Литмир - Электронная Библиотека

Tymczasem Jasiu, po kilku jeszcze podchodach w moim kierunku, zaczynał być coraz bardziej zniecierpliwiony. Myślał zapewne, że pójdę po rozum do głowy i dla świętego spokoju dam mu dupy. Starałem się być dla niego miły i uczynny – wyręczałem go w obowiązkach, których i tak prawie nie miał, a przede wszystkim wypełniałem niezwykle starannie to, co do mnie należało. Mimo to proboszcz stawał się coraz gorszy – niecierpliwy, nerwowy i bardzo wybuchowy. Powoli poznawałem jego drugie oblicze zgorzkniałego malkontenta. Jasiu do złudzenia przypominał nieraz rozkapryszone dziecko, które znudzone kolejną zabawką niszczy ją i chwyta następną. Niestety takie było jego podejście do ludzi. Jego chimery i napady znosiły kolejne gospodynie (miał ich podobno jedenaście) i jedyny parafianin, który musiał z nim współpracować – kościelny Sarowski. Podziwiałem opanowanie tego człowieka, poniżanego na wszelkie możliwe sposoby. Wielokrotnie, trzęsąc się, ze łzami w oczach powtarzał, że go (Jasia) zabije – „zapierdolę skurwisyna, upierdolę mu łeb przy samej dupie” – cedził przez zęby kościelny. Ciężka sytuacja materialna zmuszała go jednak do tej nieludzkiej pracy. Jasiu, kiedy miał zły okres, potrafił zelżyć na cały Kościół Sarowskiego albo ministranta podczas Mszy Św. Wyzywał od chamów i bezbożników ludzi przychodzących do kancelarii. Kiedyś obrzucił inwektywami i wygnał za drzwi matkę, która z płaczem przyszła załatwić pogrzeb swego kilkuletniego synka. Dziecko wpadło do głębokiego rowu z wodą i utopiło się. Proboszcz kazał jej iść po męża i wspólnie wytłumaczyć się – dlaczego żyją bez ślubu kościelnego.

Dla mnie, choć już praktycznie wszystko robiłem za niego, nie był wcale lepszy. Siłą rzeczy stykałem się z nim kilka razy dziennie. Wszystkie posiłki jedliśmy razem – taki był wymóg biskupa w parafiach z neoprezbiterami. Oczywiście za posiłki musiałem płacić i to słono. Miewałem jak nigdy dotąd częste komplikacje żołądkowe – bynajmniej nie z powodu jedzenia, które było znakomite, ale z uwagi na ciągły stres w czasie spożywania. Kiedyś np. Jasiu wydarł się na mnie, ponieważ obrałem kiełbasę z flaka „za który też się płaci!”.

