Kilka razy już wspomniałem o osobie ojca duchownego. W każdym seminarium powinno ich być co najmniej dwóch. Ojciec duchowny to niezwykle ważna osoba. To jak gdyby duchowny rektor całej uczelni. Przede wszystkim zaś powiernik, spowiednik, zaufany przewodnik duchowy, któremu można zwierzyć się ze wszystkiego, pod tajemnicą równą niemal tajemnicy spowiedzi. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja. Nigdy nie doświadczyłem osobiście zdrady ze strony ojczaszka, ale podobno były takie przypadki. Wszyscy natomiast wiedzieli o nadużyciach prorektora – byłego ojca duchownego, a wielu doświadczyło tego na własnej skórze. Być może po to aby zrobić czystkę w przepełnionym seminarium – biskup Zaręba mianował wicerektorem człowieka, który przez kilka lat spowiadał wszystkich kleryków i znał każdy zakamarek ich duszy, a przy tym posiadał fenomenalną pamięć. Niedługo po jego nominacji posypało się wiele głów. Te fakty znam jednak jedynie z opowiadań starszych kolegów. Ojcowie duchowni, których ja zastałem w uczelni byli przez wszystkich bardzo lubiani. Grali z nami w piłkę, chodzili na basen. Szczerzy i otwarci, byli bardziej naszymi starszymi braćmi niż ojcami. Ich duchowość była naturalna i niekłamana.
W każdym seminarium sprawy związane z codziennym życiem i obowiązkami były w gestii samych kleryków. Na tym polegała tzw. klerycka samorządność. Oprócz cotygodniowych dyżurów sprzątania łazienek i korytarzy – były oficja stałe, jednoosobowe – jednoroczne lub kilkuletnie. Dotyczyły one dozoru i opieki nad wszystkimi niemal sferami życia w uczelni. Byli zatem opiekunowie: dwóch kaplic, sali gimnastycznej, kortów tenisowych, biblioteki i czytelni, palarni, szpitalika świetlicy itd. Funkcjonowały także stanowiska: ogrodnika, kolportera prasy, tzw. dysk jokeja – nagrywającego konferencje oraz stanowisko higienisty – starszego i młodszego. Mnie przypadła w udziale właśnie ta ostatnia funkcja. Po pierwszym semestrze drugiego roku zacząłem swoją karierę w systemie oczyszczania seminarium. Do moich obowiązków należało wspomaganie starszego higienisty m.in. w rozdzielaniu narzędzi i środków czystości. Mój kolega-przełożony z 3-go roku układał ponadto cotygodniowe grafiki sprzątań dla mieszkańców poszczególnych pokojów i jak każdy funkcyjny odpowiadał za całość. Moja praca nie była nazbyt zajmująca, a przy okazji mogłem zorganizować dla siebie i moich współmieszkańców więcej papieru toaletowego, który roznosiłem po pokojach lub pastę do konserwacji podłogi. Na trzecim roku awansowałem na starszego higienistę i opiekuna łaźni. Ta kumulacja pracy i obowiązków trochę nadwerężyła wtedy moje siły i wolny czas. Najbardziej jednak przypłaciłem ten awans swoimi nerwami. Nad sobą miałem samego prorektora, który osobiście sprawdzał stan czystości w całym gmachu, a był pod tym względem bardzo skrupulatny. Ja również starałem się jak najlepiej wykonywać powierzone sobie obowiązki i mogę z dumą powiedzieć, że za mojej kadencji wiele pod tym względem zmieniło się na lepsze. Mój problem tkwił jednak w tym, iż ze sprzątania rozliczałem kolegów zazwyczaj starszych od siebie – bo to właśnie oni byli superiorami pokoików. Niektórzy z nich w ogóle nie przyjmowali do wiadomości moich uwag i zastrzeżeń, a jeden z diakonów – w odpowiedzi na nie – o mało mnie nie pobił. Miałem prawo zarządzić powtórne sprzątanie w wypadku rażących uchybień. Moi poprzednicy nigdy z niego nie korzystali, ale ja postanowiłem nie dawać za wygraną. Początkowo byłem ignorowany albo obrzucany obelgami, jednak groźba oparcia sprawy o wicerektora zawsze skutkowała. W ten sposób nauczyłem porządku i pokory niektórych moich starszych kolegów. Nie zabiegałem przy tym o względy przełożonych, zwłaszcza prorektora, ale przyznam, że miło mnie połechtało uznanie z jego strony. Rzeczywiście, w czasie gdy sprawowałem swoją funkcję, seminarium lśniło czystością.
