Pierwsi moi towarzysze obozowi, inżynier rolnik Polenko i teletechnik z Kijowa Karboński (pierwszy został skazany za sabotaż kolektywizacji, a drugi za kontakt listowny z krewnymi w Polsce), należeli właśnie do niedobitków Starej Gwardii z trzydziestego siódmego roku. Z ich opowiadań wynikało, że obóz kargopolski – który w chwili mojego przybycia składał się z kilkunastu „uczastków”, rozrzuconych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów i liczących w sumie około trzydziestu tysięcy więźniów – założyło cztery lata temu sześciuset więźniów, wysadzonych którejś nocy w pobliżu stacji Jercewo, w dziewiczym lesie archangielskim. Warunki były ciężkie: mróz dochodzący w zimie do czterdziestu stopni Celsjusza poniżej zera (co w tej okolicy nie jest zjawiskiem niecodziennym), wyżywienie nie przekraczające trzystu gramów czarnego chleba i jednego talerza gorącej zupy na dobę i mieszkanie w szałasach z gałęzi jodłowych, skleconych po parę wokół płonącego bez przerwy ogniska; jedynie uzbrojeni konwojenci mieszkali w małych domkach ruchomych na płozach. Więźniowie zaczęli swą pracę od tego, że oczyścili małą porębę i wznieśli pośrodku polany niewielki barak szpitalny. Właśnie wówczas okazało się, że samookaleczenie przy pracy daje przywilej spędzenia paru tygodni pod prawdziwym dachem, z którego nie cieknie odtajały śnieg, w pobliżu rozżarzonego do czerwoności piecyka żelaznego; ale ilość nieszczęśliwych wypadków przy pracy była tak duża, że poranionych trzeba było niemal codziennie odstawiać na saniach do szpitala w miejscowości Niandoma, odległej o kilkadziesiąt kilometrów od Jercewa. Jednocześnie rosła w zastraszający sposób śmiertelność. Najpierw zaczęli umierać komuniści polscy i niemieccy, którzy zbiegli z krajów rodzinnych, szukając schronienia przed więzieniem – w Rosji. Patrzeć na śmierć Polaków było – zdaniem moich dwóch towarzyszy – rzeczą znacznie straszniejszą niż obserwować gorączkowe, przedśmiertne majaczenia Niemców. Komuniści polscy (przeważnie Żydzi) umierali nagle, jak ptaki spadające w czasie mrozu z gałęzi, albo raczej jak głębinowe ryby oceaniczne, które pękają od wewnętrznego ciśnienia, gdy je spod ucisku wielu atmosfer wody wydobyć na powierzchnię. Jedno krótkie kaszlnięcie, ledwie dosłyszalne zakrztuszenie się i koniec. Maleńki biały obłoczek pary zawisał na chwilę w powietrzu, głowa opadała ciężko na piersi, ręce zaciskały kurczowo dwie kule śniegu. I nic więcej. Ani jednego słowa. Ani jednej prośby. Po nich przyszła kolej na Ukraińców i „nacmenów” (mieszkańców środkowej Azji, to jest Kazachów, Uzbeków, Turkmenów i Kirgizów). Najlepiej trzymali się rdzenni Rosjanie, Bałtowie i Finowie (którzy piłują, jak wiadomo, świetnie las), podwyższono im więc dzienne racje o sto gramów chleba i dodatkową chochlę zupy. W czasie pierwszych paru miesięcy, gdy wysoki stopień śmiertelności i prymitywne warunki obozowania nie pozwalały konwojentom prowadzić dokładnego wykazu więźniów, w szałasach przetrzymywano nieraz po parę dni zlodowaciałe trupy, pobierając na nie w brygadach chleb i talony na zupę. Baraki rosły na polanie, którą otoczono już drutem kolczastym, a codziennie brygady „lesorubów” wzmacniane świeżymi posiłkami z więzień wgryzały się coraz głębiej w puszczę jodłową, znacząc swój ślad umarłymi i drewnianym torem dla samochodów i sań; zbudowany jest on w ten sposób, że na niewysokim nasypie zbite mocno deski jodłowe tworzą coś w rodzaju trotuaru dla przechodniów, a dwie półokrągłe belki przymocowane są na wierzchu i ciągną się równolegle do siebie w odległości odpowiadającej wewnętrznemu rozstępowi osi w samochodzie lub w saniach; koła bądź płozy poruszają się wolno na torze po zewnętrznej stronie drewnianych szyn i chronione są przez nie w ten sposób od ześlizgnięcia się na boki; co kilkadziesiąt metrów tor przecięty jest w dwóch miejscach na długość normalnego pojazdu i osadzony na śrubie zwrotnicowej. W roku 1940 Jercewo było już dużym centrum kargopolskiego ośrodka przemysłu drzewnego z własną bazą żywnościową, z własnym tartakiem, z dwiema bocznicami kolejowymi i z własnym miasteczkiem za zoną dla administracji i straży obozowej. Wszystko to zbudowane zostało rękami więźniów.
