– Tak jest – zapewnił go Roberts.
Weszli do dużej sali, w której kiedyś mieściła się jakaś pracownia naukowa. Pod ścianą stała jeszcze tablica, a na środku pokoju postawiono ogromny stół. Lewis przygotował przyjęcie z wprawą knajpiarza z Teksasu. Harris przyjrzał się uważnie trunkom, podniósł nawet jakąś butelkę, nalał nieco płynu do kieliszka, spróbował.
– W porządku – powiedział. – Za chwilę powinni tu być. Siadajcie, panowie – rozkazał. – Sztab naszej armii wyraził zgodę na przyjazd dwóch oficerów z ich misji zza Łaby. Oni twierdzą, że gruppenfuehrer Wolf, którego obiecaliśmy im wydać, znajduje się tutaj, w obozie.
– Nic o tym nie wiem – powiedział Roberts. – Myśmy też szukali Wolfa, ale niestety, bez rezultatu.
Harris patrzył na nich chłodnym wzrokiem.
– Nie jestem z was zadowolony – oświadczył. – Daliście się wykiwać jak niemowlęta.
– Zrobiłem wszystko, żeby znaleźć Wolfa – stwierdził Karpinsky.
Harris machnął ręką.
– Nie o to chodzi – warknął. – To skandal! – krzyknął nagle tracąc spokój – żeby oni rozpoznali człowieka, który jest w naszym obozie! Oni, me my! Mieli tu kogoś? – Napełnił znowu swój kieliszek. – Oczywiście, jeśli mieli lub mają, to wy i tak nie wiecie, bo ten pan nie zgłosi się przecież do was. Po co? Na jego miejscu też bym nie przyszedł. – Zwrócił się do Karpinsky'ego: – Jeśli Wolf jest naprawdę tutaj, panie Karpinsky, wróci pan do Stanów.
– O niczym innym nie marzę – odpowiedział kapitan.
W tej chwili w drzwiach stanął podoficer.
– Przyjechali – zameldował.
Twarz Harrisa zmieniła się nie do poznania, gdy na progu stanęło dwóch oczekiwanych oficerów. Serdeczny, jowialny uśmiech generała miał świadczyć o radości, z jaką spotykał sojuszników.
Radziecki oficer był w stopniu pułkownika, za nim stał Kloss w mundurze polskim z oznakami majora. Karpin-sky i Roberts patrzyli na mego jak na zjawę z tamtego świata.
– To pan! – krzyknął wreszcie Karpinsky. – Ładna historia!
Roberts wybuchnął śmiechem.
– Tę rundę pan wygrał – rzekł. – Nie ma co, daliśmy się nabrać.
– I następną chyba też wygram – odpowiedział Kloss i dodał: – Odwiozłem panu pański płaszcz i czapkę.
Siedzieli przy stole już długo. Generał Harris, który wysłuchał opowieści Karpinsky'ego o Klossie, nie spuszczał wzroku z młodego polskiego oficera.
– Więc pan twierdzi – rzekł, gdy wymienili już wszystkie przewidziane na taką okazję toasty – że w naszym obozie ukrywa się gruppenfuehrer Wolf. My o tym nic nie wiemy.
– Proszę wezwać – powiedział Kloss – czterech SS-
– manów: Wormitza, Ohlersa, Lueboffa i Fahrenwirsta.
Roberts wyszedł z pokoju, a Harris napełnił znowu kieliszek Klossa.
– Wolałbym – powiedział – nie mieć nigdy w panu przeciwnika.
– To z pewnością zależy tylko od pana, panie generale – oświadczył Kloss.
Do pokoju wszedł najpierw MP, za nim czterech gestapowców i znowu dwóch MP.
– Więc który z nich? – zapytał Harns. – Który z nich, pana zdaniem? I jakie ma pan dowody?
– Chwileczkę – powiedział Kloss i podszedł do gestapowców. Patrzyli na niego z nie ukrywaną nienawiścią. -Staniecie w innej kolejności – rozkazał – tak jak wówczas na strychu, kiedy rozwiązałem waszą tajemnicę. Pierwszy Wormitz, drugi Ohlers, trzeci Lueboff, czwarty Fahrenwirst.
– Co to ma znaczyć? – zapytał Roberts.
Kloss podszedł do tablicy, znalazł kawałek kredy i wypisał jedno pod drugim te cztery nazwiska: Wormitz, Ohlers, Lueboff, Fahrenwirst, potem w każdym nazwisku wytarł wszystkie litery z wyjątkiem pierwszej. Na tablicy pozostało słowo WOLF.
– Oto – rzekł, wskazując całą czwórkę – jest gruppenfuehrer Wolf, który nigdy nie istniał. Żądamy wydania tych panów; nie uda im się obciążyć własnymi zbrodniami mitycznego szefa.