Mówiono, że Natalia Lwowna zawdzięcza swoją pracę w biurze rachmistrzów chorobie serca. Sama nigdy się z tym nikomu nie zwierzyła, ale można było poznać z jej wolnego, ostrożnego chodu, z ruchów ciała kontrolowanych nieustannie napiętą czujnością i z przeciągłego sposobu mówienia, że jej uwaga skoncentrowana jest na jakimś cierpieniu, które niby źle zabliźniona rana otwiera się przy każdym ostrzejszym szarpnięciu. Musiał jednak istnieć inny jeszcze powód, że nawet z chorobą serca nie poszła do pracy fizycznej, aby po paru tygodniach skończyć w szpitalu, skoro poza swoją dobrocią, cierpliwością i pokorą nie miała nic do zaofiarowania. W moim osobistym przekonaniu ratowała ją paradoksalnie właśnie brzydota. Nikt się nią nie interesował, nikomu więc nie mogło zależeć na tym, by ją torturą pracy zmusić do uległości. Natomiast na swój sposób rozbrajała i ujmowała wszystkich – nie wyłączając „urków” – jej niezmierna uprzejmość, stała gotowość do usług i bezinteresowność. W obozie uczucia ludzkie odżywały najczęściej wówczas, gdy litość zaspokajała resztki miłości własnej. Natalia Lwowna zdawała się być kimś tak niepozornym, że jej śmierć nie zwróciłaby niczyjej uwagi, tak jak nie zwracało niczyjej uwagi jej smutne życie.
Wyszliśmy z baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” razem, w tłumie więźniów. Noc była piękna, gwiaździsta, biała – nieboskłon uniósł się nagle w górę, jak gdyby rozepchnęły go nad obozem czyjeś ręce, w mroźnym powietrzu głosy rozmawiających dźwięczały prawie radośnie, a kroki ugniatały na ścieżkach świeży śnieg. W dół od baraku, w którym wyświetlano film, zona opadała ku drutom łagodną pochyłością i wznosiła się na horyzoncie niewielkim wzgórzem, za którym o północy słychać było gwałtowny łomot wagonów i przenikliwy gwizd pociągu. Więźniowie nie spieszyli się teraz do swoich baraków. Stali tłumnie na wszystkich ścieżkach, wspominali z przejęciem sceny z filmu, spierali się o najdrobniejsze szczegóły, naśladowali grę aktorów i jednocześnie spoglądali ku wzgórzu zasłaniającemu tor kolejowy z Moskwy do Archangielska, jak gdyby dopiero teraz uprzytomnili sobie, że u celu tych spojrzeń rozpościera się wolność, której fragment odsłonił się przed chwilą ich oczom na ekranie. Jak niewiele trzeba, aby się znowu po ludzku cieszyć! Zdawało się, że nie będzie końca tym rozmowom, w których każde słowo zawierało więcej treści, niż jej było w całym filmie. „Obywatelu naczelniku – wołali więźniowie do przechodzącego przez szpaler w tłumie Kunina – z całego serca dziękujemy za przedstawienie! Żyć teraz ochota, ech, żyć ochota…”
Natalia Lwowna płakała. Szedłem obok niej zakłopotany tak wolno, aby nie wyprzedzać jej ostrożnego chodu, i tak cicho, aby nie płoszyć jej wzruszenia. Czyż mogłem wiedzieć, dlaczego płacze – ja, który znałem ją dotąd tylko z opowiadań i z widzenia? Wydawało mi się, że wszystkie dziewczęta w obozie musiały dziś płakać, ujrzawszy naraz tyle strojów, tańców i scen miłosnych. Ale na zakręcie ścieżki prowadzącej do baraku kobiecego przystanęła i tłumiąc z wysiłkiem łzy, zapytała: „Czy pan myśli, że ja płaczę z tęsknoty za tamtym życiem?” Spojrzałem na jej brzydką twarz, na obwisłe policzki porysowane mokrymi strużkami, na ogromne oczy, które nagle za szklistą zasłoną wydały mi się prawie ładne, i zawahałem się. „Tak myślę, Natalio Lwowna – powiedziałem wreszcie, sądząc, że jej to sprawi przyjemność – i pani pewnie lubiła kiedyś tańczyć”. „Och, nie – odparło żywo – nie tańczyłam nigdy w życiu. Ale siedzę już pięć lat w obozie i ciągle jeszcze nie umiem się opanować, gdy widzę, że to wszystko już było, to samo, przed laty… Że mieszkamy od wieków w martwym domu” – spojrzała na mnie uważnie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć; zdawało mi się, że każdym słowem mogę zadrasnąć jej najbardziej osobiste uczucia. „Niech pan tu poczeka – powiedziała nagle – coś panu przyniosę”. Poszła do swojego baraku szybszym niż zwykle krokiem i po chwili wróciła zdyszana, kryjąc pod buszłatem na piersiach jakiś przedmiot. „Niech pan to przeczyta – powiedziała drżącym głosem – ale niech pan nikomu nie mówi, od kogo pan dostał. Tego nie wolno już dziś czytać”. Po czym dodała z uśmiechem: „Zwłaszcza tutaj”. Wziąłem z jej rąk zniszczoną, rozsypującą się książkę i spojrzałem na okładkę: Zapiski z martwego domu Dostojewskiego. Petersburg 1894.
