Wszyscy jeszcze spali i obóz zalegała cisza. W kancelarii NKWD czekała na mnie Strumina w asyście dwóch uzbrojonych żołnierzy. Byłem ciągle jeszcze zaspany, ale otrzeźwił mnie podsunięty do podpisu akt oskarżenia, z którego wynikało, że jestem aresztowany za powtórną zdradę Związku Sowieckiego. Mimo nacisku nie podpisałem. Strumina kazała mnie dwóm żołnierzom odprowadzić do centralnego izolatora. Nie pozwolono mi zabrać z baraku pozostałych części ubrania, obiecując dostarczyć mi je do więzienia.
Cela, do której mnie wtrącono, miała rozmiary 3 na 5 metrów i piętrowe prycze. Małe okna z grubymi żelaznymi kratami zabite były od zewnątrz deskami. W niewielkim otworze nad drzwiami znajdowała się odrutowana żarówka. Byłem sam. Zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, co się stało, ale ciągle jeszcze nie wiedziałem, za co i dlaczego mnie aresztowano. Tak czy owak – pomyślałem – jestem podwójnym więźniem.
Po godzinie drzwi się otworzyły i weszło nowych pięciu więźniów z Jercewa. Byli przerażeni. – Wojna – powtarzali ciągle – będziemy wszyscy rozstrzelani. – Za co? – zapytałem. – Dla postrachu – padła odpowiedź. Nad ranem w celi było już 22 więźniów, reszta z innych łagpunktów. Wybrałem na pryczy miejsce obok okna, miałem do tego prawo jako pierwszy w celi. Śmierć zaglądała mi w oczy, ale instynkt samozachowawczy jeszcze działał.
Dzień upływał nam na wspólnym roztrząsaniu ewentualnych przyczyn aresztowania. Byłem w celi jedynym Polakiem. Obok mnie leżał Ukrainiec Selezjonka, adwokat z Polski. Z innych łagpunktów przygnano dwóch generałów sowieckich, czterech prawników – jeden z nich, profesor prawa uniwersytetu moskiewskiego Grosfeid, podawał się za «nauczyciela Stalina» – dwóch dziennikarzy, czterech studentów, wyższego urzędnika NKWD, byłego komendanta obozu i byłego urzędnika gospodarczego obozu. Wśród pozostałych pięciu znajdował się fryzjer moskiewski, który bardziej niż my rozpaczał nad swym losem i losem pozostawionej w Moskwie rodziny.
Atmosfera w celi stawała się z każdym dniem cięższa. Ciepłe lato archangielskie, tysiące komarów wlatujących do celi przez maleńki otwór zwany oknem, roje pluskiew na pryczach – wszystko to pogłębiało w nas poczucie nierealnego i przeraźliwego zarazem koszmaru.
Rozpoczęły się śledztwa. Co nocy wzywano dwóch lub trzech więźniów do NKWD. Wracali zazwyczaj nad ranem pobici i roztrzęsieni. Zmuszano ich do fikcyjnych zeznań i podpisywania gotowych już protokołów. I tak na przykład, wspomniany już fryzjer z Moskwy golił pierwszego dnia po wybuchu wojny więźnia-Żyda, który zażartował, że teraz obozy staną się punktami rekrutacyjnymi Czerwonej Armii. Fryzjer odpowiedział ze śmiechem:
«Tak, ale ciebie nie wezmą, bo trzeba by krzywych karabinów, by móc strzelać zza węgła. Ale ostatecznie i takich karabinów u nas nie brak, więc może jednak pójdziesz do wojska». Za te słowa oskarżono go, że zdradził swój kraj. Inny więzień skomentował obcięcie racji chleba po wybuchu wojny pytaniem: «Co z nami będzie za miesiąc, jeżeli już teraz brak chleba?» Oskarżono go również o zdradę Związku Sowieckiego.
