Tatiana Pawłowna okazała się istotnie uprzejmą, siwiejącą już kobietą, i upewniwszy się, że mam bardzo wysoką temperaturę, dała mi bez trudu skierowanie do szpitala. „Nie załatwia to jednak wszystkiego – powiedziała mi na odchodnym – trzeba czasem bardzo długo czekać na wolne łóżko”. Gdy wracałem wieczorem do baraku po rzeczy, w zonie było już ciemno. Na wąskich ścieżkach posuwali się po omacku „kurzy ślepcy”, dotykając ostrożnie oblodzonych desek gumowymi łapciami, a czarnej zasłony powietrza trzepocącymi palcami rąk. Coraz wpadał któryś w zaspę śnieżną i wykopywał się z niej rozpaczliwymi ruchami tułowia, wzywając cicho pomocy. Zdrowi więźniowie wymijali ich obojętnie i szli szybko przed siebie, wzrok utkwiwszy w rozjarzonych oknach baraków.
W szpitalu przeleżałem tylko jedną noc na korytarzu, a potem już dwa tygodnie w czystym łóżku na sali i wspominam ten okres jako jeden z najpiękniejszych w moim życiu. Skóra, nienawykła od roku do białej pościeli, zdawała się oddychać z ulgą wszystkimi porami, głęboki sen pogrążył mnie w gorączkowych majaczeniach i wspomnieniach jak w stogu pachnącego siana. Spałem tak całą dobę. Obok mnie leżał rosły mężczyzna, chory na „pyłagrę”. Nie umiem powiedzieć, na czym ta choroba polega, ale wiem, że jej objawy połączone są z wypadaniem włosów i zębów, z atakami przewlekłej melancholii, a podobno także z rupturą. Codziennie rano po przebudzeniu mój sąsiad odrzucał kołdrę i przez parę minut ważył na dłoni swe jądra. Leczono go wyłącznie kostkami margaryny wielkości małego pudełka zapałek, które otrzymywał na śniadanie wraz z porcją białego chleba. „Pyłagrycy” nie wracali już nigdy do zdrowia; po wypisaniu ze szpitala przechodzili do baraku dla niepracujących, gdzie otrzymywali zmniejszoną porcję jedzenia i mogli całymi dniami leżeć bez ruchu na pryczach; barak ten nosił nazwę „słabostki”, ale z większą dozą słuszności mówiło się o nim w obozie jako o „kostnicy” lub „trupiarni”. W czasie pobytu w szpitalu zaprzyjaźniłem się również serdecznie z siostrą, niezwykle oddaną i uczynną Rosjanką z Wiatki, która odsiadywała dziesięć lat jako córka „kontrrewolucjonisty”; jej ojciec przebywał (o ile jeszcze żył) od roku 1937 w „zakrytych łagieriach”, nie wiadomo gdzie i w jakich warunkach, nie miał bowiem prawa pisywania i otrzymywania listów. Siostra Tamara ofiarowała mi na pożegnanie trzy książki – obok Zapisków z martwego domu Dostojewskiego jedyne, jakie próbowałem potem czytać w obozie w dni wolne od pracy: Woprosy leninizma Stalina, Soczinienija Gribojedowa i Folklor Riespubliki Korni.
Po powrocie do baraku dostałem jeszcze trzy dni zwolnienia, miałem więc dość czasu, aby się zastanowić nad przyszłością. Teoretycznie istniały trzy możliwości: albo przydzielą mnie do brygady „lesorubów”, albo odeślą mnie etapem na inny „łagpunkt”, albo wreszcie zakrzątnę się sam koło własnych spraw. Z nich dwie pierwsze były najgorsze. Praca w lesie od świtu do zmierzchu po pas w śniegu nie była wprawdzie dla zdrowego mężczyzny ponad siły, ale przerażała mnie marszruta – po sześć kilometrów w każdą stronę przez zaśnieżone wykroty i wilcze zapadnie; w więzieniu spuchły mi tak nogi, że ledwie mogłem ustać w ogonku do kuchni. Z opowiadań więźniów wywnioskowałem również, że Jercewo jest najlepszym „łagpunktem” w obozie kargopolskim, a do innych – zwłaszcza do karnej Aleksiejewki Drugiej – wysyła się głównie Polaków na powolne konanie. Idąc więc za radą Dimki, który był mi dotąd najwierniejszym przyjacielem i ojcem, sprzedałem „urce” z brygady tragarzy wysokie buty oficerskie za godziwą cenę 900 gramów chleba i jeszcze tegoż wieczoru otrzymałem odpowiedź, że „naczalstwo” zgadza się na mój przydział do 42. brygady i poleca mi zgłosić się w magazynie po odbiór buszłatu, uszanki, watowanych spodni, rękawic i walonek,,pierwszego gatunku” (nowych albo lekko znoszonych) – czyli pełnego kompletu odzieży, jaki przysługuje tylko „udarnym” zespołom więźniów. Wtajemniczony przez Dimkę, wiedziałem już, że praca tragarza na bazie żywnościowej ma swoje złe i dobre strony. Pracuje się wprawdzie niejednokrotnie po dwadzieścia godzin na dobę – zależnie od ilości wagonów na bocznicy kolejowej – i norma dwunastogodzinnego dnia pracy wynosi 25 ton mąki w workach lub 18 ton owsa bez worków na człowieka przy odległości 25 metrów od wagonu do składu, ale baza znajduje się tuż za zoną i można czasem ukraść coś do jedzenia. „Popracujesz – mówił mi Dimka – ale i pojesz. Pogrzejesz się trochę przy ognisku i zdechniesz z głodu. Kory nie ugryziesz, a chwoi ja tobie, synok, przygotuję”. Byłem więc, na razie przynajmniej, uratowany. Leżąc na górnej pryczy przy oknie, przyglądałem się 42. „brygadzie międzynarodowej”. Osiem najlepszych miejsc w kącie barku zajmowała zgrana szajka „urków” z ospowatym bandytą ukraińskim. Kowalem, na czele. Resztę – zbieranina komunistyczna z całej Europy i jeden Chińczyk.
