Towariszcz, my jediem dalo-o-ko,
Podalsze od russkoj ziemli…
Więźniowie podnieśli się jak na dany znak z ławek i wpatrzeni w batutę rąk Wsiewołoda, powtarzali urzeczeni te dwie dziwne linijki. Na wszystkich twarzach malowało się wzruszenie, a w niektórych oczach zaświeciły się nawet łzy. I choć śpiewane z takim przejęciem słowa miały w obozie wymowę przekleństwa rzuconego przez przykutych do galer niewolników „russkoj ziemli”, brzmiała w nich jednocześnie nostalgia… Nostalgia za ziemią męki, głodu, śmierci i upokorzeń, za ziemią wiecznego strachu, twardych jak kamień serc i wypalonych płaczem oczu, za jałową ziemią pustynną, prażoną bezlitośnie przez gorące tchnienie szatana… I nigdy już potem nie zrozumiałem na krótko choćby tak wyraźnie jak wówczas, że więźniowie rosyjscy żyją poza granicami Rosji i nienawidząc jej, tęsknią do niej zarazem z całej siły swych zdławionych uczuć.
Nie ochłonęliśmy jeszcze w pełni z występu Wsiewołoda, a Natalia Lwowna siedziała obok mnie z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy na scenie pojawił się w ciemnym ubraniu z wolności Zelik Lejman. Ukłonił się trochę sztywno i wyniośle, ale już po chwili, skoro tylko oparł na ramieniu skrzypce, położył na nich głowę i jedną ręką podniósł do góry smyczek, drugą zaś wpił się drapieżnie w szyjkę gryfu, jego rysy i ruchy nabrały miękkości, a skażoną nienawiścią twarz wygładził cień smutku. Nie pamiętam już dziś niestety, co grał, rozbolała mnie bowiem głowa, poczułem przejmujący głód i oparłszy jak Natalia Lwowna głowę na rękach, zapadłem w stan gorączkowego odrętwienia. Wiem tylko, że koncert Zelika Lejmana musiał trwać bardzo długo, bo słuchając płynących z oddali, jak gdyby zza obitej wojłokiem ściany, dźwięków skrzypiec, zdążyłem prześnić na jawie cały ten okres mego życia, gdy jako młody chłopiec przysłuchiwałem się z ulicy małego miasteczka polskiego śpiewnym lamentom i zawodzeniom nad zburzeniem Jerozolimy, które w każdy Sądny Dzień dochodziły zza okopconych szybek na pół zawalonej synagogi. Boże, jakimż ten Zelik Lejman był Żydem! Jak szlochał na swoich skrzypcach, jak się na przemian miotał i korzył, jak płonął zemstą niby krzak gorejący, uderzając gniewnie smyczkiem w struny, i jak się modlił żarliwie zwrócony twarzą ku tej stronie świata, w której na gruzach zburzonej Jerozolimy miała kwitnąć znowu gajami oliwkowymi Ziemia Obiecana – jak grał swój i swego narodu los, nie znający granic pomiędzy miłością a nienawiścią!
Ocknąłem się półprzytomny na dźwięk oklasków. Zelik Lejman kłaniał się powściągliwie, a na wąskich, zaciśniętych kurczowo ustach błąkał mu się pogardliwy uśmieszek. Więźniowie zaczęli się podnosić z ławek i klaszcząc jeszcze, przygotowywali się do wyjścia. Odwróciłem się w kierunku Natalii Lwownej – jej miejsce było puste. Ktoś z boku powiedział mi, że zasłabła i wyszła z teatru zaraz na początku koncertu skrzypcowego. Powłócząc ciężko nogami, przepychaliśmy się w zaduchu ku drzwiom, za którymi noc wiosenna zapaliła już wszystkie gwiazdy i pachniała ostrym, orzeźwiającym powiewem odwilży.
W parę tygodni po tym pamiętnym przedstawieniu – na krótko przed wybuchem wojny rosyjsko-niemieckiej – obóz obiegła wiadomość, że Natalia Lwowna usiłowała popełnić samobójstwo, przecinając sobie żyły obu rąk zardzewiałym scyzorykiem. Jej sąsiadka na pryczy zaalarmowała jednak na czas wartownię i Natalię Lwowna przeniesiono do szpitala, gdzie spędziła blisko dwa miesiące, wracając wolno i opornie do życia. Po wypisaniu ze szpitala nie wróciła już do biura rachmistrzów, ale pracowała przez pewien czas w kuchni obozowej, skąd ją wyrzucono za wynoszenie jedzenia więźniom. Potem posłano ją na bazę do cerowania worków, gdy ja pracowałem już na birży drzewnej. Widywałem ją często w zonie i pozdrawiałem jak dawniej z daleka, ale nie zamieniliśmy nigdy więcej ani słowa. Są tajemnice, które łączą, są jednak i takie, które w wypadku klęski na zawsze – dzielą.