Przyszła kolej na mnie. Zaprowadzono mnie w nocy do siedziby NKWD, odległej o kilometr od centralnego izolatora. W pokoju, do którego mnie wepchnięto, nie było oprócz biurka i dwóch krzeseł ani jednego mebla. Wszedł kapitan NKWD z teczką dokumentów, jak się później okazało – aktów z mojego poprzedniego śledztwa. Pozwolił mi usiąść i poczęstował mnie papierosem; jako niepalący odmówiłem jednak. Przeglądanie dokumentów trwało około dwóch godzin, które ciągnęły się jak wieczność. Milczenie przerwał sędzia śledczy, rozpoczynając długi wykład na temat wojny z Niemcami, potęgi Związku Sowieckiego oraz mądrości i nieomylności Stalina. Gdy skończył, podał mi do przeczytania i podpisania gotowy już protokół. Zarzucano mi, że jako syn rolnika zgodziłem się być urzędnikiem w burżuazyjno-kapitalistycznej Polsce (B. był nauczycielem gimnazjalnym), a ponadto opowiadałem współwięźniom o życiu na Zachodzie, dopuszczając się tym zdrady Związku Sowieckiego. Nie podpisałem. Sędzia śledczy wstał i kopnął mnie nagle tak mocno, że spadłem z krzesła. Po czym kazał mi zrobić przysiad i rozpoczął śledztwo na nowo. Nie poddawałem się. Kopnął mnie znowu, grożąc tym razem rewolwerem. Śledztwo trwało do siódmej rano, a przez cały ten czas nie wolno mi było ani usiąść na ziemi, ani podnieść się z przysiadu. Rano sędzia śledczy kazał mnie zaprowadzić na wartownię i pilnować, abym nie usnął. Przesiedziałem na wartowni do dziesiątej wieczorem bez posiłku i wody. Wezwany ponownie do sędziego śledczego, odmówiłem podpisania protokółu i powtórzyła się ta sama historia, co poprzedniej nocy. Sędzia śledczy kopał mnie nieustannie i bił po twarzy. Nad ranem odprowadzono mnie do celi zupełnie wycieńczonego.
Pozostawiono mnie w spokoju przez dwa tygodnie. Wszyscy moi towarzysze w celi mieli już za sobą ukończone śledztwa.
Po upływie dwóch tygodni wezwano mnie znowu do podpisania protokółu. Tym razem w pokoju sędziego śledczego zastałem czterech świadków (również więźniów), z których dwóch nie widziałem nigdy w życiu na oczy. Ich zeznania były beznadziejnie obciążające, ale nie poddawałem się dalej. Mój inkwizytor stracił panowanie nad sobą, bił mnie na oślep i groził, że nawet bez podpisania protokółu «zastrzeli mnie jak psa».
Minęło parę dni. Niektórzy towarzysze w celi doradzali mi, abym podpisał akt oskarżenia, inni twierdzili, że powinienem się trzymać. W tym czasie zaczęły się rozprawy sądowe. Wzywano z celi w nocy po dwóch. Zasądzeni nie wracali już do naszej celi, lecz do celi położonej naprzeciwko. Korytarz w izolatorze był bardzo wąski, toteż mogliśmy się porozumiewać przez maleńki otwór, w którym znajdowała się odrutowana lampka. Z przeciwka dochodziły ciągle okrzyki, donoszące o wyrokach skazujących na śmierć. W okresie paru dni zostało nas w celi tylko pięciu: jeden generał sowiecki, Grosfeld (ów rzekomy «nauczyciel Stalina»), jeden student, adwokat Selezjonka i ja. Którejś nocy zabrano także i ich. Zostałem sam. Wrócili jednak nad ranem pełni nowych nadziei. «Naszą sprawę odroczono – mówili – mamy jeszcze przed sobą trochę życia». Po tygodniu obudził nas o północy niezwykły ruch na korytarzu. Otworzyły się drzwi celi śmierci i naszym sąsiadom z przeciwka kazano wychodzić. Opierających się wywlekano siłą. Słyszałem płacz i krzyki. Nasz znajomy fryzjer zawołał głośno: «Kto mnie słyszy i zostanie żywy, niech powie kiedyś mojej rodzinie w Moskwie, że mnie zastrzelono)). Po paru minutach rozległy się na dziedzińcu więziennym pojedyncze wystrzały i krzyki. Czy potraficie sobie wyobrazić, co się ze mną działo? Serce przestało mi bić i czułem w mózgu każdą żyłkę osobno. Po paru dniach zabrano z celi moich czterech towarzyszy. Nie wrócili tym razem. Zostałem znowu sam.
Upłynęło parę tygodni. Którejś nocy obudzono mnie i zaprowadzono do szkoły jercewskiej na rozprawę sądową. Komplet sędziowski składał się z dwóch kobiet. Prokuratorem była również kobieta. Czekałem na wyrok śmierci. Prokurator wstał i oświadczył jednak, że na podstawie umowy zawartej przez rząd polski w Londynie z rządem sowieckim nie będę w ogóle sądzony. Nie mogłem w pierwszej chwili pojąć, o co chodzi. Na kartce kalendarza, leżącego na stole sędziowskim, przeczytałem datę: 29 sierpnia. Podejrzewałem podstęp. Powtórzono mi drugi raz decyzję sądu i odprowadzono do celi.
