Cała działalność „kawecze” sprowadzała się do wypożyczania książek z biblioteki obozowej i do urządzania przedstawień w baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti”. Kunin nie czytał prawdopodobnie w życiu ani jednej książki, ale znał zasady ich wydawania w obozie. Pierwsze pytanie, jakie otrzymywał więzień w wypożyczalni obozowej, brzmiało: „Jaki paragraf?” Polityczni mogli ubiegać się o dzieła Stalina i literaturę propagandową tylko po uprzedniej rozmowie z Kuninem; przestępcy pospolici natomiast mieli dostęp do wydawnictw politycznych bez ograniczeń. Ta procedura dogadzała więc w rezultacie większości zainteresowanych – pospolici bardzo rzadko odczuwali potrzebę przeczytania czegokolwiek poza obwieszczeniami na „czerwonej tablicy”, a polityczni mieli zrozumiałą awersję do studiowania teorii, którym zawdzięczali swoje uwięzienie. Od czasu do czasu jednak zwracaliśmy się dla zachowania pozorów do Kunina z prośbą o egzemplarz Woprosow leninizma i wówczas rozmowa z naszym wychowawcą miała mniej więcej następujący przebieg:,,Władza sowiecka nie pozbawia tych, którzy zbłądzili, prawa zrozumienia własnych błędów. Jakie zagadnienie polityczne interesuje was najbardziej?” „Kolektywizacja wsi albo: problem socjalizmu w jednym kraju, albo: uprzemysłowienie”. „Towarzysz Stalin daje znakomity wykład na ten temat w szkicu pod tytułem…” Nie ulegało wątpliwości, że Kunin nauczył się na pamięć przewodnika po książce Stalina, nie znając jej treści, gdyż unikał wszelkich dyskusji szczegółowych. Nikt też nie ośmieliłby się wprawić go w zakłopotanie pytaniem na temat zagadnienia nie poruszonego przez towarzysza Stalina w Woprosach leninizma. Związki Kunina z Trzecim Oddziałem były nam wszystkim aż nazbyt dobrze znane i one to sprawiały, że staraliśmy się figurować w jego kartotece na liście abonentów książki, która nie bez powodów uważana jest w Rosji sowieckiej za biblię.
Jak w wielu podobnych wypadkach, ten zwyczaj był prawdopodobnie szczątkową pozostałością przepisów, które ustalone zostały w Moskwie w czasach, gdy obozy traktowano istotnie jako instytucje na pół wychowawcze. Było coś z Gogola w tym ślepym trzymaniu się urzędniczej fikcji na przekór praktyce życia – coś z edukowania „martwych dusz”. Kunin miał bowiem większe jeszcze ambicje – wynalazł gdzieś ustawę o walce z analfabetyzmem w obozach i usiłował za wszelką cenę zorganizować wśród więźniów wieczorne kursy dokształcające. Można było prawie uwierzyć, patrząc, jak się uwija w barakach w poszukiwaniu kandydatów, że na podobieństwo gogolowskiego Cziczikowa dostaje za każdą upolowaną duszę dodatkowe wynagrodzenie. Ale tego było już więźniom za wiele; mogli ostatecznie iść raz na parę miesięcy do „kawecze” i wypożyczywszy pierwszą lepszą książkę, położyć ją nie czytaną pod wezgłowiem z buszłatu; nikt jednak nie potrafiłby ich zmusić, aby walcząc z głodem, znużeniem i śmiercią, uczyli się czytać i pisać; nikt poza bagnetami NKWD – gdyby uczęszczanie na naukę w obozie nie było, na szczęście, dobrowolne. Toteż wszyscy więźniowie zapewniali solennie Kunina, że opanowali trudną sztukę czytania i pisania jeszcze na wolności, chociaż w dzień świąteczny trudno się było opędzić w barakach prośbom o napisanie listu do domu. A Kunin pisał pewnie raporty do władz, że w „jego” obozie analfabetyzm został wytępiony ze szczętem…