Minęły dwa miesiące, w czasie których przeczytałem dwukrotnie Zapiski z martwego domu, a Natalię Lwownę widywałem tylko z daleka w zonie i pozdrawiałem ją zawsze przyjaznym ruchem ręki. Przyglądała mi się z niepokojem w oczach, jak gdyby chciała wyczytać w mojej twarzy, czy lektura Dostojewskiego zrobiła na mnie oczekiwane wrażenie. Uciekałem jednak od rozmów, ale już w chwilę potem żałowałem tego postanowienia, patrząc, jak wolnym krokiem odchodzi do swojego baraku i wita po drodze wszystkich przechodzących uprzejmym skinieniem głowy.
Unikałem jej zaś dlatego, że od przeczytania pierwszych paru stronic Dostojewskiego do chwili, kiedy po raz drugi i ostateczny zamknąłem książkę, patrząc na końcowe słowa: „Tak, z Bogiem! Wolność, nowe życie, zmartwychwstanie…” żyłem w stanie asfiksji, podobnym do przebudzenia z długiego śmiertelnego snu. Nie to w Dostojewskim było wstrząsające, że potrafił opisać nieludzkie cierpienia tak, jak gdyby stanowiły tylko naturalną część ludzkiego losu, ale to, co uderzyło również Natalię Lwownę: że nie było nigdy najkrótszej nawet przerwy pomiędzy jego a naszym losem. Czytałem Zapiski wieczorami, w nocy i w dzień, kradnąc sobie sen, oczyma przekrwionymi od zmęczenia, z sercem bijącym jak wahadło dzwonu, z szumem w głowie, który wzmagał się niby odpływające w nieskończoność echo kropel wody, gdy spadając w miarowych odstępach czasu w to samo miejsce czaszki, rozłupują ją za każdym razem potężnym uderzeniem młota. Był to w moim życiu więziennym jeden z najcięższych okresów. Kryłem się z tą książką, czytałem ją pod naciągniętym na głowę buszłatem, chowałem w najpewniejszym miejscu na pryczy, pod ruchomą deską u wezgłowia; nienawidziłem jej i kochałem ją zarazem, tak jak ofiara potrafi się w pewien szczególny sposób przywiązać do narzędzia tortur. Po powrocie z pracy sprawdzałem najpierw z niepokojem, czy leży na swoim miejscu, a jednocześnie pragnąłem podświadomie, aby przepadła bezpowrotnie, wyzwalając mnie raz na zawsze od tego koszmaru życia bez nadziei. Nie wiedziałem jeszcze, że jedyną rzeczą, przed którą należy się w więzieniu bronić bardziej uporczywie niż przed głodem i śmiercią fizyczną, jest stan pełnej świadomości. Żyłem dotąd jak inni więźniowie: uciekając instynktownie od konfrontacji z własnym życiem. Ale Dostojewski swoim skromnym i przewlekłym trochę opowiadaniem, w którym każdy dzień w katordze ciągnie się, jak gdyby trwał całe lata, porwał mnie i niósł na grzbiecie czarnej fali, torującej sobie w podziemnych chodnikach drogę w wieczną ciemność. Próbowałem płynąć pod prąd, ale na próżno. Wydawało mi się, że nigdy przedtem nie żyłem naprawdę, zapomniałem, jak wyglądały twarze moich najbliższych i krajobrazy mojej młodości. Na kamiennych, ociekających wodą i połyskujących w ciemnościach ścianach podziemnego labiryntu, przez który niosła mnie czarna fala Zapisków z martwego domu, widziałem natomiast w nieprzytomnej i