Powoli mijała jesień. Z moimi dziewczynami nazbierałem i ususzyłem masę grzybów dla rodziców na święta. Wraz z adwentem zaczęły się wyjazdy na spowiedzi do okolicznych parafii w naszym dekanacie. Miałem okazję porównać mojego proboszcza z innymi i dobrze poznać proboszczowską mentalność podczas długich, swobodnych rozmów przy stole. Stwierdziłem, że chyba z każdym z nich mógłbym się dogadać. Byli to mężczyźni w wieku 40-60 lat. Niemal każdy miał coś „na sumieniu”, wielu było dziwakami, ale przecież usprawiedliwiało ich życie jakie prowadzili Ciężko było mi przyznać – Jasiu był ich pajacem i nieustannym obiektem żartów. Drwili sobie za jego plecami ze sposobu w jaki się poruszał czy mówił. Byłem raczej pewien (a miałem w tym już pewne doświadczenie), że z wyjątkiem jednego, może dwóch – nie było wśród tej grupy kilkunastu księży więcej homoseksualistów. Najbardziej szokowała mnie ich cyniczna postawa wobec wszystkiego i wszystkich – wiernych, polityki, Kościoła i wobec siebie nawzajem. To byli geniusze cynizmu! Zastanawiałem się, co ich tak ukształtowało. Na pewno była to rutyna kilkunastu czy kilkudziesięciu lat kapłaństwa. Przez te wszystkie lata (głównie z braku zajęcia i motywacji typu: rodzina, dzieci) zdziwaczeli i wyostrzyli sobie dowcipy podczas sąsiedzkich spotkań. Niemal wszyscy byli też materialistami, niektórzy wręcz chorobliwymi. Naturalnie każdy ksiądz ma prawo być do pewnego stopnia materialistą. Większość ma jakieś drugie życie, a więc inne osoby na utrzymaniu; niektórzy prowadzą różne prace przy świątyni albo plebanii. Utrzymanie tych obiektów również kosztuje. Dziwiło mnie jednak zawsze to, iż pazerni na pieniądze są zarówno ci, którzy prowadzą jakieś inwestycje, jak i ci, którzy nic nie robią. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż większość tych mężczyzn zachowywała się jakby była przed chwilą wypuszczona z seminarium. Ciągle niepoważni, pozbawieni problemów bytowych; wiecznie, rozbrykani chłopcy. Szkoda tylko, że młodzieńczą radość i entuzjazm zamienili na cynizm, a ideały na rutynę i pieniądze.

Wigilię Bożego Narodzenia spędziłem wraz z Jasiem u jego jedynych przyjaciół w odległej wsi, gdzie poprzednio był proboszczem. Muszę przyznać, że tego dnia dał z siebie wszystko i udało mu się stworzyć miłą, przedświąteczną atmosferę. Złożyliśmy sobie życzenia, nie zabrakło również drobnych upominków. Nasi gospodarze również byli przemili Widywałem ich później kilka razy na plebanii. Nauczyli mnie jedynego chyba rozsądnego sposobu postępowania z proboszczem – „najważniejsze to przeczekać, jak ma taki zły okres i nie sprzeciwiać mu się w niczym” – powiedzieli mi kiedyś. Święta upłynęły szybko i pracowicie.

Po Nowym Roku czekała na nas kolęda – moja pierwsza. Na parafii wiejskiej, zwłaszcza dużej i rozczłonkowanej, kolęda jest dla księży największym wysiłkiem podczas całego roku. Rusiec, zarówno gmina jak i parafia, oprócz samej miejscowości miał kilka satelit – małych wiosek, zagubionych między lasami i łąkami W samych tych wioskach jedno zabudowanie od drugiego stało w odległości nieraz paru kilometrów. Zima była tego roku mroźna i śnieżna. Chłopi dowozili mnie i proboszcza do wiosek, ale dalej musieliśmy chodzić pieszo. Naturalnie ja miałem zawsze więcej rodzin do odwiedzenia i dalsze trasy do przejścia, ale to było oczywiste – byłem młodszy i bardziej wytrzymały.

Kolęda, to bardzo ciekawa i pouczająca praca, zwłaszcza dla młodego kapłana. W ciągu, np. jednego popołudnia trzeba odwiedzić od 30 do 50-ciu rodzin. Odliczając dojście, na każdy dom pozostaje po kilka minut. Przez ten czas trzeba odmówić modlitwę, porozmawiać na kilka stałych tematów – obecność na Mszach Św., zdrowie, praca, problemy rodzinne, wątpliwości dotyczące prawd wiary itp. Każdy dom, rodzina ma swoją specyficzną i niepowtarzalną atmosferę. Po pewnym czasie doszedłem do takiej wprawy, iż po kilku zdaniach rozmowy odczytywałem niemal w oczach domowników co ich cieszy, a co boli; czy są szczęśliwi, czy też nie. Nauczyłem się w ciągu kilku chwil niejako wtopić w ich maleńki świat i spojrzeć na niego ich oczami. Wielu żaliło się na proboszcza – jego obcesowość i brak ogłady. Ze smutkiem mówili o swojej świątyni, która wygląda na opuszczoną tak, jakby nie miała gospodarza. Starałem się jak mogłem usprawiedliwić Jasia, ale w duchu musiałem tym narzekaniom przyznać rację. Były one tak częste i natarczywe, że chwilami odnosiłem wrażenie jakoby ci ludzie ciągle jeszcze nosili w sobie ukryte pragnienie buntu.