Przy końcu moich wspomnień dotyczących Seminarium Włocławskiego chciałbym poruszyć jeszcze jeden, chyba najbardziej delikatny problem. Dotyczył on wszystkich kleryków, a także innych osób mieszkających z nami pod jednym dachem – sióstr zakonnych, przełożonych i profesorów (ci ostatni jednak w większości dochodzili tu tylko do pracy i wiedli zupełnie inny tryb życia). Problemem tym było zachowanie czystości – wstrzemięźliwości – seksualnej. Jak wiadomo, w myśl doktryny Kościoła, praktyki seksualne pozamałżeńskie, takie jak: stosunek płciowy, podniecające pieszczoty, onanizm i jakakolwiek inna forma rozładowania popędu seksualnego – jest grzechem ciężkim, tj. śmiertelnym. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że każda diecezja posiada seminarium, w którym żyje „pod kluczem” zazwyczaj paruset młodych mężczyzn. Wiek ogromnej większości z nich mieści się w granicy 19-25 lat, a więc w apogeum możliwości seksualnych i rozrodczych. W tym wieku młodzi ludzie zazwyczaj zakładają rodziny i płodzą dzieci. Ten wielki żywioł nie ma praktycznie „ujścia” na zewnątrz. Trwa więc jak bomba, nad którą czuwają saperzy – przełożeni, aby nie wybuchła. Bezsporny fakt, że zakazany owoc kusi podwójnie – dodaje całej sprawie jeszcze większego dramatyzmu. Oczywiście faktem jest również to, że taki tryb życia każdy z nas wybrał dobrowolnie. Problem był tylko ten, iż wraz z powołaniem do służby Bożej naturalny popęd wcale nie chciał zanikać. Czy winić tu należy samego Pana Boga, który nie chciał pozbawiać swoje sługi daru ofiarowanego wszystkim ludziom? Czy winni są tu raczej ludzie, którzy naginają prawa Boskie do swoich własnych, wydumanych założeń i praw?
W każdym razie w seminarium radziliśmy sobie z tym problemem na różne sposoby. Na pewno „najłatwiej” mieli ci, którzy pogodzili się z samogwałtem oraz żyjący w parach. Tych ostatnich niewątpliwie dobijało ciągłe ukrywanie się ze swoimi uczuciami. Te dwie grupy najczęściej „dogadzały” sobie w łaźni seminaryjnej. Kiedy wieczorami przed zamknięciem gasiłem tam światło widziałem zawsze strugi spermy na ściankach kabin prysznicowych, a w powietrzu unosił się mdły zapach męskiego nasienia zmieszany z unoszącą się parą. Z pewnością większość z nas starała się przynajmniej ograniczać te praktyki Ojcowie duchowni grzmieli na konferencjach, że najczęściej wyznawanym grzechem na kleryckich spowiedziach jest grzech samogwałtu. Wielu (w tym również ja sam) próbowało przytłumić jakoś popęd natury przez ćwiczenia fizyczne – kulturystykę, grę w tenisa, siatkówkę, biegi itp. Okazywało się to jednak na dłuższą metę niemożliwe. Być może byli i tacy, którzy – czy to siłą woli, czy też przez wejście na wyżyny życia duchowego – potrafili niejako złożyć ofiarę z siebie, ze swojego seksu i wytrwać przez lata w czystości. Podobno nie ma takiego, który by ani razu nie upadł, ale na pewno wielu próbowało.