* Pewien komunista besarabski opowiadał mi, że w roku 1938 był nanaocznym świadkiem potwornego skatowania Karola Radka, który padł ofiarą "proizwołu" w obozie na Wyspach Sołowieckich.
Tych dawnych, „pionierskich” czasów sięga również tradycja „proizwołu”*. Gdy nie było jeszcze zamykanych na noc szop, w których więźniowie składają po pracy ostre narzędzia (piły, siekiery i topory), a kontrola strażników nie sięgała po zmroku poza koniec bagnetu lub świetliste ostrze reflektoru, część narzędzi wędrowała wieczorem do baraków. Pierwsze zastępy „urków”, przybyłe do obozu w roku 1938, wykorzystały ten stan rzeczy, aby proklamować w zonie od zmierzchu do świtu małą „republikę więźniów” z własnymi sądami kapturowymi. Żaden strażnik nie ośmielił się pojawić między barakami w nocy nawet wówczas, gdy do jego uszu dochodziły straszliwe jęki i krzyki mordowanych więźniów politycznych; nigdy przecież nie wiadomo było, zza jakiego baraku wychyli się i roztrzaska mu łeb ciężki obuch toporzyska. Ponieważ dochodzenia dzienne dawały prawie zawsze bardzo nikłe rezultaty, polityczni zorganizowali własne oddziały samoobrony i ta wojna domowa między wykolejonym proletariatem a inteligencją rewolucyjną przetrwała podobno ze słabnącym stopniowo natężeniem do początków roku 1939. Był to czas, kiedy nowoczesne urządzenia techniczne i wzmocnione załogi obozów pozwoliły nareszcie NKWD uchwycić inicjatywę w swe ręce. W roku 1940 szczątkowe formy „republiki więźniów” istniały już tylko po to, żeby ułatwić „urkom” nocne łowy na nowo przybyłe kobiety. Półtora roku temu bowiem założony został w obozie pierwszy barak kobiecy. Trzeba tu oddać sprawiedliwość NKWD, które przyglądało się na ogół temu chrzestnemu tarłu przez palce, że dozwalało tylko na polowanie w zonie; drzwi do baraku kobiecego znajdowały się na odległość celnego strzału z wartowni. Nowo przybyłe kobiety były na ogół uprzedzane przez stare „łagiernice” o grożącym niebezpieczeństwie, ale zdarzały się wypadki, że nie dawały tym ostrzeżeniom wiary. Skargi zanoszone nazajutrz po wypadku na wartownię były przyjmowane drwinami, a zresztą któraż rozsądna kobieta miała ochotę narazić się na bezlitosną, ślepą mściwość „urków” w obozie? Dowiadywała się od razu na wstępie, jakie są reguły walki o życie w obozie i ulegała im instynktownie, nie wychodząc z baraku po zmroku lub szukając sobie możnego opiekuna wśród prześladowców. Na początku roku 1941 nocne łowy zostały również ukrócone przez NKWD. Życie stało się dla jednych znośniejsze, a dla innych „użasno skucznoje”.
Po przyjeździe do obozu przespałem dzień w opustoszałym baraku, a pod wieczór, gdy zaczęły mną trząść dreszcze i poczułem gorączkę, powlokłem się za radą starego popa Dimki do „łazarieta”. Dimka, który jako beznogi staruch był dyżurnym w baraku, doradził mi przyjaźnie, żebym nie ustępował lekarzowi, dopóki mnie nie skieruje do szpitala. „Po więzieniu – mówił – należy się najsamprzód odpoczynek, zanim się człowiek weźmie do uczciwej pracy”. Przy słowie „uczciwej” zaśmialiśmy się obaj. Pop uderzył się drewnianym jarzmem w protezę, założył je sobie na kark i podniósł z ziemi żelaznymi hakami dwa wiadra. W jego bezczynnym życiu wybiła najważniejsza chwila w ciągu dnia. Wyszorował był już podłogę, dorzucił drew do pieca i ruszał teraz po wrzątek do picia i po „chwoję” – ciemnozielony odwar z igieł sosnowych, który pomagał podobno na awitaminozę. Bardzo nieliczni w obozie chorzy na szkorbut otrzymywali od lekarza kartki na „cyngotnoje pitanije”. Tym mianem określało się sporą łyżkę siekanej surówki – przeważnie cebuli, marchwi, brukwi i buraków. Prawie zawsze starania o „cyngotnoje” były walką o dodatkową łyżkę jedzenia, a nie o lekarstwo.
