Miałem wiec, oprócz pisania pracy magisterskiej, sporo zajęć przez ostatni rok studiów. Do moich obowiązków należał m.in. – ogólny nadzór nad czystością i porządkiem w seminarium oraz organizowanie ludzi do prac, np. liczenia i układania pieniędzy po zbiórkach itp. Na każdym roku był tzw. kursowy dziekan gospodarczy. Wszyscy oni podlegali mnie i na moje polecenie wyznaczali kleryków na swoim roku. Pod nieobecność lub w przypadku niedyspozycji dziekana ogólnego, zastępowałem go na różnego rodzaju imprezach. Co do prac fizycznych wykonywanych przez kleryków w seminarium i poza nim – miały one rozmaity charakter i były na porządku dziennym. We Włocławku klerycy przede wszystkim rozładowywali kontenery z darami oraz pracowali na seminaryjnych areałach przy pracach polowych. Przy ich ogromnej pomocy wybudowano także nowy gmach uczelni. W Łodzi na szczęście nie było już problemów z darami, które w latach 90-tych przestały prawie przychodzić. Najwięcej pracy było przy zwożeniu plonów, którymi wiejskie parafie obdarowywały seminarium, a także przy rozładunku cegieł na dom księży emerytów i ogromne łódzkie świątynie. Moja funkcja dziekana gospodarczego łączyła się też z przywilejem, otóż wspólnie z sacelanem mieszkaliśmy w dość dużym pokoju na uboczu. Mieliśmy swoją łazienkę z prysznicem i wc. Poza „ustawowymi” obowiązkami miałem też inny, który był najbardziej wyczerpujący, ale dawał też dużo satysfakcji.
Naprzeciwko naszego pokoju było mieszkanie byłego wieloletniego rektora seminarium, który od kilku lat leżał sparaliżowany w łóżku. Ksiądz Infułat Woroniecki mimo podeszłego wieku (ponad 80 lat) i nieuleczalnej choroby zachował dobry humor i był prawdziwą skarbnicą wiedzy o Łódzkim Kościele. Od jego łóżka do naszego pokoju był przeciągnięty przewód, który u nas kończył się elektrycznym dzwonkiem. Ksiądz rektor miewał okropne bóle o różnych porach dnia i nocy i często korzystał z dzwonka. Konsekwencją mojego ciągłego zabiegania było zaniedbanie pracy naukowej. Od czwartego roku studiów uczęszczałem na seminarium z prawa kanonicznego. Promotorem mojej pracy magisterskiej był obecny rektor – ksiądz dr. Pękalski – wspaniały człowiek i kapłan z wielkim poczuciem humoru. Tematem mojej pracy był katechumenat – instytucja pierwotnego Kościoła, przygotowująca kandydatów do przyjęcia chrztu. Mniej więcej w połowie szóstego roku ogłosiłem wszem i wobec obłożną chorobę. Zamknąłem się na miesiąc w pokoju (wychodziłem tylko do ks. Infułata). Jedzenie donosił mi współmieszkaniec. Po miesiącu praca magisterska była już gotowa, a niedługo potem obroniłem ją na 4+ w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.
Będąc po pierwszych święceniach w Seminarium Łódzkim można było pozwolić sobie na głęboki oddech. Byliśmy jedną nogą w kapłaństwie, a wielu traktowało nas już jak pełnoprawnych księży. Mogliśmy pozwolić sobie np. na wykłady połączone z luźną dyskusją i wymianą zdań. Powszechnie wiadomo, jak wielu wiernych nie zgadza się z pewnymi naukami Kościoła dot. antykoncepcji, zapłodnienia in vitro czy rozwodów. Mało kto wie natomiast, że jeszcze w większym stopniu nie zgadzają się z nimi sami księża (choć je przekazują). Niektóre fragmenty doktryny napotykają na oponentów już w