Biskupi i nasi przełożeni mieli również inne, wspólne problemy. Jednym z nich była ciągła obawa o inwigilację seminarium ze strony władz komunistycznych. Obawiano się zwłaszcza agentów wśród samych kleryków. Były to obawy w pełni uzasadnione. Znane są udokumentowane przypadki działania takich agentów, którzy byli celowo kierowani na studia seminaryjne, a także takich, których werbowano spośród alumnów. Nasi przełożeni często ostrzegali nas przed „judaszami” – wilkami w kleryckiej skórze. Nierzadko przypisywano im różne numery ciężkiego kalibru, np. wspomniany napis na drzwiach garażu rektora. Faktem jest, że służba bezpieczeństwa dysponowała w tym czasie teczkami na każdego biskupa, profesorów seminarium, wielu księży i kleryków. Z tych kleryckich teczek czerpano później dane tworząc tzw. hak. Często była to znajomość z dziewczyną, jakaś wpadka na spacerze, a nawet obecność na wiejskiej zabawie, np. w czasie wakacji. Agenci bezpieki śledzili po prostu kleryków, zwłaszcza tych bardziej podejrzanych. Kiedy wyśledzili już coś, ich zdaniem niestosownego, zgłaszali się z takim hakiem do delikwenta proponując pójście na współpracę. Oczywiście w przypadku odmowy istniała realna groźba ujawnienia kleryckich grzechów władzom uczelni. Tak też nie raz się zdarzało. Podobną praktykę haków stosowano również w odniesieniu do księży diecezjalnych. Odmowa współpracy miała wówczas swój finał u biskupa ordynariusza, który otrzymywał stosowny donos. Nasi przełożeni dobrze wiedzieli o pozyskiwaniu informatorów dla S.B. spośród kleryków. Stąd też zapewniali nas, że jeśli nie damy się zwerbować, to nawet ciężkie przewinienia ujawnione przez bezpiekę będą nam darowane. Ja sam również miałem rozmowę z funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa i poczułem smak jego agitacji.
W czasie wakacji, po pierwszym roku studiów, pewnego dnia do domu rodziców przyszedł pan „po cywilnemu”. Przedstawił się, że jest z milicji i chciałby ze mną porozmawiać. Zaprosił mnie na spacer do pobliskiego parku. Już na samym początku zaczął przechwalać się swoją znajomością środowiska seminaryjnego, regulaminu, wreszcie samych przełożonych i profesorów. Powoli przechodził przy tym od informowania do zasięgania informacji. Interesowali go zwłaszcza moderatorzy i profesorowie – czy nie wzywają do postaw i zachowań antypaństwowych? – czy nie szkalują władzy ludowej? itp. Już po kilku minutach zapytałem o sens rozmowy na takie tematy, a później odmówiłem udzielania jakichkolwiek informacji i chciałem wracać do domu. Na to on rozpoczął rozmowę na mój temat. Pytał, czy chcę naprawdę zostać księdzem. Okazało się, że życzy mi tego z całego serca, ale obawia się, iż mogę nie dotrwać do końca studiów gdyż obracam się w złym towarzystwie. I to był właśnie jego hak. Chodziło mu o to, że odwiedzam czasami, będąc w rodzinnej parafii, swojego dawnego kolegę (tego, z którym byłem na Mazurach i omal się nie utopiłem). Jacek wyraźnie nie podobał się mojemu rozmówcy. Był dla niego tzw. niebieskim ptakiem – nie pracował, nie uczył się; miał opinię lekkoducha i podrywacza. Wszystko to było prawdą. Prawdą jednak było i to, że ja miałem do chłopaka słabość. Znaliśmy się od dziecka. Razem jeździliśmy zawsze na ryby, jeszcze w podstawówce. Odpoczywałem w jego towarzystwie, wspominając dawne, zwariowane eskapady. Wysłuchałem wiec cierpliwie milicjanta i oznajmiłem mu twardo, że nie ma się czego obawiać. Ja, dzięki Bogu, uczę się i to nieźle, a na randce z dziewczyną nie byłem już parę lat. Mój rozmówca wydawał się nie być zaskoczony taką reakcją. Prosił mnie tylko na wszystko, żebym podpisał mu chociaż jedno zdanie – że przeprowadzał ze mną rozmowę. „To dla moich przełożonych, formalność” – zapewniał. Nieopatrznie podpisałem, ale nie miałem nigdy z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Było mi trochę żal tego milicjanta, który z tak żałosnym hakiem postanowił zwerbować agenta.