Przedstawienia więc pozostały jedyną dziedziną, w której „kawecze” mogło liczyć na pełne poparcie więźniów. Wśród zwolnionych od pracy Kunin znajdował zawsze dostateczną ilość ochotników do wycinania ozdób z kolorowego papieru i rozlepiania ich na ścianach baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti”. Więźniowie – zwłaszcza starsi – robili to z przyjemnością, jak gdyby brali udział w przystrajaniu kościoła. Wróciwszy wieczorem do baraku, opowiadali nam z przejęciem o wyglądzie „teatru”, prosili „lesorubów” o przyniesienie z lasu świeżych gałązek jodłowych, a robotników tartacznych o trociny do posypania podłogi. W dzień przedstawienia barak teatralny przybierał prawdziwie odświętny wygląd. Wszystkie ściany oblepione były kolorowymi wycinankami, między wiązaniami stropów i belek zieleniły się gałęzie jedliny, a deski podłogi aż się świeciły od czystości. Więźniowie zdejmowali u progu czapki, otrząsali w sieni walonki ze śniegu i zajmowali kolejno miejsca w ławkach, pełni uroczystego skupienia i religijnej nieledwie czci. Potem widziało się już tylko długie szeregi ogolonych głów i szare węzły rąk zaplecione na kolanach. W baraku „chudożestwiennoj samodiejatielnosti” grzeczność była czymś obowiązującym, toteż spóźnionym kobietom ustępowano bez wahania miejsca w pierwszych rzędach ławek. W drzwiach i pod wszystkimi ścianami stały również gromady więźniów, ławki bowiem nie mogły nigdy pomieścić wszystkich widzów. Na chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia milkły rozmowy i szepty, a z różnych stron baraku rozlegały się niecierpliwe głosy: „Cisza, cisza, zaraz się zacznie”. Wejście Samsonowa w otoczeniu sztabu obozowego stanowiło sygnał dla Kunina.
Wychodził na proscenium, witał ukłonem „naczalstwo” i dawał więźniom znak, aby się uciszyli. „Zakluczonnyje – rozpoczynał swoje tradycyjne przemówienie – władza sowiecka umie przebaczyć i ocenić uczciwą pracę. Plan produkcyjny powierzony obozowi został wypełniony. W nagrodę za to zobaczycie za chwilę… Ten akt wyrozumiałości powinien was zachęcić do jeszcze bardziej wytężonej pracy dla dobra naszej sowieckiej ojczyzny, której staniecie się kiedyś również pełnoprawnymi obywatelami”. Przez widownię przechodził pomruk zadowolenia. Teatr miał w sobie istotnie coś z przedsionka wolności.
Na pierwszym za mojej bytności w obozie przedstawieniu dawali – jak już wspomniałem – film amerykański z życia Straussa Wielki walc. Poprzedził go krótkometrażowy film sowiecki, którego treścią był wyjazd grupy studentów-komsomolców z Moskwy na roboty rolne w czasie ferii letnich. Utrzymany w tonie propagandowym, pełen przemówień, deklaracji i pieśni o Stalinie, miał jednak kilka pięknych zdjęć i zabawny epizod, który rozśmieszył więźniów do łez. Jeden ze studentów – jak sądzić można było z wyglądu i akcentu rosyjskiego. Żyd – nie mógł sobie pierwszego dnia poradzić z łopatą i oparłszy ręce na stylisku, zadumał się: „Nie dla mnie łopata. U mienia baszka rabotajet, nie ruki”. Na sali rozległy się śmiechy. „Widzisz go – wołali więźniowie – kakoj chitrienkij Jewriej! Naczelnikować mu ochota! A kopać ziemię to kto będzie? Do łagru by go na roczek, dwa!” Kiedy film skończył się wreszcie tryumfem dobra i niezdarny student zajął pierwsze miejsce w socjalistycznym wyścigu pracy, a potem z ogniem w oku wygłosił przemówienie o ustroju, w którym praca rąk wyniesiona została na najwyższy piedestał, widownia siedziała niepocieszona i pogrążona w milczeniu. Milczenie było jedyną bronią, na jaką stać było więźniów, gdy każde nieostrożne słowo mogło brzmieć jak buntownicze wyzwanie.