seminarium, wśród kleryków. Osobiście nie zgadzam się z kilkoma naukami odnoszącymi się do moralności chrześcijańskiej i mam zastrzeżenia co do uzasadnienia kilku innych. Dla przykładu, jednym z podstawowych uzasadnień dogmatu mówiącego o Jezusie jako o jedynym Synu Maryi jest stwierdzenie, iż gdyby miała Ona więcej dzieci uwłaczałoby to Jej godności, a także godności samego Jezusa. Nie sądzę, że dla Jezusa byłoby poniżające to, iż urodził by się jako pierworodny, ale nie jedyny z prawowiernego małżeństwa. Często w węższym gronie dyskutowaliśmy o naszych różnych wątpliwościach co do wpajanej nam doktryny. Nie było jednak wielu odważnych, którzy chcieliby polemizować z profesorami. Ja zdobyłem się na taką polemikę będąc już diakonem. Była to dyskusja z wykładowcą świeckim, występującym czasami w telewizji, utytułowanym prof. seksuologii p. Włodzimierzem Fijałkowskim, który zawsze reprezentuje linię ściśle kościelną. Profesor miał wykłady z naszym kursem na temat naturalnych metod zapobiegania ciąży oraz płciowości w ogóle. Mówiliśmy o metodach antykoncepcji niedopuszczalnych z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej. Wszyscy są zgodni co do tego, że antykoncepcja w niektórych przypadkach jest wręcz konieczna. Zrozumiałe jest również negatywne stanowisko wobec metod antykoncepcyjnych polegających na zniszczeniu zapłodnionej komórki jajowej, nie mówiąc już o samej aborcji. Mnie i moim kolegom nie trafiło jednak do przekonania postawienie znaku równości pomiędzy wszystkimi środkami zapobiegania ciąży odrzucanymi przez Kościół. Ja wziąłem w obronę prezerwatywę, która nie dopuszcza do samego zapłodnienia. Biorąc pod uwagę jej niską cenę i zawodność metod naturalnych wydaje się być ona jakimś rozwiązaniem, tym bardziej, że zapobiega przed AIDS. Profesor Fijałkowski był oburzony moją nieprawomyślnością. Jedynym jego argumentem było jednak tylko to, że prezerwatywa jest czymś „sztucznym i nienaturalnym” oraz że – „zabrania tego Kościół”. Może nie wiedział, iż Kościół to ludzie, a ludzie się zmieniają tak, jak Warunki w których żyją. Ciekawe co by powiedział ten naukowiec, gdyby był ojcem wielodzietnej rodziny, a połowa z jego niedożywionych i niechcianych dzieci pochodziłaby ze stosowania naturalnych metod zapobiegania ciąży zalecanych przez Kościół. Zgodnie z argumentacją profesora należałoby również potępić wszelkie „sztuczne” substancje i „nienaturalne” metody ratujące ludzi, np. lekarstwa, sztuczne zęby, zastawki serca, nerki, protezy itp.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nie dziwi go stanowisko byłego księdza. Zapewniam Was jednak, iż ogromna większość waszych duszpasterzy (w tym moi kursowi koledzy) jest podobnego zdania. W Kościele hierarchicznym nie ma niestety miejsca na indywidualne interpretacje i przemyślenia, a tym bardziej na dyskusje o dogmatach, które są niepodważalne. Jest bardzo uciążliwe i bolesne – głosić przez całe życie to, z czym się człowiek nie zgadza i co chciałby zmienić, a tego zrobić nie może. Równie uciążliwa i bolesna jest bezsilność kapłanów wobec celibatu, który negują, a w którym muszą żyć jeśli chcą być kapłanami. Gdyby ktoś szukał w tej książce powodów mojego odejścia z kapłaństwa to właśnie znalazł aż dwa z nich.