Jeden dzień kolędowania poświęciłem na wioskę całą ukrytą w dużym lesie. Maleńkie chatki na leśnych polanach wyglądały na żywcem wyjęte ze średniowiecznego pejzażu. Nie mogłem wyjść z podziwu – z czego ci ludzie żyli. Nie było widać prawie żadnych pól uprawnych. Małe obórki i szopki skrywały leśne siano, krowę lub kozę, parę kur. Mieszkańcy tego skansenu sami przyznawali, że jest im ciężko bo, żyją przeważnie z lasu, ale byli przy tym pogodni duchem i w większości zadowoleni z życia. Z największą biedą zetknąłem się jednak w innej wiosce, na skraju lasu. Glinianki kryte słomą sprawiały wrażenie niezamieszkanych. Klepisko zamiast podłogi było czymś normalnym. Ziemie były tu nieurodzajne – piaszczyste. W jednej z takich glinianek natrafiłem na matkę z pięciorgiem dzieci. Jedna izba zapewniała wszystkie „wygody” – kuchnia, jadalnia, sypialnia i łazienka. Wszyscy grzali się przy starym, kaflowym piecu, w którym palono chrustem z lasu. Dzieci były ubrane w stare, postrzępione, ale czyste ubranka. Wyglądały na niedożywione i przybite swoją biedą. Okazało się, że mężczyzna – głowa rodziny ciągle się upija i akurat wyszedł „na klina”. Kobiecie z trudem udawało się uchronić część z zasiłku, który otrzymywała rodzina. Ze wzruszeniem spostrzegłem jednak, że trzyma w ręku niewielką kwotę, aby dać ją „na ofiarę”. Postanowiłem zostawić w tym domu wszystkie pieniądze jakie tego dnia zebrałem. Kobieta nie chciała o tym nawet słyszeć. Powiedziała, że i tak przyniesie je do Kościoła. Kazałem więc na odchodnym przyjść do siebie najstarszemu z chłopców. Zjawił się u mnie w najbliższą niedzielę, po jednej z Mszy. Dałem mu dwie wypchane torby mięsa, szynek, kiełbas i jaj – w większości tego, co sam dostałem od ludzi. Modliłem się, żeby dumna matka nie zawróciła go do mnie, ale na szczęście nie przyszedł.

Mój genialny proboszcz, od czasu przybycia do Ruśca, na każdej kolędzie zbierał ofiary na malowanie Kościoła. Jak sam mi się przyznał, nie miał najmniejszego zamiaru tego robić – „chamy myślą, że to tak łatwo” – obruszał się na swoich parafian. Co roku ludzie z nadzieją dawali na ten cel pieniądze i co roku pieniądze te znikały w niebycie. Jasiu przykazał mi solennie (wcześniej ogłosił to z ambony) abym przyjmował ofiary na trzy cele: utrzymanie Kościoła, malowanie i dla księży. Dla mnie była przeznaczona 1/3 z ostatniej puli Było to na pozór zgodne z prawem kanonicznym, w myśl którego proboszcz z wikariuszem dzieli się ofiarami w stosunku 2:1 (oprócz ofiar za Msze Św. – stosunek 1:1). Według prawa jednak podział ten ma dotyczyć wszystkich ofiar, natomiast mój proboszcz sprytnie skierował dwa pierwsze źródełka do swojej kieszeni, a dzielił się skwapliwie 1/3 ostatniego. Takie obejścia prawa nie są rzadkością wśród proboszczów. Niewielu wikariuszy decyduje się w takich przypadkach upominać o swoje. Czasami jednak takie sprawy opierają się o arcybiskupa, który i tak zawsze staje po stronie ojca parafii w myśl zasady pokory i posłuszeństwa wobec wyższego rangą. Wszystko jest więc zgodne z prawem, gdyż cały Kościół jest hierarchiczny, a nie demokratyczny.