Ale dopiero Wielki walc wzruszył nas i przejął do głębi. Nigdy bym nie uwierzył, że może powstać sytuacja, w której przeciętny amerykański film muzyczny – pełen kobiet w tiurniurach, mężczyzn w obcisłych żakietach i żabotach, rozjarzonych żyrandoli, sentymentalnych melodii, tańców i scen miłosnych – będzie w stanie odsłonić przede mną prawie raj utracony innej epoki. Tłumiłem łzy i czułem gorączkę, która przyspieszonym biciem serca dławiła mnie za gardło, dotykałem chłodnymi dłońmi rozpalonej twarzy. Więźniowie przyglądali się filmowi nieporuszeni, w ciemności widziałem tylko rozwarte szeroko usta i oczy chłonące nieprzytomnie wszystko, co działo się na ekranie. „Kakaja krasota – szeptały przejęte głosy – jak ludzie żyją na świecie…” W swym naiwnym zachwycie, odgrodzeni od świata, zapominali, że akcja filmu toczy się pół wieku temu, i oglądali przeszłość jak zakazany owoc teraźniejszości. „Czy i my kiedyś pożyjemy jak ludzie? Czy skończy się nasza ciemność grobowa, nasza śmierć za życia?” Słyszałem te pytania obok, wypowiedziane tak wyraźnie, jak gdyby mi je ktoś szepnął na ucho. I choć na tle żargonu obozowego mogła się wydawać niezwykła ta przesada językowa, nie drgnąłem ze zdziwienia. Barak „chudożestwiennoj samodiejatielnosti”, postacie przesuwające się na ekranie, dźwięki orkiestry, skupione twarze widzów, westchnienia mające w sobie coś z wewnętrznego odtajania – wszystko to spychało nas w przeszłość i otwierało dawno zamarłe źródła wzruszeń.
Słowa tak niezwykle brzmiące w obozie szepnęła mi na ucho moja sąsiadka, Natalia Lwowna. Znałem ją od dawna, ale tylko przelotnie. Wiedziałem, że pracuje w biurze rachmistrzów obozowych, mimo że brak urody powinien by ją raczej kwalifikować do lasu. W wieku dwudziestu paru zaledwie lat była już wyjątkowo stara i brzydka – ociężała, niezgrabna, o dużych, chorobliwie wyłupiastych oczach, rzadkich włosach i obwisłych policzkach, na których pokazywały się czasem ceglaste wypieki. Należała w obozie do kilkudziesięcioosobowej grupy więźniów, którą określano skrótem KWŻD. Te cztery litery oznaczały kolej wschodnio-chińską (Kitajsko-Wostocznaja Żeleznaja Doroga), sprzedaną przez rząd sowiecki 23 marca 1935 roku Japonii, a raczej rządowi Mandżukuo. Wszyscy Rosjanie, którzy przed rokiem 1935 zamieszkiwali na terenach kolei wschodnio-chińskiej, a po jej sprzedaży optowali na rzecz Rosji, zostali aresztowani i z wyrokami dziesięcioletnimi zesłani do obozów Północy. Nazwa kolei wschodnio-chińskiej stała się w ten sposób umowną nazwą paragrafu kodeksu sowieckiego i wraz z paroma innymi (KRD – kontrriewolucyonnaja diejatielnost', KRA – kontrriewolucyonnaja agitacyja, SOE – socyalno-opasnyj elemient, czyli element niebezpieczny społecznie, SP – socyalnoje proischożdienije, czyli pochodzenie społeczne, PS – promyszlennyj sabotaż, czyli sabotaż przemysłowy, SChW – sielsko-choziajstwiennoje wrieditielstwo, czyli szkodnictwo rolne etc., etc.) tworzyła nieoficjalny żargon, który pozwalał więźniom orientować się szybko i bez zbędnych indagacji w charakterze przestępstwa świeżo poznanych współtowarzyszy. Ludzie z KWŻD tym się różnili od pozostałych Rosjan, że mimo swej narodowości bliżsi byli w reakcjach i sposobie myślenia cudzoziemcom niż własnym rodakom, jak gdyby większą część życia spędzili poza granicami Związku Sowieckiego.