Na tyłach otieczestwiennoj wojny
Jeśli chodzi w ogóle o donosy, to zazwyczaj kwitną one w więzieniu. Donosiciel nie podlega w więzieniu najmniejszemu upokorzeniu; nie do pomyślenia nawet byłoby oburzać się na niego. Nie stronią od niego, przyjaźnią się z nim, tak że gdybyście zaczęli w więzieniu wytykać całą podłość donosu, nikt by was nie zrozumiał.
Dostojewski, Zapiski z martwego domu
Partia szachów
Wybuch wojny rosyjsko-niemieckiej wprowadził zasadnicze zmiany w moim życiu: 29 czerwca zostałem wraz z innymi cudzoziemcami i rosyjskimi więźniami politycznymi usunięty z bazy żywnościowej i odesłany do nowo utworzonej brygady 57., która krótki okres lata miała spędzić na sianokosach w porębach leśnych, a na jesień i zimę przewidywana była jako brygada pomocnicza w pracach na tartaku i przy załadowywaniu okorowanych jodeł na otwarte platformy wagonów.
Ten ostatni tydzień spędzony na bazie pozwolił mi jednak zorientować się w rozmiarach zaskoczenia niemieckiego i nie ukrywanego popłochu psychicznego, z jakim straż i administracja obozowa przyjęły wybuch wojny. Pierwszy odruch miał w sobie coś z osłupienia i niesamowitego strachu; dopiero oświadczenie Churchilla, z którego wynikało, że „Anglia jest z nami, a nie przeciwko nam”, przyniosło pewne odprężenie. Nasz konwojent przywitał je głośnym „urra!”, podrzucając po kozacku futrzaną czapkę i karabin z bagnetem do góry, i zaczął nam opowiadać z podnieceniem, jak to,,Anglia nigdy jeszcze nie przegrała wojny”, zapomniawszy widać ze szczętem, że jeszcze parę dni temu ta sama Anglia była maleńką wysepką, którą „Niemcy zarzucą czapkami”. Podobny zwrot dokonał się również – w znacznie inteligentniejszej oczywiście formie – w tonie radia sowieckiego. Komunikaty i komentarze polityczne, przepełnione do niedawna jeszcze dziką Schadenfreude z okazji każdego sukcesu niemieckiego na Zachodzie, wezbrały teraz jak ropiejący wrzód jadem antyniemieckim i przemieniały się w czułe gruchanie, ilekroć mowa była o Anglii i państwach okupowanych. Tak wyglądała zmiana partnerów w tańcu na zewnątrz. W istocie pierwsze odgłosy nadciągającej burzy usłyszeliśmy już wcześniej. Nie uszedł naszej uwagi komunikat TASS z pierwszych dni czerwca, dementujący „w jak najbardziej kategorycznej formie rozsiewane na Zachodzie pogłoski o przeniesieniu paru dywizji syberyjskich z Dalekiego Wschodu nad Bug”; komunikat stwierdzał spokojnie, że wspomniane wyżej ruchy wojsk odbywają się w ramach normalnych manewrów letnich i przypominał dalej, że dobrosąsiedzkie stosunki rosyjsko-niemieckie, przypieczętowane paktem sierpniowym, przetrwają niezawodnie podłe intrygi imperialistycznych podżegaczy wojennych na Zachodzie. Inżynier ceramik Sadowski, towarzysz młodzieńczych lat Lenina i Dzierżyńskiego, niegdyś wicekomisarz lekkiego przemysłu w jednym z rządów porewolucyjnych, nachylił się do mnie i szepnął mi na ucho, że zaprzeczenia TASS są dla inteligentnych ludzi w Rosji tym, czym uczciwe doniesienia prasowe w Anglii lub Francji. Toteż jego wybuch wojny nie zdumiał zupełnie; co się zaś tyczy dalszego jej biegu i wyniku, wstrzymał się z wyrażeniem swego poglądu aż do upływu pierwszego miesiąca walk na froncie.