W zonie było już szarawo, ale zacisznie i prawie pogodnie. Pierwsze dymy unosiły się nad barakami, zamiatając szerokimi pióropuszami okapy dachów, oblodzone szyby okien tliły się brudnym światłem jak anemiczne słońce jesienne zachodzące za chmurą z nieprzezroczystej błony, a na horyzoncie jak okiem sięgnąć ciągnęła się czarna ściana lasu. Ścieżki w obozie zrobione były z dwóch położonych obok siebie desek. Czyścili je codziennie, szczególnie po nocach obfitujących w śnieżyce, popi, odwalając drewnianymi łopatami śnieg na boki i piętrząc zaspy, które sięgały niekiedy do pasa. Cały obóz wyglądał jak ogromna odkrywka gliny, unerwiona siecią wąskich kanalików dla wagonetek. Uchylone wrota na wartowni czekały już na powrót pierwszych brygad z pracy. Na wysokim pomoście koło kuchni stał ogonek pozszywanych ze szmat cieni w uszankach i ogromnych łapciach, z których sterczały nogi obwiązane sznurkami, i niecierpliwym pobrzękiwaniem kociołków przypominał o sobie kucharzowi.
Lazaret mieścił się w małym domku niedaleko baraku kobiecego. Za przepierzeniem z dykty dyżurowali lekarz i „lekpom”, a w kącie obok drzwi siedział za stolikiem obdarty i zarośnięty starzec w drucianych okularach i łagodnym spojrzeniem maleńkich oczu witał każdego wchodzącego, aby go po chwili z nie ukrywaną radością wciągnąć na listę pacjentów. Zdawał się tu zadomowiony, bo nie tylko pięknym, kaligraficznym pismem odnotowywał nazwiska czekających i dorzucał ciągle rozłupane okrąglaki do pieca, ale wypytywał z zabawną powagą o symptomy choroby, wykrzykiwał – wsadziwszy kudłaty łeb za drzwi przepierzenia – „Tatiana Pawłowna, każetsia sierioznyj słuczaj”, i wracając za swój stół, z zadowoleniem pobełtywał drewnianą łyżką w resztkach zupy, które grzały się w małej blaszance na krawędzi piecyka. Miły głos kobiecy odpowiadał niezmiennie: „Matwiej Kiryłłowicz, budtie lubieznyj podożdat'„, a starzec rozkładał ręce gestem zaaferowanego dygnitarza. Te resztki niezwykłej, przesadnej wręcz grzeczności spotyka się w obozach tylko u ludzi starszych.
Wśród czekających przeważali „nacmeni”. Trzymając się już w poczekalni za brzuchy, wybuchali od progu przepierzenia żałosnym skomleniem, w którym jęków bólu nie można było odróżnić od łamanej cudacznie ruszczyzny. Nie było na ich chorobę lekarstwa, uważano ich więc na ogół za nieuleczalnych symulantów. Umierali z tęsknoty za krajem rodzinnym – z głodu, mrozu i monotonnej bieli śniegu. Ich przymrużone skośnie oczy, nienawykłe do krajobrazu Północy, łzawiły nieustannie i zarastały na rzęsach żółtym pasemkiem ropy. W rzadkie dni wolne od pracy Uzbecy, Turkmeni i Kirgizi zbierali się we wspólnym kącie baraku, przyodziani odświętnie w kolorowe chałaty z jedwabiu i wzorzyste jarmułki. Nie można było nigdy odgadnąć, o czym rozmawiają z tak niezwykłym ożywieniem – gestykulując, przekrzykując się nawzajem i kiwając smętnie głowami – ale to pewne, że nie o obozie. Bardzo często późnym wieczorem, gdy starsi odchodzili już do swoich baraków, młodsi zostawali jeszcze parami na wspólnych pryczach i godzinami gładzili się w milczeniu po szyjach, twarzach i plecach, obciągniętych jedwabnym płótnem. Wyglądało to na wzbierający stopniowo spazm, bo ruchy stawały się coraz wolniejsze i nabierały drętwości, a zamglone oczy tężały w słup. Nie wiem, jak się kończyły te nocne pieszczoty, i nigdy nie widziałem „nacmenów” uprawiających męską miłość, ale w czasie mojego półtorarocznego pobytu w obozie przez Jercewo przeszła tylko jedna Turkmenka. W „nacmeńskim” kącie przywitało ją z honorami grono starców i młodzieży i odstawiło przed zapadnięciem nocy do baraku kobiecego; nazajutrz poszła na etap.