Jasiu w czasie kolędy był bardziej spokojny. Całkiem możliwe, że nowa namiętność (napływające pieniądze) przyćmiła na jakiś czas popędy zmysłowe, a przez to złagodziła usposobienie. Muszę lojalnie stwierdzić, iż ks. Jan miewał również, obok złych, także dobre dni. Jestem pewien, że ten człowiek jest z natury dobry i ludzki. Wielokrotnie widziałem go wzruszonego ludzką krzywdą. Był serdeczny i gościnny dla wszystkich gości zjeżdżających na plebanię, m.in. dla moich rodziców, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Gorzej natomiast traktował swoich podopiecznych. Czasem bywał nie do zniesienia. Jego malkontenctwo przybierało chwilami wynaturzone rozmiary. Jednak pod tą zrogowaciałą już skorupą – narosłą przez lata samotności, ośmieszania, zmagania z innym popędem (który mógł mieć swoje korzenie w seminarium) – biło serce wrażliwego człowieka. Ks. Jan był ciągle spragniony innych ludzi, towarzystwa, nowinek. Marzył na przyszłość o parafii miejskiej, najlepiej w Łodzi. Bardzo doskwierało mu siedzenie w Ruścu, chociaż sam pochodził z maleńkiej wioski. Często powtarzał, że jego przodkowie (a zatem i on sam) byli szlachtą ziemiańską. Tym można by tłumaczyć jego pogardliwy stosunek do chłopów… Ciągle chodziło mu po głowie – jak wyrwać się spośród tej „hołoty”. Jak nie trudno się domyśleć, ks. proboszcz uważał się za kogoś lepszego, godnego szczególnej czci i szacunku. Wzruszał się szczerze, gdy ktoś wyrażał swoje współczucie, iż tak wspaniały, inteligentny i kulturalny kapłan musi męczyć się na tej wyjątkowo trudnej parafii. Sam uważał to za największy krzyż życia. Można było wiele osiągnąć utwierdzając go w tym przeświadczeniu. W ogóle lubił, jak się nad nim użalano. Ja osobiście byłem bardziej skłonny współczuć jego parafianom. Ciężki to los dla parafii – proboszcz pedał i malkontent z manią wielkości. Według mnie, prawdziwym powodem do tego aby mu współczuć był tragiczny wypadek samochodowy, któremu uległ kilka lat wcześniej. W wypadku tym zginęła jego ówczesna gospodyni, a on sam miał złamaną nogę. Wspominając tamto wydarzenie, ks. Jan najbardziej ubolewał nad jego dotkliwą konsekwencją… zabraniem mu na kilka lat prawa jazdy. Ten „niesprawiedliwy wyrok” – jak mówił – skazał go na siedzenie w parafii albo na łaskę wikariuszy. Nie bez powodu, jednym z pierwszych pytań, jakie mi zadał w czasie mojej pierwszej wizyty w Ruścu, było pytanie o samochód. Fakt, iż posiadałem auto ratował mnie nieraz i był to najlepszy hak na proboszcza. Przy całej swojej apodyktyczności, nie mógł nakazać mi, abym go zawiózł tam gdzie chciał i kiedy chciał. Zawsze mogłem się czymś wykręcić i robiłem to, kiedy szczególnie dotkliwie „zalazł mi za skórę”. Kiedy więc zaplanował sobie jakiś wyjazd – poznawałem to zazwyczaj już dzień wcześniej, po jego nienaturalnie miłym i kulturalnym zachowaniu. Zima 1993r. doskwierała mi bardzo w mojej nieogrzewanej wikariatce. Po tym, jak na jesieni wyprowadził się organista z rodziną, moje mieszkanie pozostało jedyną zamieszkaną częścią budynku. Już na jesieni kupiłem grzejnik na