Przez kilka ostatnich miesięcy spędzonych w Aleksandrowie byłem praktycznie wikariuszem na dwóch parafiach, z jedną pensją. Polemika z prałatem nie miała sensu – on wiedział wszystko najlepiej. Wzorem innych należało mu przytaknąć, skulić uszy i obiecać solennie poprawę. Ja powiedziałem tylko, że przemyślę to co mi powiedział. Rzeczywiście miałem zamiar to rozważyć. W końcu byłem kapłanem w Kościele hierarchicznym i choć wiedziałem, iż prałat się myli (a już na pewno nie przemawia przez niego Duch Święty), to jednak kolejna przeprowadzka nie bardzo mi się uśmiechała. Ten, kto sprzeciwił się prałatowi mógł tego samego dnia się pakować, choćby pracował w zupełnie innej parafii. Ten człowiek trząsł całą archidiecezją, a na przywitanie arcybiskupa mówił – „cześć Władek”. Poza tym, żywo w pamięci miałem ojca Świątka i jego przykazanie bezwzględnego posłuszeństwa. Jak mogłem mimo to odepchnąć od siebie młodzież, która mnie potrzebowała. Wszystkie swoje obowiązki wykonywałem bez zarzutu; czy miałem być jednak tylko urzędnikiem, kasjerem w kancelarii, technikiem od kultu? Co miały znaczyć słowa, tak często słyszane w seminarium o „spalaniu się kapłana dla Królestwa Bożego?”. Postanowiłem w jednej chwili, że się nie ugnę – nie zmarnuję życia dla zbierania pieniędzy i hodowania brzucha do kolan. Nie po to poświęciłem swoje młode życie, idąc do seminarium i rezygnując z takich wartości jak małżeństwo czy ojcostwo, aby w dalszej kolejności poświęcić swój ideał kapłaństwa.
Swoją posługę księdza traktowałem zawsze jako służbę Bogu i ludziom. Nie myślałem o żadnym męczeństwie albo wielkich umartwieniach, ale równie daleki byłem od uznania swojej funkcji kapłana – duszpasterza za intratną, ciepłą posadkę, wolną od ziemskich trosk i zmartwień. Z żalem i smutkiem patrzyłem na większość moich byłych kolegów z seminarium, którzy przenieśli do kapłaństwa podstawową klerycką zasadę – „nie wychylać się”. Może po prostu mam inny charakter. Nie potrafię bezkrytycznie godzić się ze złem i przechodzić do porządku dziennego nad jawną niesprawiedliwością. Wszak to sam Pan Jezus, mój Mistrz i Nauczyciel powiedział, iż lepiej być gorącym lub zimnym – byle nie letnim. Właśnie ta letniość, pogodzenie się z zastaną rzeczywistością – najbardziej mnie raziła u moich pobratymców.
Przerażała mnie perspektywa zostania klechą – dusigroszem, który „odbija” sobie brak żony i dzieci powiększaniem konta w banku. Zgodnie ze starym przysłowiem, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia”, wielu księży właśnie dla pieniędzy pogrzebało swoje ideały kapłaństwa, a nawet człowieczeństwa. Wiedziałem np. o powszechnej niemal praktyce skubania na lewo proboszczów przez wikariuszy. Najczęściej miało to miejsce w czasie kolędy, podczas której na boku można było dorobić sobie nawet kilka miesięcznych pensji. Było to dziecinnie łatwe – wystarczyło nie zapisywać niektórych większych kwot przy ofiarodawcach, a wpisać je dopiero później, np. w następnym domu, odpowiednio pomniejszone. Nieco większe ryzyko niosło ze sobą zaniżanie wpływów w kancelarii. Jeden z moich kolegów opowiadał mi, jak wpadł w ten sposób u swojego szefa. Otóż pewna gorliwa parafianka, po opłaceniu u niego pogrzebu; jeszcze tego samego dnia nie omieszkała zapytać proboszcza – „czy aby tyle wystarczy”?