Przemówienia radiowego Stalina, wygłoszonego nazajutrz po ataku niemieckim na Rosję, wysłuchaliśmy na bazie, stojąc przed drewnianą dyżurką urzędnika intendentury kargopolskiej. Była to mowa złamanego starca; głos mu się zacinał, przechodził w dramatyczne akcenty, rozbrzmiewał pokornym ciepłem we wszystkich frazach patriotycznych. Staliśmy w milczeniu, z opuszczonymi głowami, ale widziałem nieomal, jak gorąca fala radości podpływa do wszystkich grdyk, dławi za gardła spazmem nadziei, zasnuwa zmętniałe od głodu i zmęczenia oczy bielmem półprzytomnej ślepoty niewolników, dla których każda ręka otwierająca wrota kaźni jest ręką Opatrzności. W pierwszych tygodniach wojny mówiło się o niej wśród więźniów mało i ostrożnie, ale prawie zawsze tak samo: idą naprzód! I jest może miarą upodlenia i rozpaczy, do jakiej doprowadził swe ofiary system nowoczesnego niewolnictwa, fakt, że nie licząc tysięcy prostych Rosjan, Ukraińców i „nacmenów”, dla których Niemcy byli naturalnym sojusznikiem w walce ze znienawidzonymi kołchozami, bez mała wszyscy komuniści europejscy i rosyjscy, ludzie światli, wykształceni i mądrzy, oczekiwali z dnia na dzień z podnieceniem i zniecierpliwieniem przyjścia hitlerowskich oswobodzicieli. Myślę z przerażeniem i głębokim wstydem o Europie przedzielonej na pół Bugiem, w której po jednej stronie miliony niewolników sowieckich modliły się o wyzwolenie z rąk armii hitlerowskiej, a po drugiej miliony nie dopalonych ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych pokładały ostatnią nadzieję w Armii Czerwonej.
Ludzie wolni dostępni mojej obserwacji, to znaczy nasi stróże obozowi, reagowali, rzecz prosta, inaczej. Dla nich cały problem sprowadzał się do pytania: Quis custodiet custodes. Od pierwszego uczucia zwierzęcego niepokoju o los „socjalistycznej ojczyzny”, który u Rosjan – moim zdaniem – ma charakter organicznego kompleksu niższości wobec Niemców, przeszli do niepokoju o sprawy bardziej bliskie i uchwytne, bo o los własny. Chodziło głównie o to, czy w związku z wymaganiami frontu nie zacznie się w obozie „sokraszczenije sztata”, innymi słowy, czy nie wypadnie zamienić wygodnej i spokojnej posady na dalekiej Północy na niepewną tułaczkę po okopach. Po dwóch tygodniach wojny te obawy rozwiały się w sposób jak najbardziej nieoczekiwany. Było coś zdumiewającego i nieprawdopodobnego w tym nowym fakcie: komunikaty wojenne wymieniały codziennie nazwy miejscowości przyfrontowych położonych coraz dalej na wschód, a do Jercewa przybywały codziennie świeże kontyngenty młodych i rosłych żołnierzy NKWD przeznaczonych do wzmocnienia załogi obozów nad Morzem Białym, w odległości trzystu kilometrów od Archangielska! Dwudziestoosobowe brygady więźniów wychodziły teraz do pracy pod eskortą dwóch uzbrojonych konwojentów*, a pierwsza danina krwi, jaką obóz złożył na ołtarzu zagrożonej ojczyzny, polegała na wypowiedzeniu bezwzględnej walki potencjalnym wrogom wewnętrznym; usunięto wszystkich „politycznych” z odpowiedzialnych stanowisk technicznych, zastępując ich ludźmi wolnymi, wypędzono wszystkich Niemców nadwołżańskich z biur obozowych do brygad leśnych (gdzie zażywali zresztą szacunku wśród więźniów rosyjskich jako przyszli rządcy tego kraju), odesłano do innych brygad wszystkich więźniów cudzoziemskich i politycznych z bazy żywnościowej, aby zapobiec zatruciu artykułów spożywczych przeznaczonych dla spółdzielni na wolności, podwojono w trybie doraźnym wyroki wszystkim więźniom podejrzanym o szpiegostwo na rzecz Niemiec, wstrzymano bezterminowo, „aż do odwołania”, zwalnianie więźniów politycznych, którzy kończyli właśnie lub mieli wkrótce skończyć odsiadywanie kary, zamknięto w izolatorze obozowym paru oficerów polskich, z natury rzeczy posądzanych o sympatie proniemieckie. Obóz odetchnął, a ustępująca początkowo w popłochu fala patriotyzmu wróciła na swoje dawne miejsce, jeszcze bardziej grzywiasta, groźna i wezbrana. Nie bez wpływu na poprawę samopoczucia patriotycznego załogi obozu był także drobny fakt, którego mimowolnym świadkiem stałem się w ostatnim dniu pobytu na bazie. Wyładowaliśmy mianowicie wagon wieprzowiny litewskiej w pięknych opakowaniach jutowych, ostemplowanych niemieckim znaczkiem importowym. Transport nie zdążył już widać do adresata i po długich podróżach dobił do spokojnego portu w Jercewie. Został też, dla upamiętnienia wybuchu „otieczestwiennoj wojny”, rozdzielony sprawiedliwie między „spiecłarok” i ubogi sklepik w pobliżu zony.