butlę z gazem. Gdy jednak zacząłem nim grzać non stop, kiedy przyszły duże mrozy, całe mieszkanie dosłownie przesiąknęło wilgocią. Woda spływała po oknach, drzwiach, a nawet ścianach – tworząc kałuże, które ciągle musiałem ścierać. Pod łóżkiem i meblami utworzyły się dywany z pleśni i grzyba. W końcu zmuszony byłem wyłączyć grzejnik i kupić dwie farelki. Od tamtej pory zarabiałem na jedzenie i prąd. Na dodatek w styczniu zamarzła woda w rurach. Fakt ten zbiegł się w czasie z końcem kolędy i tragicznym wydarzeniem, które o mały włos nie przypłaciłem życiem. W połowie stycznia ks. proboszcz dowiedział się o śmierci swojego szwagra, który mieszkał we Wrocławiu. Dzień przed pogrzebem był u niego brat z rodziną, aby zabrać go na tę smutną uroczystość. Ks. Jan postanowił jednak jechać następnego dnia, oczywiście ze mną. W takich okolicznościach nie mogłem mu odmówić tym bardziej, że i mnie wypadało być na tym pogrzebie. Wieczorem miałem niemiłe przeczucie, iż wydarzy się jakieś nieszczęście. Wyjechaliśmy parę godzin przed świtem, aby zdążyć na czas. Był silny mróz, droga oblodzona; tumany śniegu walące w przednią szybę ograniczały bardzo widoczność. W samochodzie, oprócz mnie i proboszcza – na przednich siedzeniach – jechały również dwie kobiety, przyjaciółka ks. Jana z poprzedniej parafii (o której już wspominałem) oraz jego gospodyni. Jechałem bardzo wolno, ok. 40 km/h. Mniej więcej w połowie drogi do Wrocławia jest ostry zakręt nad lasem, w obniżeniu terenu. W momencie wchodzenia w łuk zakrętu straciłem kontrolę nad kierownicą i wpadłem w poślizg. Zniosło nas na drugi pas jezdni. W ostatnim momencie zobaczyłem przed sobą dwa blisko siebie osadzone światła – pomyślałem, że to „maluch”. Mój głośny krzyk „O Jezu!”, zlał się z przeraźliwym hukiem zderzających się ze sobą czołowo samochodów. Na chwilę straciłem przytomność, ale zaraz potem ją odzyskałem. Usłyszałem jęki moich pasażerów – wszyscy żyli i mieli się nieźle. Najwięcej krzyczał ks. proboszcz, choć jemu zupełnie nic się nie stało. Kiedy wyszedłem z samochodu przewróciłem się na lodzie, który pokrywał całą jezdnię, pod cienką warstwą śniegu. Bardzo bolała mnie lewa noga i dolna część kręgosłupa, a z rozciętego łuku brwiowego sączyła się krew. Fiat 126p, w którego uderzyłem, leżał w rowie. Zawlokłem się do niego i zobaczyłem zszokowanego, ale przytomnego kierowcę. Nikogo więcej tam nie było. Wkrótce nadjechała policja, a karetki pogotowia zabrały nas do szpitala. Po kilku godzinach spędzonych w szpitalu i na komendzie, gdzie składaliśmy zeznania, pozwolono nam wracać do domu. Wyjątek stanowiła znajoma proboszcza, która miała złamaną rękę i musiała jakiś czas pozostać w szpitalu. Ks. proboszcz zadzwonił po taksówkę, podjechał nią pod wrak mojego samochodu, wyciągnął z niego wieniec i po paru godzinach był już na pogrzebie szwagra. Ja natomiast z gospodynią wróciliśmy wynajętym samochodem do Ruśca. Tak skończyła się ta tragiczna w skutkach wyprawa. Dzięki Bogu nikt (łącznie z kierowcą fiata) nie odniósł poważniejszych obrażeń.

21
{"b":"89378","o":1}