Proboszczowie doskonale orientowali się w metodach swoich wikariuszy i bronili na różne sposoby. Niektórzy wymagali podpisu ofiarodawcy przy kwocie; inni prosili swoich zaufanych parafian, aby ci dali „na podpuchę” większą ofiarę. Ksiądz prałat Bogacki znalazł jeszcze inne rozwiązanie. Załatwił sobie na czas kolędy sutannowych kleryków z seminarium, którzy w jego mniemaniu byli bardziej uczciwi. Ja tylko jeden raz uległem pokusie w Ruścu, u ks. Jana. W czasie kolędy przywłaszczyłem sobie niewielką kwotę, ale po paru dniach wyrzutów sumienia – wrzuciłem ją do kościelnej skarbonki. Czułem, że po pierwszym razie mogę wyrobić w sobie nawyk „dorabiania”. Taką praktykę można było sobie łatwo wytłumaczyć, bo przecież proboszcz skubał mnie zupełnie jawnie. Wzajemne okradanie się księży w parafiach demoralizuje ich oraz rodzi ciągłe podejrzenia i antagonizmy. Kiedy byłem kapłanem bardzo bolało mnie i gorszyło takie zachowanie wielu moich kolegów. Teraz, z perspektywy czasu, ciężar ich winy przelałbym raczej na wadliwy system. Uważam, iż dla dobra samych księży najwyższy czas, na wzór krajów zachodnich, np. Niemiec – uporządkować wszystkie finanse Kościoła i poddać je pod kontrolę rad parafialnych albo przekazać kontrolę państwu. To samo dotyczy uposażenia księży, które powinno być jawne, jak każde inne. Jest to moim zdaniem jedna z podstawowych dróg do ratowania Kościoła w Polsce.
Powrócę jednak do mojego postanowienia, które podjąłem po rozmowie z prałatem, aby nie opuszczać mojej młodzieży i do drugiej decyzji, która zrodziła się w toku przemyśleń nad pierwszą – nie ugnę się pod naporem złych obyczajów w Kościele. Postanowiłem również nie drażnić zbytnio prałata i swoje spotkania z podopiecznymi przenieść poza plebanię. Nie chciałem opuszczać Aleksandrowa. Poznałem tu wielu wspaniałych ludzi, a przede wszystkim miałem ludzkiego proboszcza. Chociaż pracy na dwóch parafiach było więcej niż w Ruścu, a zarobki nie najlepsze, gotów byłem zostać tam jak najdłużej.
Samo życie w mieście różniło się bardzo od wiejskiego. Przede wszystkim była tu większa anonimowość, a sąsiedztwo wielkiej Łodzi stwarzało większe możliwości kulturalne i towarzyskie. To sąsiedztwo było mi osobiście bardzo na rękę, ponieważ po przyjeździe do Aleksandrowa rozpocząłem zaoczne studia doktoranckie na Akademii Teologii Katolickiej w Łodzi, na kierunku Katolicka Nauka Społeczna. Również praca duszpasterska w mieście była o tyle łatwiejsza, że wszędzie było blisko – do szkoły, chorego itp. Zupełnie inaczej wyglądała kolęda w blokach. Jak na złość jednak zimą skradziono mi samochód i wszędzie, a przede wszystkim do swojej kaplicy, jeździłem na rowerze.
Nasza świątynia pod czułym okiem proboszcza stawała się niemal z każdym dniem piękniejsza. Bardzo budowało mnie zaangażowanie i entuzjazm dużej grupy parafian, którzy sami, od podstaw tworzyli materialny i duchowy wizerunek nowej wspólnoty. Kilku, niemłodych już mężczyzn – emerytów i rencistów – regularnie, każdego dnia przychodziło nieodpłatnie do pracy przy kaplicy i plebanii. Zawstydzony ich poświeceniem i ofiarnością sam zacząłem pomagać przy cięższych pracach, np. przy zalewaniu stropu na plebanii. Nigdy nie zapomnę wspaniałej atmosfery, jaka towarzyszyła naszym wspólnym spotkaniom i pracom. Oczywiście byli i tacy parafianie – którzy przychodzili do kancelarii albo zakrystii, aby podokuczać księdzu lub skrytykować to i owo. Niektórzy, a tych przybywało, byli nastawieni nieufnie i wrogo. Z roku na rok w czasie kolędy, coraz mniej rodzin przyjmowało księży w swoich domach. Zjawisko to obserwowano we wszystkich parafiach. Kiedy w Boże Ciało wczesnym rankiem wykańczaliśmy ołtarze przylegające do bloków – w kilku przypadkach spotkaliśmy się z inwektywami i agresywnym zachowaniem tych, którzy chcieli się tego dnia wyspać, a hałas im przeszkadzał. W Uroczystość Wszystkich Świętych – zbierając z rozkazu prałata ofiary na cmentarzu – o mało