za kierownicą siedział pan Worthington, wysoki, uprzejmy Anglik, prowadzący po mistrzowsku eleganckie auto.

– Wiesz co, Jupe, czasami myślę, że lepiej by było, gdybyś nie wygrał konkursu, który dał nam prawo używania tego samochodu – powiedział Pete z odcieniem żalu w głosie. – Kiedy sobie przypomnę wszystkie kłopoty, w jakie to nas wpędziło…

– Oraz z których nas wyciągnęło – poprawił go Bob. – A kiedy upłynęło trzydzieści dni korzystania z niego, do czego mieliśmy prawo, nie byłeś, jak sobie przypominam, specjalnie tym uszczęśliwiony.

Angielski chłopiec, któremu pomogli w tym krytycznym momencie, załatwił wszystkie finansowe sprawy, umożliwiając im dalsze korzystanie z auta. Trzej Detektywi mieli więc prawie nieograniczony dostęp do rolls-royce'a i prawo do korzystania z usług jego kierowcy, pana Worthingtona.

Pete zagłębił się w skórzanym oparciu i uśmiechnął się.

– Muszę przyznać, że to jest rzeczywiście lepsze od telepania się naszym pickupem, nie mówiąc już o zasuwaniu na autobutach.

Jupiter powiedział wcześniej kierowcy, gdzie trzeba zjechać z autostrady na wąską drogę, prowadzącą do Seaside wzdłuż wysokiej, nadmorskiej skarpy. Teraz pochylił się i położył rękę na ramieniu pana Worthingtona.

– Możemy tu wysiąść – powiedział. – Niech pan zaczeka na nas.

– Doskonale, szefie – odpowiedział kierowca.

Ogromny rolls-royce, oświetlający sobie drogę wielkimi, staroświeckimi lampami, zatrzymał się łagodnie na poboczu drogi.

Chłopcy wyskoczyli z samochodu. Jupiter sięgnął po leżący z tyłu sprzęt.

– Teraz mamy przynajmniej latarki, kamerę i magnetofon – powiedział. – Jesteśmy przygotowani na różne ewentualności. Jak będzie trzeba, sfilmujemy i nagramy na taśmę tego smoka. Bob, masz tu magnetofon. Nagrasz na nim wszystkie podejrzane dźwięki, łącznie z jękami tego ducha, który się dławi przy mówieniu i oddychaniu.

Pete wziął do ręki jedną z trzech potężnych latarek. Jupe założył mu na drugie ramię zwój cienkiej linki.

– Po co ta lina? – spytał Pete.

– Lepiej mieć to pod ręką – odparł Jupiter. – Trzydzieści metrów cienkiego nylonu. Powinien nas utrzymać, gdyby się okazało, że pozostałe schody też nie nadają się do użytku i trzeba pokonać urwisko o własnych siłach.

Po krótkim marszu wzdłuż ciemnej i cichej drogi Jupiter skręcił ku schodkom, wybranym przez niego wcześniej do zejścia na dół. Cała trójka zatrzymała się na krawędzi skarpy. Plaża wyglądała na opustoszałą. Przez cienką powłokę chmur przeświecało blade światło wschodzącego księżyca. Co pewien czas cichy szmer oceanu wdzierającego się z łagodnym pluskiem na piaszczysty brzeg przerywany był rykiem załamujących się fal przypływu, wznoszących się groźnie w oddaleniu.

Pete nerwowo oblizał wargi i uchwycił poręcz schodów. Przez chwilę wsłuchiwał się nieruchomo w nocne odgłosy. Jupiter i Bob także nastawili uszu.

Oprócz szumu przybrzeżnych fal i bicia własnych serc nie usłyszeli nic więcej.

– No to powodzenia, chłopaki – szepnął Pete pełnym wewnętrznego napięcia głosem.

Już przy pierwszym kroku w dół wydało się im, że ocean szumi trochę głośniej i groźniej, tak jakby chciał uprzedzić ich o tym, co ich czeka tej nocy!

18
{"b":"90710","o":1}