Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ale zanim dobiła do ostatniej przystani. Trupiarnia przeszła jeszcze przez niejedną burzę. Któregoś wieczoru stary „kołchoźnik” z okolic Kaługi zlazł z pryczy i bijąc z całej siły w pusty kociołek, zapowiedział nam „koniec wszystkich cierpień” – własne swoje nadejście, „Chrystusa w łachmanach więźnia”. Przywitany śmiechem, stanął twarzą do prycz, a plecami do pieca i przyglądał nam się chwilę – groźny, wyniosły, prawie wspaniały z otwartymi szeroko ramionami i zaciętą twarzą szaleńca – po czym odwrócił się błyskawicznie i runął w ogień. Poparzonego zabrano go jeszcze tegoż wieczoru do szpitala.

Kiedy indziej Sadowski, który od paru dni z nikim nie rozmawiał, ustawił stół w poprzek baraku, usiadł przy nim jak za biurkiem i wykrzykując jakieś obce nazwiska, dorzucał do każdego przerażający w swej monotonii i zaciekłości rozkaz: TO JEST REWOLUCJA! RASSTRIELAT! POD STIENKU! POD STIENKU! Trwało to wszystko nie dłużej niż kwadrans, ale może dlatego, że był moim przyjacielem, ten upiorny krzyk, w którym zawarł całe swoje życie – od przeszłości poprzez teraźniejszość aż po przyszłość – utkwił mi najgłębiej w pamięci jako ostatni akord mojego pobytu w Trupiarni.

Ural 1942

19 stycznia 1942 roku wieczorem podoficer Trzeciego Oddziału z kartką w ręku przypomniał sobie nareszcie o moim istnieniu. Nazajutrz rano żegnało mnie obok wartowni tylko dwoje przyjaciół – Dimka i pani Olga – gdyż z moimi polskimi towarzyszami pożegnałem się wcześniej. Sadowski, którego obudziłem w „trupiarni”, aby mu powiedzieć „do widzenia”, spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem i zakląwszy ordynarnie, nakrył z powrotem głowę śmierdzącym buszłatem; od miesiąca gorączkował i wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiał, nie ruszając się z pryczy. Dimka zwlókł się z barłogu, przyodział czystą koszulę (w której koniecznie chciał być pochowany) i powłócząc drewnianą protezą, prowadził mnie pod rękę na wartownię. „Synok – powtarzał trzęsącymi się wargami – synok, sczastliwoj żyzni. Nam uże gibiel, my uże bywszyje ludi, no ty jeszcze mołodoj, synok, tiebie swoboda połagajetsia”. Pani Olga, która wychudła i sczerniała od czasu, kiedy ją posłano do ładowania drzewa na birży, nie mogła powstrzymać łez. Było mi strasznie. Dante nie wiedział, że nie ma na świecie cierpienia większego, niż doznawać szczęścia na oczach nieszczęśliwych, jeść w obecności głodnych. Ucałowałem ich w milczeniu. Z baraku wybiegł jeszcze stary Ałganow (był to pierwszy w nowym roku „wychodnej dień”) i odciągnąwszy mnie na bok, poprosił, abym mu wrzucił na wolności kartkę pocztową do rodziny. Za zoną ruszyłem wolno – nareszcie po dwóch latach bez konwoju – do Drugiego Oddziału, gdzie przygotowano dla mnie dokumenty. Na zakręcie drogi odwróciłem się jeszcze raz, aby ogarnąć obóz ostatnim spojrzeniem. Dimka machał mi z daleka drewnianym kijem, a pani Olga wracała zmęczonym krokiem do baraku kobiecego.

W Drugim Oddziale przedłożono mi spis miejscowości, do których mogłem dostać bilet i prawo pobytu. O wojsku polskim nie było mowy. Ugrzeczniony oficer NKWD nie wiedział rzekomo, gdzie się ono znajduje, a gdyby nawet wiedział, to i tak na nic by się to nie zdało, bo najdalszy promień trasy zwolnieniowej z obozów kargopolskich sięgał tylko do Uralu. Wybrałem na chybił trafił Złatoust pod Czelabińskiem, ale nigdy doń nie dojechałem. Duże miasta – takie jak Swierdłowsk lub Czelabińsk – były jako „reżymnyje goroda” zamknięte dla więźniów zwolnionych z obozów pracy.

