Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W ciągu tych paru miesięcy przez szczeliny w linii demarkacyjnej udało się przecież przecisnąć wielu uciekinierom i niegdyś polskie, a po wrześniu 1939 roku sowieckie miasta: Białystok, Grodno, Lwów, Kowel, Łuck i Baranowicze zaludniły się komunistyczną młodzieżą żydowską, która po wszystkim, co przeżyła na granicy, zdawała się szybko wracać do swoich snów o życiu wolnym od uprzedzeń rasowych. Rosjanie przyglądali się temu z początku obojętnie i rozpoczęli rekrutację na dobrowolny wyjazd w głąb Rosji. Ta branka miała charakter opcji: albo paszport sowiecki, albo powrót do miejsca zamieszkania. I wówczas stała się rzecz niezwykła: ci sami ludzie, którzy jeszcze parę miesięcy temu z narażeniem życia przekradali się do Ziemi Obiecanej, rozpoczęli teraz exodus w odwrotnym kierunku, do ziemi niewoli faraońskiej. Rosjanie przyglądali się i temu obojętnie, ale musieli zapamiętać sobie dobrze ten pierwszy egzamin lojalności kandydatów na obywateli Związku Sowieckiego. W czerwcu 1940 roku, po klęsce Francji i upadku Paryża, padł sygnał wielkiej czystki na kresach wschodnich i setki pociągów towarowych zaczęły uwozić do więzień, obozów i na zesłanie najautentyczniejszy lumpenproletariat żydowski z miast i miasteczek polskich – robotników, rzemieślników, chałupników, pokątnych domokrążców. Pojawiwszy się w obozach, stali się najbardziej zapiekłymi przeciwnikami sowieckiego komunizmu, bardziej nieprzejednanymi niż starzy więźniowie rosyjscy i więźniowie cudzoziemscy. Z nie spotykaną u nikogo innego zaciekłością i pasją przesadzali teraz w swojej nienawiści, tak jak niegdyś przesadzali w swej miłości. Wychodzili do pracy tylko dlatego, by uniknąć rozstrzelania, ale w lesie grzali się cały dzień przy ognisku, nie wyrabiając nigdy powyżej pierwszego kotła, a w zonie grzebali wieczorami z głodu w śmietniku i umierali szybko w surowym klimacie Północy ze słowami nieprzytomnych przekleństw na ustach i gniewnym ogniem oszukanych proroków w oczach. Pędzono ich zazwyczaj do „karnej” Aleksiejewki, zostawiając u nas tylko takich jak Zelik Lejman – lojalnych i pokornych więźniów sowieckich. Zelik bowiem odsunął się od swoich rozgoryczonych współwyznawców i postanowił – również z pewną przesadą – rozpocząć w obozie nowe życie. Nie dość, że donosił – co ostatecznie nie było takie dziwne, skoro został fryzjerem obozowym po dwóch zaledwie tygodniach ogólnych robót – ale zabawiał nas podczas golenia przemówieniami pochwalnymi na cześć Stalina i zdobyczy Rewolucji Październikowej, obiecując sobie rychłe przedterminowe zwolnienie. Nie można mu było nic zrobić, bo donosił i rzadko wychodził do zony ze swojej komórki obok fryzjerni, którą dzielił z Antonowem, ale więźniowie go nienawidzili. Do pewnego stopnia ratował go również fakt, że pięknie grał na skrzypcach. Często wieczorami przystawaliśmy obok zakładu fryzjerskiego, zaglądając przez okno do wnętrza. Zelik stał przed lustrem i skłoniwszy łagodnie dużą głowę o bladej twarzy, odstających uszach i szklistych bezbarwnych oczach nad drewnianym pudłem skrzypiec, wydobywał z nich dziwnie piękne i dziwnie smutne melodie. Widział nas w lustrze i wpatrywał się w nas bez ruchu wzrokiem przepełnionym nienawiścią i pogardą. Widzieliśmy niekiedy i my własne twarze i było coś przejmującego, a nawet tragicznego w tych krzyżujących się w lustrze spojrzeniach.