Seminarium Łódzkie, mimo iż było o wiele bardziej normalne od włocławskiego, nie mogło ustrzec kleryków przed zachowaniami typowymi dla zamkniętego środowiska męskiego. Myślę tu o zachowaniach homoseksualnych. W ciągu trzech lat pobytu w Łodzi miałem okazję obserwować rozwój klasycznego, w warunkach seminaryjnych, homo – uczucia, które miało swój epilog za ścianą mojego pokoju. Jeden z moich kolegów z roku – Stasiu zaprzyjaźnił się z młodszym o dwa lata Marcinem, który pochodził z samej Łodzi. Początki przyjaźni chłopców były, jak to bywa w takich przypadkach – bardzo niewinne. Ponieważ rodzice Staszka mieszkali na drugim końcu Polski – chłopak bywał częstym gościem w domu Marcina, tym bardziej, że ten ciągle go zapraszał. Staszek przez kilka lat przywiązał się do młodszego kolegi i jego rodziny, ale zachowywał się powściągliwie do samego końca. Tymczasem Marcin nie widział świata poza Staszkiem. Chciał przebywać ciągle i tylko z nim. Kupował mu drogie prezenty, kwiaty, fundował bilety do kina i teatru. Wyręczał Staszka we wszystkich obowiązkach: sprzątał mu pokój, pomagał zbierać materiały do pracy magisterskiej itd. Mój kolega chyba zbyt późno zauważył, że sprawy zaszły za daleko albo po prostu była mu na rękę taka pomoc i „opieka”. W końcu jednak zaczął stopniowo odsuwać się od Marcina, co ten strasznie przeżywał. Pewnego wieczoru zelektryzował mnie łomot rzucanych przedmiotów i dźwięk tłukącego się szkła, dobiegający zza ściany. Pobiegłem sprawdzić co się dzieje. Zobaczyłem Marcina, który demolował pokój Staszka – łamał krzesła, rozbijał wazony, rzucał książkami. Staszek próbował go powstrzymać, ale Marcin dostał szału. Wykrzykiwał przy tym, że Staszek go odtrąca i ignoruje, podczas gdy on gotów jest zrobić dla niego wszystko. Próbowałem uspokoić desperata, chociaż było mi go bardzo żal. W tym czasie Stanisław wybiegł z pokoju, a za chwilę wrócił z prorektorem. Marcin był załamany i zrezygnowany. Łamiącym się głosem, ze łzami w oczach powiedział przełożonemu, że jest mu wszystko jedno i że nie ma po co żyć bo Stasiu go już nie chce, a on Stasia kocha. Sytuacja była tragikomiczna. Ksiądz wicerektor zachował jednak stoicki spokój. Zaprowadził Marcina do siebie na rozmowę. Wkrótce chłopak musiał opuścić seminarium.
Świecenia kapłańskie zbliżały się wielkimi krokami. Po obronie pracy magisterskiej pozostało mi tylko drukowanie zaproszeń. W tym czasie bardzo dużo się modliłem i mobilizowałem do zadań, które miały mi zostać niedługo powierzone. Przed świeceniami czekały nas jeszcze prywatne rozmowy z arcybiskupem (odkąd Diecezja Łódzka stała się archidiecezją), przełożonymi i ojcem duchownym odpowiedzialnym za naszą formację wewnętrzną. Pierwsza kolejka ustawiła się przed mieszkaniem „ojczaszka”. Był to dobroduszny, trochę flegmatyczny człowiek ok. sześćdziesiątki. Podobno wewnątrz miał naturę choleryka, ale nigdy tego nie doświadczyłem. Rozmowa z ojcem była objęta tajemnicą. Tematem jej, jak się później zorientowaliśmy, była pokora i posłuszeństwo. Czekając na swoją kolej, widziałem posępne i załamane oblicza wychodzących kolegów. Ojciec Świątek znany był ze swojego radykalizmu i ortodoksyjnej postawy. Rozmowa z nim była jedną z tzw. rozmów dopuszczających do świeceń. Wszedłem więc do środka z duszą na ramieniu. Wyszedłem po kilkudziesięciu minutach posępny i załamany jak inni. Okazało się, że żaden z nas nie został dopuszczony do święceń, ale „ojczaszek” dał nam kilka dni na przemyślenia, po czym mieliśmy przystąpić do poprawki Ponieważ rozmowę nie obejmowała tajemnica spowiedzi, przedstawię pokrótce jej treść i wymowę. Ojciec dał każdemu z nas pod rozwagę kilka takich samych przykładów. Pierwszy z nich dotyczył prywatnego objawienia. „Załóżmy – mówił ojciec Świątek – że objawiła ci się Matka Boska albo Pan Jezus. Otrzymałeś jakieś posłanie czy misję do spełnienia. Oczywiście jedziesz z tym od razu do swojego biskupa, a on mówi ci, że to wszystko jest przewidzeniem i nakazuje nikomu nic nie mówić co robisz?” Druga historia była już bardziej realna. „Przypuśćmy, że założyłeś (oczywiście za zgodą biskupa) jakieś stowarzyszenie modlitewne czy charytatywne, które w krótkim czasie wydało wspaniałe owoce. Widzisz na własne oczy ludzkie przemiany i nawrócenia. Nagle biskup odwołuje swoją zgodę, każąc ci zaprzestać działalności co robisz?” Inny przykład dotyczył posłuszeństwa proboszczowi „Dajmy na to, że w swojej parafii skupiłeś wokół Kościoła masę młodzieży. Zorganizowałeś ją w oazę, czy też inną organizację kościelną. Młodzież staję się lepsza, nawraca się, jest rozmodlona. W tym momencie wkracza proboszcz zakazując np. jakichkolwiek zgromadzeń młodych ludzi – co robisz?”