Na stacji w Jercewie dowiedziałem się, że najbliższy pociąg do Wołogdy odjedzie nazajutrz o świcie. Znalazłem więc sobie ciepłe legowisko w poczekalni pod piecem i dotykając ciągle szeleszczących dokumentów i kartki Ałganowa na piersi, ruszyłem na zwiedzanie miejsc, które dawniej obserwowałem z daleka, przez druty. Wstyd powiedzieć, ale kartki Ałganowa nie wrzuciłem nigdy i gdy piszę te słowa, leży ona przede mną na stole. W promieniu kilkuset kilometrów od obozu bałem się panicznie zbliżyć do każdej napotkanej skrzynki pocztowej, jak gdyby sparaliżowany myślą, że za współudział w tym przestępstwie mogę wrócić do Jercewa, a za Uralem zapomniałem o niej na śmierć w nieprzytomnym pościgu za wojskiem. Biedny, zacny Ałganow! Długo pewnie, modląc się nocą na pryczy, nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że ta kartka oddana w tak pewne, zdawałoby się, ręce nie dotarła do adresata. Dziś czytam ją jak dokument wyciągnięty z butelki, którą na bezpieczny brzeg wyrzuciła burzliwa fala. Adresowana jest do żony w Kazachstanie, mimo że Ałganow pochodził znad Wołgi, z czego wnoszę, że po aresztowaniu starego cieśli jego rodzinę zesłano do Azji. W tekście, poza licznymi pozdrowieniami dla wszystkich bliższych i dalszych krewnych, których imiona opatrzone są nieodmiennie zwrotem „mnogo uważajemyj”, znajduję tylko jedno zdanie, usprawiedliwiające próbę ominięcia cenzury obozowej: „ja poka żyw i zdorow”. Szczerze wątpię, czy można je jeszcze uważać za aktualne po pięciu latach, jakie zostały Ałganowowi do odsiedzenia.

Z pagórka w pobliżu stacji widać było wieczorem obóz jak na dłoni. Z baraków unosiły się w górę pionowe słupy dymów, w oknach paliły się już światła i gdyby nie cztery sylwetki „bocianów”, siekące noc długimi nożami reflektorów, Jercewo mogłoby uchodzić za cichą osadę tartaczną, zażywającą szczęścia i odpoczynku po ciężkim dniu pracy. Wytężywszy dobrze słuch, można było bowiem usłyszeć brzęk łańcuchów i kołowrotków studziennych – znamię nie zamąconego niczym spokoju od niepamiętnych na ziemi czasów.

W Wołogdzie nasz pociąg wjechał na ślepy tor, a konduktor oświadczył spokojnie, że na razie podróż skończona. Niedaleko więc ujechałem i mogłem mieć słabą nadzieję, że dotrę w tym tempie przed wiosną do najbliższego oddziału wojsk polskich. Przyjechałem jednak na dworzec wołogodzki dość wcześnie, aby na gołej ziemi w olbrzymiej poczekalni zarezerwować sobie miejsce do spania. Mieszkało tu już od miesiąca kilkuset amnestionowanych więźniów, wśród których poza garstką Polaków większość stanowili małowyrokowi przestępcy pospolici, zwolnieni przedterminowo z obozów pracy jako „dobrowolcy”. W dzień wyganiano ich do miasta na żer, a w nocy hala dworcowa służyła na mocy rozporządzenia NKWD za dom noclegowy. Waham się zawsze, ilekroć próbuję opisać cztery noce spędzone w Wołogdzie, nie wierzę bo wiem, aby literatura mogła staczać się bezkarnie aż tak nisko, nie ponosząc żadnego uszczerbku jako sztuka nadawania ekspresji artystycznej rzeczom powszechnie znanym i odczuwanym. Dość więc będzie, jeśli powiem krótko, że spaliśmy obok siebie tylko na jednym boku – ugnieceni jak śledzie w beczce – a każda próba przedarcia się w nocy do najbliższego kibla kończyła się zazwyczaj czyjąś śmiercią. W żółtawozielonym świetle żarówek nocnych twarze śpiących, przedziurawione półotwartymi ustami, z których unosiły się wyziewy nieludzkiego smrodu, i owinięte w łachmany, wyglądały jak woskowe maski pośmiertne topielców. Pół biedy jeszcze, jeśli noga idącego trafiała na pierś, unoszoną niespokojnym oddechem snu – krótki jęk, podobny do nagłego udławienia się, ostrzegał, że należy ją usunąć nieco w bok; ale sam, niezupełnie jeszcze oprzytomniawszy po przebudzeniu się, stąpnąłem raz nieostrożnie na czyjąś głowę i z tylną nogą uwięzioną między sprasowanymi ciałami przechyliłem się całym ciałem do przodu, czując, jak pod ciężkim butem trzeszczy z chrzęstem elastyczna masa, a spod podeszwy tryska krwawa miazga. W chwilę potem zwymiotowałem do kibla, choć nie po to wcale tu przyszedłem. Codziennie rano wynoszono z poczekalni na ciężarówki około dziesięciu trupów, rozebranych już przez współtowarzyszy snu do naga.