Poszedłem na drugie przedstawienie w obozie z panią Olgą i Natalią Lwowną. Mimo głodu barak „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” był pełny. Więźniowie mieli twarze szare i obrzękłe, ale w ich oczach tlił się ognik zainteresowania. Tym razem jednak przemówienie inauguracyjne Kunina powitane zostało milczeniem. Głód jest ojcem sceptycyzmu i niedowierzania. Było coś odrażającego i rozjątrzającego w obietnicy, że staniemy się kiedyś „pełnoprawnymi obywatelami Związku Sowieckiego”, gdy nie byliśmy pewni, czy nas ta łaska zastanie jeszcze przy życiu. Słuchaliśmy Kunina spokojnie i na pozór uważnie, powstrzymując się siłą od okrzyków protestu. W okresach najwyższego nasilenia głodu (głodni byliśmy w obozie zawsze, ale za,,prawdziwy” głód uważaliśmy tylko taki stan, w którym na wszystko dokoła patrzy się jak na obiekt do zjedzenia) obie strony żyły w atmosferze zaostrzonej instynktownie czujności – byle desperacki odruch mógł spowodować wybuch, toteż więźniowie trzymali palce na ustach, a strażnicy na cynglach odbezpieczonych karabinów. Przypominało to trochę taniec wojenny dzikich, w którym przeciwnicy przedzieleni ogniskiem poruszają się godzinami w takt głuchej melodii bębna, przyglądając się sobie nawzajem z nieufnością i rosnącą zawziętością.

Wszyscy troje mieliśmy też oprócz głodu świeżo w pamięci inne przeżycia: pani Olga żegnała przed miesiącem odchodzącego etapem do Mostowicy męża, starego profesora Borysa Lazarowicza N., i musiała się domyślać, że ogląda go prawdopodobnie po raz ostatni w życiu; dla Natalii Lwowny zbliżał się dzień odejścia na ogólne roboty wobec „sokraszczenija sztata” w biurze obozowym; ja zaś zaledwie dziesięć dni temu dowiedziałem się o tragicznej śmierci Miszy Kostylewa. Mimo to postanowiliśmy pójść na przedstawienie, żeby nie opuszczać tak niezwykłej okazji i – jak długo to było możliwe – trzymać się za wszelką cenę rutyny życia obozowego. Nawet Natalia Lwowna, która od ostatniej naszej rozmowy o Dostojewskim z kolei mnie unikała, dała się uprosić i przydreptała do baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” prowadzona pod rękę przez panią Olgę.

W baraku zgasły światła, a potem zapaliły się trzy lampki u stóp proscenium. Była to innowacja Kunina i powitaliśmy ją westchnieniem zachwytu. Widownia, pogrążona w ciemnościach i obrysowana niewyraźnie odblaskiem światła ze sceny, wyglądała teraz niesamowicie, jak załoga górnicza w zatopionej kopalni. Woskowe maski więźniów połyskiwały żółto na tle czarnych strzępów ubrań i ścian, a półotwarte usta zdawały się wzywać raczej ratunku lub powietrza niż występów scenicznych. W baraku było duszno, śmierdziało potem, ekskrementami, moczem i tym specyficznym, słodkawo-mdłym zapachem, jaki wydzielają ropiejące od cyngi rany i przesycone zgnilizną ubrania. Zaczerwienione z wycieńczenia i rozjarzone z głodu oczy widzów przywarły kurczowo do sceny. Przedstawienie się zaczęło.