Krótko przed północą – Dimka wstawał zazwyczaj o tej porze jeszcze raz, żeby wygrzebać z cebrzyka pomyj główki od śledzi, z których warzył sobie na obiad zupę – Kowal, leżący przy oknie na brzuchu z twarzą przytkniętą do szyby, zerwał się gwałtownie z pryczy i paroma krótkimi szarpnięciami obudził swych towarzyszy. Po chwili zebrali się wszyscy w ośmiu koło odtajałej tarczy w szybie, przyjrzeli się zonie, poszeptali bezładnie i ruszyli do wyjścia. Trwało to wszystko nie więcej niż minutę, w czasie której przymrużyłem powieki i odetchnąłem głęboko parę razy, jak przez sen. W baraku panowała zupełna cisza; na dwóch rzędach dolnych i górnych prycz, leżeli obok siebie nie rozdziani więźniowie i dychawicznymi haustami łapali chciwie rozgrzane powietrze. Ledwie ostatni „urka” zniknął za drzwiami, przewróciłem się na brzuch i wychuchałem szybko mały otwór w lodowatej paproci na szybie. W odległości stu metrów od naszego baraku zona opadała łagodnie wklęsłą miską i podnosiła się znowu daleko w tyle, za drutami obozu. Sąsiednie baraki wznosiły się dopiero na brzegach miski, zasłaniając wartownię i całą górną partię zony. Względnie dobra widzialność w głąb wklęśnięcia istniała tylko ze szczytu najbliższego „bociana”, ale jeżeli wartownik siedział twarzą do obozu, oparty o ścianę wieżyczki, mógł widzieć tylko dalszą część opadającego przedpola. Od strony szpitala szła przez opustoszałą zonę w kierunku baraku kobiecego rosła dziewczyna i gdyby chciała sobie skrócić drogę, aby nie otrzeć się o przeciwległe druty, musiałaby przeciąć na ukos przedni skraj miski. Osiem cieni rozbiegło się bezszelestnie po lewym brzegu wklęśnięcia i rozstawiło więcierz u wylotów poprzecznych ścieżek, tuż za węgłami wygiętych w wachlarz baraków. Dziewczyna szła prosto w jego serce. W ciszy pogrążonego w śnie obozu zaczynały się nocne łowy.
Dziewczyna szła już teraz ścieżką na wysokości naszego baraku, zasłonięta po biodra zaspą śnieżną. Z daleka widać było tylko, że jest rozrośnięta w ramionach i ma szeroką twarz obwiązaną chustką, której koniec powiewał z tyłu jak ogon latawca. Jeszcze nie doszła do zakrętu ścieżki, gdy zza węgła wynurzył się pierwszy cień i zastąpił jej drogę. Dziewczyna drgnęła, zatrzymała się i wydała lekki okrzyk. Cień skoczył zwinnym susem do jej gardła, chwycił jedną ręką za kark, a drugą zatkał usta. Dziewczyna wyprężyła się łukowato do tyłu i oderwawszy lewą nogę od ziemi, wpakowała ją zgiętym kolanem w brzuch napastnika, a obiema rękami wczepiła się w jego brodę, odpychając od siebie z całych sił olbrzymi łeb w uszance. Cień zatoczył lewą nogą wprawny ruch półkolisty w kształcie sierpu i mocnym uderzeniem podciął znienacka jej nogę, wrośniętą w ziemię. Zwalili się oboje w zaspę śnieżną dokładnie w chwili, gdy pozostałych siedmiu nadbiegło z dwóch stron na pomoc.