rozgorączkowanej wyobraźni długie szeregi nazwisk tych, co tu byli przed nami i zdążyli wydrapać w skale ślad swego istnienia, zanim zalał ich i pochłonął z ledwie dosłyszalnym bulgotem wieczny mrok. Domyślałem się, że na klęczkach czepiali się rozpaczliwie oślizgłych załomów kamienia, że upadali i podnosili się na krótko, że wzywali pomocy głosem, który wybuchał jak kamienny krzyk i ginął zaraz w martwej ciszy kanału, że zakrzywionymi palcami chwytali się każdego występu w skale, aby jeszcze po raz ostatni spróbować wyszarpnąć się z prądu, znoszącego po drodze wszystko i wszystkich ku martwemu morzu przeznaczenia. A jednocześnie, gdy uległszy na koniec, opadali na dno jak topielcy ciemności, czarna fala przynosiła na ich miejsce innych, coraz nowych, tak samo upadających pod ciężarem cierpienia, tak samo wyrywających się daremnie z jej śmiertelnych wirów – nas, nas, nas…
Największą męczarnię tego półsnu stanowił niepojęty fakt, że przestały w nim działać prawa czasu – pomiędzy zniknięciem naszych poprzedników a naszym pojawieniem się nie było najmniejszej przerwy. W ten sposób nabierał on charakteru czegoś nieodwracalnego – przeznaczenia, w którym dla patrzących z boku wieczność znaczy tyle co zmrużenie oka, a dla skazanych na swój los zmrużenie oka trwa wieczność. Nawet najdrobniejsze szczegóły powtarzały się z upiorną dokładnością. Czyż więźniowie „martwego domu” nie szeptali również z przerażeniem u schyłku dnia świątecznego: „zawtra opłat' na rabotu?” Z takim uczuciem nie można w obozie żyć zbyt długo. I im zachłanniej piłem z zatrutego źródła Zapisków z martwego domu, tym większą – tajemną prawie – radość znajdowałem w myśli, która po raz pierwszy od roku błysnęła mi w głowie: myśli o samowyzwoleniu przez samobójstwo.
Na szczęście Natalia Lwowna okazała się bardziej ode mnie nałogową czytelniczką Dostojewskiego, bo po dwóch miesiącach zjawiła się w naszym baraku i wywoławszy mnie do zony, powiedziała cicho: „Chciałabym dostać od pana z powrotem Zapiski. Nie mogę bez nich żyć. Nie mam nikogo na świecie i ta książka zastępuje mi wszystko”. Po raz pierwszy i jedyny dowiedziałem się wówczas od niej samej czegoś o jej życiu, choć dawniej już mówiono mi, że jej ojca rozstrzelano natychmiast po powrocie z terenów sprzedanej Japończykom kolei wschodnio-chińskiej. Wróciłem do baraku i wyciągnąłem Dostojewskiego ze schowka pod ruchomą deską na pryczy. Oddawałem jej Zapiski z mieszanymi uczuciami; żal mi było tej książki, dzięki której żyłem w obozie krótko z otwartymi oczami, mimo że to, co ujrzały, miało wszelkie pozory śmierci; a jednocześnie cieszyłem się skrycie na myśl o wyzwoleniu od dziwnego i niszczącego uroku, jaki rzuciła na mnie ta proza tak nasycona beznadziejnością i rozpaczą, że życie stawało się w niej cieniem jedynie nie kończącej się agonii codziennego konania.
– Miała pani rację, Natalio Lwowna – powiedziałem, pomagając jej ukryć książkę pod buszłatem.