Dopiero w celi uświadomiłem sobie, że w czasie mojego dwumiesięcznego pobytu w izolatorze musiały zajść na wolności jakieś zmiany. W pierwszych dniach września zapowiedziano mi przez otwór w drzwiach, że mam być gotów za dziesięć minut do drogi. Na dziedzińcu czekało już sześciu więźniów i pięciu żołnierzy NKWD. Ruszyliśmy w nieznane.
Wieczorem nasz konwój dotarł do Drugiej Aleksiejewki. Obóz karny w Aleksiejewce podzielony jest na dwie części. W jednej części, tak zwanej wolnej zonie, więźniowie żyją normalnie we wspólnych barakach. W drugiej, tak zwanej izolacyjnej, która odgrodzona jest wysokim parkanem i drutami, przebywają brygady karne. Skierowano nas oczywiście do zony izolacyjnej.
Rano, gdy wypędzono nas do pracy, miałem możność bliższego zorientowania się w warunkach życia w Aleksiejewce. Mimo dotkliwego mrozu więźniowie byli zupełnie niemal bosi i obdarci i ledwie się poruszali z wycieńczenia. Na moich oczach dwóch więźniów upadło i skonało przy bramie. Zgodnie z życzeniem komendanta obozu, Soroki, wychodzącym do pracy przygrywała harmonia. Pierwszego od razu dnia zmarło w naszej brygadzie przy pracy trzech więźniów. W zonie izolacyjnej silniejsi mordowali bezkarnie słabszych i zabierali im chleb. Po dwóch tygodniach udało mi się uzyskać zezwolenie na przeniesienie się do wolnej zony. Ta część mojej historii może was już mniej interesować. Wystarczy może, jeśli powiem, że w wolnej zonie znalazłem barak zamieszkany wyłącznie przez 123 więźniów polskich. Któregoś dnia postanowiliśmy wszyscy nie wychodzić do pracy, żądając zwolnienia z obozu w myśl amnestii. Cała ta historia z amnestią była w dziejach obozów sowieckich czymś tak bez precedensu, że Soroka zamiast – jak to zazwyczaj w takich wypadkach robił – posłać do baraku oddział żołnierzy z lekkim karabinem maszynowym i powystrzelać jego mieszkańców co do jednego, odesłał nas pospiesznie do Kruglicy. Stamtąd mnie jedynego posłano pod koniec września etapem do Jercewa. O reszcie nic nie wiem. Wierzcie mi – zakończył swą opowieść B., a głos załamał mu się z przejęcia – wracałem do Jercewa jak do domu”.
Trupiarnia płynęła wolno ku swemu przeznaczeniu. W styczniu zacząłem powtórnie puchnąć i coraz rzadziej schodziłem z pryczy, jedząc tylko to, co mi przynosił Dimka. Nie czułem jednak głodu. Leżałem całymi dniami bez ruchu na pryczy, doświadczając największej łaski, jaka może być dana człowiekowi umierającemu – łaski wspomnień. Śniło mi się najczęściej (gdyż był to właściwie półsen), że późnym wieczorem wracam ze stacji w Kieleckiem do domu. I choć była już noc, widziałem dokładnie, jak gdyby w czarnym świetle, najpierw piaszczystą drogę obok toru, potem zagajnik, dużą polanę z opustoszałą willą, strumień obok wzgórza, na którym w czasie poprzedniej wojny chowano zabite konie artyleryjskie, i wreszcie drogę prowadzącą nad nasz stary, zarośnięty szuwarami staw. Schodziłem ku płytkiej rzeczce, przeskakiwałem parę kamieni i groblą wysadzaną wysokimi olchami szedłem wolno w kierunku domu. Wieczór był chłodny, ale wysuszony całodziennym upałem, księżyc w pełni wisiał nad naszym starym młynem jak błyszczący dukat, oparłszy się lekko o iglicę piorunochronu, od strony łąk dolatywał krzyk dzikich kaczek i plusk żerujących karpi. W pobliżu dwóch modrzewi, które w mojej dziecinnej wyobraźni były niegdyś miejscem spotkań duchów przywalonych w dzień wielkim kamieniem młyńskim, poczułem dawny lęk i począłem biec. Otworzyłem ostrożnie furtkę ogródka i wspiąłem się na występ muru pod oknem; przy stole siedział ojciec, nasza gospodyni, obie siostry, brat z żoną i jej córką. Pukałem w szybę i w chwili, kiedy zrywali się wszyscy od stołu, aby mnie po tylu latach powitać, budziłem się na pryczy płacząc, z rękami przyciśniętymi kurczowo do serca. Ten sen wracał tak dokładnie i niezawodnie, że znalazłem nową radość w oczekiwaniu nań, w pokornym przywoływaniu go, gdy w baraku zaczynało już szarzeć.