O świcie wypędzano nas do miasta na żebry. Znalazłem sobie na przedmieściu małą uliczkę robotniczą, gdzie około południa siwa staruszka wzywała mnie skinieniem głowy – upewniwszy się przedtem, że nikt nie podgląda – do kuchni i częstowała kubkiem nie słodzonego odwaru z liści i kromką czerstwego chleba. Nie zamieniliśmy ze sobą nigdy ani słowa poza moim „spasibo” i jej „idi s Bogom”. Raz, błądząc bez celu po mieście, wyszedłem na maleńki placyk i odnalazłem w czerwonej kamienicy ekspozyturę Ludowego Komisariatu Wojny, coś w rodzaju biura werbunkowego dla ochotników. Tęgi kapitan przyjął mnie za biurkiem na tle olbrzymiej mapy ściennej Związku Sowieckiego, poczęstował uprzejmie papierosem i na pytanie, gdzie tworzy się armia polska, odpowiedział, że postąpiłbym znacznie rozsądniej, wstępując do Armii Czerwonej. Kiedy indziej znowu stanąłem przed sklepem w ogonku po chleb. Będę pamiętał przez całe życie scenę, jaka się tam rozegrała. Ranny żołnierz sowiecki, który stracił pod Leningradem prawą nogę, przytaszczył się na kulach do ogonka i zapytał grzecznie, czyby go nie wpuszczono do sklepu poza kolejką, bo wyszedł parę dni temu ze szpitala i nie potrafił jeszcze ustać zbyt długo na zdrowej nodze. Odpowiedział mu wrogi szmer i złośliwe uwagi, że nie ma się do czego spieszyć, skoro o jednej nodze i tak nie wróci już na front. W jego twarzy malowała się taka rozpacz, że oddałbym mu chętnie swój chleb, gdybym na dwóch chorych nogach miał najmniejszą choćby szansę doczekania się swojej kolejki. Tak oto pogarda dla uszkodzonego i wycofanego z obiegu mechanizmu ludzkiego przeniknęła również w dół i znieprawiła uczciwe w gruncie rzeczy serca. Wojna nie była w Wołogdzie, w styczniu 1942 roku, szczególnie popularna. W ogonkach sarkano na ograniczenia żywnościowe i chaotyczny pobór do wojska, który wiele rodzin ogołocił zupełnie z pracujących mężczyzn, a dwukrotnie nawet słyszałem ciche pytanie: „Kiedyż wreszcie przyjdą ci Niemcy?” Węzeł wołogodzki zakorkowany był transportami pogruchotanych mebli, instalacji fabrycznych i maszyn z Leningradu. We wszystkich większych gmachach publicznych biwakowali żołnierze, wycofani na krótki odpoczynek z frontu, i oni to obsiadali wieczorami mieszkania prywatne jak chmara zgłodniałego ptactwa, przygrywając smętnie na organkach i szukając gorączkowo wódki. Nie było więc na co czekać w Wołogdzie. Piątego dnia rano, zamiast iść jak zwykle do miasta, wyszedłem na tory i około południa uczepiłem się pociągu w nieznane, który przystanął na minutę w odległości kilometra od dworca wołogodzkiego.

52
{"b":"90107","o":1}