Powlekli ją, trzymając za ręce i głowę o rozwianych włosach, w dół wklęśnięcia na zawaloną śniegiem ławkę, która sterczała czarną kresą poręczy w odległości dwudziestu metrów od baraku. Pierwszego przyjęła wściekłym wierzganiem oswobodzonych nagle z żelaznego uchwytu nóg, ale rychło ucichła znowu, zdławiona spódnicą zarzuconą na głowę i ogromną łapą Kowala, przyciskającą przez płótno jej twarz do blatu ławki. Pierwszy przygwoździł jednym kolanem jej prawą nogę do oparcia ławki, a drugim wparł się w wewnętrzną stronę uda zawieszonego w próżni, które kleszczowym ruchem próbowało zewrzeć się jak ramię zawiasu. Gdy dwaj po bokach trzymali ją za ręce, pierwszy półklęcząc zdzierał z niej majtki i odpinał spokojnie spodnie. Po chwili jej ciało zakołysało się konwulsyjnie, tak że Kowal musiał w takt nierównych drgań popuszczać lekko rozczapierzony kaganiec swej dłoni na jej głowie. Drugi i trzeci mieli już ułatwione zadanie i ośmieleni nagłym spokojem jej ciała próbowali niecierpliwymi dłońmi odszukać w pomiętym kłębku spódnicy i bluzek jej piersi. Przy czwartym jednak udało jej się uwolnić głowę z rozluźnionego uścisku palców Kowala i w mroźnej ciszy zony rozległ się krótki, gardłowy krzyk, nabrzmiały łzami i zduszony kneblem z sukna. Z najbliższego „bociana” zaspany głos zawołał: „Riebiata, wy czto że, czełowieczeskogo pozora u was niet”. Ściągnęli ją z ławki i jak kukłę z łachmanów powlekli za barak, do latryny. Na przedpolu widocznym przez otwór w oblodzonej szybie opustoszało; jedynie wokół ławki utworzyła się po obu stronach ścieżki głęboka wyrwa w prostopadłych ścianach śniegu, przybrawszy kształt stratowanego klombu. Po jakiejś godzinie siedmiu wróciło do baraku. Zaraz potem spostrzegłem przez mojego „judasza” w szybie Kowala, odprowadzającego dziewczynę do baraku kobiecego. Szła wolno, potykając się i zataczając na ścieżce, z głową przekrzywioną na stronę i rękami skrzyżowanymi na piersiach, podtrzymywana w pasie mocnym ramieniem swego towarzysza.
Nazajutrz wieczorem Marusia przyszła do naszego baraku. Miała jeszcze ślady skrzepłej krwi na twarzy i podsiniaczone oczy, ale wyglądała ładnie w kolorowej spódnicy i białej, cyfrowanej bluzce z czystego lnu, w której kołysały się, puszczone luzem, dwie piersi wielkie jak bochny chleba. Usiadła, jak gdyby nigdy nic, na pryczy Kowala plecami do pozostałych „urków” i przytuliwszy się do niego, lekko szeptała mu coś na ucho, całując go ze łzami w oczach w ospowaty policzek i po rękach. Kowal siedział z początku najeżony i spod niskiego czoła rzucał ukradkiem zmieszane spojrzenia na towarzyszy, ale dał się w końcu ubłagać. Została na noc, budząc nas ciągle z napiętego gorączkowymi rojeniami snu słowami najczulszej miłości, pomieszanymi z własnymi zachłystami bólu i miarowym sapaniem Kowala. Wymknęła się z baraku przed świtem, a za nią stąpał ostrożnie na chwiejących się nogach ogłupiały i zaczadzony kochanek. Odtąd przychodziła już codziennie i nieraz śpiewała przed zapadnięciem nocy mocnym głosem, który przechodził pod koniec każdej frazy w zawodzący jękliwie pisk, „czastuszki” ukraińskie o chłopcu, co „chodił wozie doma mojego”, i o tym, jak „choroszo s mołocznicoj żywiotsia”. Została w naszym obozie wodowozem i polubiliśmy wszyscy jej szeroką, wysmaganą mrozem twarz, jasne włosy rozwiane na wietrze i rozdęte nozdrza, gdy siedząc okrakiem na beczce, opierała czuby walonek na klinach w przednim zaworze sań i poganiała konia głośnymi klaśnięciami bata lub nerwowymi szarpnięciami lejc. Za zoną, gdzie puszczano ją po wodę bez konwoju jako „bytowoją”, zdobywała czasem parę barwnych obrazków lub kolorowych wycinanek z bibułki i przyozdabiała nimi wieczorem brudną ścianę nad pryczą swego ukochanego.