nie zostałem zlinczowany przez rodzinę stojącą przy grobie, na który nieopatrznie nadepnąłem czubkiem buta. Słyszałem wielokrotnie o protestach ludzi mieszkających w pobliżu świątyń, którym przeszkadzał odgłos kościelnych dzwonów. Znamienne było to, że niemal wszystkie wrogie uczucia względem Kościoła, a w szczególności wobec księży, wyrażali ludzie deklarujący się jako wierzący. Ksiądz prałat jak zwykle i na nich miał wypróbowany sposób. Wszyscy księża pracujący w Aleksandrowie mieli obowiązek zgłaszania mu podobnych incydentów, a przede wszystkim ich autorów. Informacje były skrzętnie zapisywane w kartotece, a przy najbliższej okazji – skwapliwie wykorzystywane. Prędzej czy później podpadnięta osoba zjawiała się w kancelarii w związku z załatwieniem ślubu, chrztu czy pogrzebu. Najczęściej większa kwota ratowała z opresji i była uznawana jako pewne zadośćuczynienie za popełnione grzechy. Jedno, co trzeba oddać prałatowi, to jego skrupulatność w połączeniu z praktycznym podejściem do życia, w tym także do duszpasterstwa. W jego parafii niemal wszystko było „na kartki” – spowiedź, chrzest, ślub, bierzmowanie, obecność na Mszach Świętych dla dzieci i młodzieży itp. Niemożliwym było uzyskanie pozwolenia na ślub lub chrzest, jeśli brakowało choćby jednego z kilku świstków. Przed kolędą prałat wysyłał do każdego domu listę materialnych potrzeb i inwestycji, jakie prowadzi parafia. Dołączał do tego kopertę ze swoją pieczątką. Był to jeszcze jeden sposób na nieuczciwych „kolędowników”.
Podsumowując osobę ks. prałata Hedoniusza Bogackiego, który jawi się w tym rozdziale jako postać kluczowa, trzeba powiedzieć, iż jest on typowym przykładem na to, jak decydującą rolę w życiu i postawie kapłana odgrywa jego osobowość i cechy czysto ludzkie. Uważam, że po to aby być dobrym księdzem, trzeba wpierw być dobrym człowiekiem. Negatywne i pozytywne cechy charakteru kandydata do święceń są bez ograniczeń przenoszone do kapłaństwa; same święcenia (pierwsze czy drugie) nie spełniają funkcji oczyszczalni ścieków. Jeden z moich przełożonych w Seminarium Włocławskim – ks. prefekt K. Konecki powiedział kiedyś w przypływie szczerości, że wielkim sukcesem jest, jeśli ktoś przejdzie przez sześć lat uczelni duchownej i nie zepsuje się, wychodząc gorszym niż przyszedł. Jakiż jednak szok czekałby takiego idealistę na pierwszej parafii np. w Ruścu.
Jestem przekonany, że tacy kapłani jak ks. Bogacki, weszli na drogę powołania nie mając go w ogóle lub też wypaczyli je bardzo wcześnie. Na domiar złego wnieśli do kapłaństwa hedonistyczne i materialistyczne patrzenie na świat. Wielu z nich staje się z czasem autentycznymi ateistami – gorszymi od innych – bo najczęściej nie do odratowania. Prawdopodobnie ks. prałat chciał dobrze; nie posądzam go o zupełny brak dobrych intencji. To właśnie jego i jemu podobnych w pewnym sensie usprawiedliwia, a jednocześnie jest najbardziej tragiczne – że wierzą oni w swój własny „ideał” kapłaństwa. Większość biskupów i wielu proboszczów wyrosłych na latach osiemdziesiątych – kiedy to Kościół organizował Msze za Ojczyznę, heppeningi, manifestacje wiary i sprzeciwu wobec komunistycznej władzy – chciała dalej kontynuować taki model duszpasterstwa, oparty na pokazówkach, imprezach religijno-polityczno – patriotycznych i cieszyć oczy wielotysięcznymi, wiwatującymi tłumami. Tymczasem w zdrowo myślących środowiskach kościelnych panuje przekonanie, że właśnie lata osiemdziesiąte były dla Kościoła w Polsce latami straconymi, ponieważ w masówkach Kościoła tryumfującego brak było Boga i Ewangelii, a politykujący księża nie myśleli o dawaniu świadectwa wiary. Biskupi oburzają się dzisiaj na Labudę, Bujaka, Frasyniuka i innych, którzy przez lata stanu wojennego korzystali z opieki i pomocy księży, często nawet ukrywając się w zakonach czy na plebaniach. Niestety, ci światli ludzie poznawszy wówczas Kościół „od kuchni” – nie chcą mieć teraz z nim nic wspólnego.