Pierwsza wystąpiła Tania. W białej plisowanej sukni z koronkami, którą Kunin pożyczył za zoną, wyglądała ślicznie. W prawej ręce trzymała kolorową chusteczkę, powiewając nią chwilami w czasie śpiewu i chwytając ją zgrabnym ruchem w obie ręce, gdy gestykulacja piosenki tego wymagała. Jej drobna twarz z małym, zadartym do góry noskiem i olbrzymimi oczami, okolona grubym konturem czarnych włosów, była znowu – jak niegdyś pewnie, na deskach opery moskiewskiej – roześmiana i szczęśliwa. Zaczęła od pełnej wdzięku piosenki rosyjskiej o „toczkach”, której cały urok polega nie tyle na treści, ile na bogatych wariacjach słownych, ale po pierwszych paru frazach z kąta „lesorubów” rozległy się syki i głośne okrzyki „moskowskaja błądź”. Tania przerwała i spojrzała na salę spłoszona – nieledwie ogarnięta paniką. W jej pięknych oczach zabłysły nagle łzy i zdawało nam się przez chwilę, że ucieknie ze sceny, nie dokończywszy nawet tej jednej piosenki. Wtem, zdjęta jakby desperackim postanowieniem, podjęła na nowo i usiłowała na próżno zagłuszyć swym cienkim głosikiem te dwa piekące, skandowane z uporem słowa.,,Tania, Tanioczka” – szeptała obok mnie z przejęciem Natalia Lwowna. Samsonow odwrócił się w kierunku kąta, z którego dochodziły okrzyki, i naraz wszystko ucichło. Tania śpiewała dalej, choć nie mogła już odzyskać tej swobody, z jaką zaczęła piosenkę o „toczkach”. Sala wysłuchała jej do końca z obojętnym spokojem i kiedy Tania dygnęła wreszcie, skłoniwszy teatralnym gestem głowę na piersi, rozległy się bardzo nieśmiałe brawa. Biedna Tania! Przeżyła pewnie swoją porażkę boleśnie, śpiewała bowiem na scenie po raz pierwszy od roku 1937. Ale cóż, musiała zapłacić za to, że rzuciła więźnia dla człowieka wolnego…

Żywszy kontakt z widownią udało się dopiero nawiązać naszemu Wsiewołodowi. Wbiegł na scenę energicznym krokiem w swojej koszulce w niebieskie pasy i wypożyczonym na tę okazję za zoną marynarskim deklu ze złoconym napisem „krasnyj flot”, przystanął, przyłożył prawą dłoń do czoła powyżej oczu i zaczął się rozglądać po sali, jak gdyby ze szczytu bocianiego gniazda szukał wzrokiem na horyzoncie zarysów dalekiego lądu. Rozległy się oklaski i śmiech. „Brawo, Wsiewołod – przekrzykiwali się nawzajem z uciechą więźniowie – choroszyj moriak, nastojaszczij moriak”. Wsiewołod skłonił się głęboko i zaczął „nastawiać” głos, charcząc przeraźliwie, odkasłując i obmacując dwoma palcami lewej ręki krtań. Najwidoczniej był przekonany, że prawdziwy artysta nie rozpoczyna występu bez tych wstępnych ćwiczeń, i przestrzegał swych czynności zawodowych bardzo pilnie. Więźniowie spoglądali to na siebie, to na scenę i kręcili z podziwu głowami. „Znajet swojo dieło Wsiewołod” – mówili szeptem.

Głosem, od którego zadrżały nagle ściany baraku, Wsiewołod zaśpiewał najpierw piosenkę z filmu sowieckiego Dzieci kapitana Grania. Ryczał wspaniale, gestykulując rękami i całym ciałem, ruszając wąsikami i przewracając oczami tak, że świeciły z daleka jak dwa srebrne talary. Widownia słuchała go z zapartym oddechem i nie tajonym zachwytem. Po piosence Kapitan, kapitan, ułybnijties' zaśpiewał parę innych, także marynarskich, których treści i nazw już dziś nie pamiętam, a każdą nagradzaliśmy równie hucznymi oklaskami. Wreszcie gestem wielkiego aktora poprosił o ciszę, zapowiadając na finał Raskinulos' morie szyroko. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowałem, że w przeciwieństwie do poprzednich będzie to pieśń smutna. W baraku zapanowało milczenie. Wsiewołod stanął bokiem do widowni, wyciągnął przed siebie ręce, stał tak chwilę i nagle zaintonował głosem nabrzmiałym łzami:

Raskinułos' morie szyroko,

Igrajut wołny na niom,

Towariszcz, my jediem dalo-o-ko,

Podalsze od russkoj ziemli…

Gdy skończył i miał jeszcze po raz ostatni powtórzyć refren, odwrócił się błyskawicznie do widowni i uniósłszy niby więzienny prorok obie ręce do góry, zaprosił nas krótkim „wmiestie” do śpiewu. I stała się rzecz dziwna. Z kilkuset piersi wydarł się ni to śpiew, ni rozpaczliwy okrzyk:

40
{"b":"90107","o":1}