Zobaczył ją po chwili. Szła wolno, zmęczona widać, choć przecież ścieżka wzdłuż potoku nie była znowu aż tak stroma. Widocznie Hanna Bösel nie zdobywała harcerskich „sprawności". Gdzież je zresztą mogła zdobywać? W Argentynie? Argentyńska Niemka zwerbowana przez admirała. Skąd jej znajomość polskiego? Same pytania bez odpowiedzi.
Zatrzymała się niemal naprzeciw jego kryjówki. Czyżby go dostrzegła? A może tu ma dojść do spotkania z owym mitycznym Konradem? To by Klossowi nie dogadzało. Gebhardt jest zbyt blisko…
Hanna usiadła na obalonym przez burzę pniu, zdjęła sandałki, wysypała z nich piasek. Potem wyjęła z małej torebki puderniczkę, przejrzała się, przypudrowała nieco nos. I dopiero ten jakże bezsensowny i jakże kobiecy gest kazał mu spojrzeć na Hannę innymi oczyma. Oczywiście wiedział, że Hanna Bosel jest młodą, atrakcyjną kobietą, spędził z nią miły wieczór, ale nawet podczas tego wieczoru ani przez moment nie zapomniał, kim jest ta dziewczyna, zaufaną generała Langnera, oddaną fuehrerowi nazistką, a więc jego śmiertelnym wrogiem. Czuł zresztą, że ona także, nawet w chwilach zbliżenia, poddaje się nieustannej kontroli, tak jakby i ona czuła w nim wroga. Dopiero teraz, gdy – jak jej się wydawało – przez nikogo nie obserwowana, na kilka minut przed wykonaniem ważnego zadania zabrała się do poprawiania makijażu, poczuł do niej sympatię. Mały, śmieszny, kobiecy gest odjął jej nieco diaboliczności, dodał wdzięku.
Wrzuciła puderniczkę do torebki, będącej miniaturą torby konduktora, energicznym gestem przerzuciła pasek przez ramię, podniosła się i ruszyła spiesznie, jakby nagle spostrzegła, że straciła zbyt dużo czasu. I znów była Hanną Bösel, jaką Kloss znał od paru dni.
Pozwolił jej odejść kilkadziesiąt metrów, jej jasna sukienka zbyt rzucała się w oczy, by mógł ją zgubić w tym lesie.
Zresztą Hanna nie oddala się pewnie zbyt daleko od Liska, bo przecież na dłuższą wyprawę ubrałaby się inaczej. Doszedł do wniosku, że zanim rozprawi się z Hanną, musi najpierw pozbyć się Gebhardta, który lada chwila powinien się pojawić. I rzeczywiście po chwili usłyszał jego posapy-wanie. Grubas z trudem znosił wspinaczkę. Stanął przy balustradzie drewnianego mostku przerzuconego nad potokiem i wielką kraciastą chustką ocierał pot z twarzy.
Kloss, starając się zrobić jak najwięcej hałasu, ruszył jedną z rozwidlających się tu ścieżek. Wybrał najbardziej stromą, licząc, że zniechęci nadradcę z resortu kulawego Józefa do wspinaczki. Wybór tej drogi miał także inny cel: choć oddalała go nieco od trasy, jaką wybrała Hanna, stwarzała dla Klossa dodatkową szansę. Szedł pod ostre, przedzierające się przez drzewa słońce i Gebhardt w rozmigotanym świetle z trudem wyodrębniłby jego sylwetkę z zielonego, drgającego tła. Więc chyba nie zdecyduje się strzelać, a raczej sądząc, że Kloss go nie zauważył, zaczai się tu gdzieś w pobliżu, by poczekać na jego powrót. Tacy jak Gebhardt, tłuści, starsi mężczyźni, mają dużo cierpliwości i lubią czekać. To ich między innymi różni od Klossa.
Przeszedłszy jakieś pięćdziesiąt metrów Kloss skrył się za sągiem okorowanego drzewa i dopiero teraz zdecydował się spojrzeć w dół. Przeczucie, ów zimny powiew, gdy kilkanaście minut temu dostrzegł dłoń Gebhardta wsuniętą w wypchaną kieszeń marynarki, nie omyliło go. Gebhardt chował właśnie rewolwer do kieszeni. Bał się strzelać pod słońce, bał się chybić. Jakimż więc zagrożeniem musi być dla niego Kloss tylko dlatego, że wypowiedział parę zdań, z których wynikało, iż mógł widzieć tęgiego nadradcę rozkopującego ziemię saperską łopatką?
Te myśli przebiegały Klossowi przez głowę, gdy spiesznie teraz przedzierał się przez gąszcze, by jak najszybciej zobaczyć jasną plamę sukni Hanny Bösel.
Była już na niewielkiej polance. Stała przy niskiej szopie ze zbitych byle jak desek i rozglądała się, jakby na kogoś czekała. Przez chwilę Klossowi wydawało się, że właśnie na niego i zaniepokoiło go to przypuszczenie, bo oznaczałoby, że Hanna Bösel zdawała sobie sprawę, iż może być przez Klossa śledzona. Odrzucił tę myśl jako nieprawdopodobną. Przypadł do ziemi. Postanowił pod-czołgać się jak najbliżej budy, w której drzwiach zniknę-ła właśnie Hanna. Chciał doczołgać się skrajem polany do ustawionych niedaleko szopy sągów, by potem jednym skokiem znaleźć się przy jej tylnej ścianie. Starał się to robić cicho, słyszał monotonne bzyczenie leśnych pszczół i nic poza tym. Jeszcze dwadzieścia, jeszcze dziesięć, jeszcze pięć metrów do sągów, gdzie będzie względnie bezpieczny. Wreszcie skok. Był już tam. To, co najpierw zobaczył, to były sandałki na bosych stopach Hanny Bösel. Dopiero potem dwie wymierzone w niego lufy automatów i młodych chłopców, którzy je dzierżyli. Ręka, którą machinalnie skierował ku kaburze, zawisła wpół drogi.
– Masz rację, Hans – powiedziała Hanna – za późno. -A po chwili dodała: – Byłam pewna, że pójdziesz za mną i zdziwiłam się, że zrezygnowałeś z tego zamiaru.
Jeden z chłopców odłożył pistolet maszynowy, przyparł Klossa do pni i powoli, nie spiesząc się, wyjmował mu z kabury rewolwer. Drugi, trzy metry dalej, ze skierowaną w Klossa lufą peemu aż przygryzał wargi z emocji. Tylko czekał na jakiś ruch niemieckiego oficera, by nacisnąć spust. Hanna Bösel także trzymała w ręku parabelkę. W jej drobnej dłoni ciężka broń wyglądała nieco groteskowo. Miał ochotę to Hannie powiedzieć. Ale zamiast tego rzekł:
– Chciałbym z tobą pomówić, Hanno.
– O czym? – wzruszyła ramionami. Nie oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie. – Zlikwidujecie go – zwróciła się do chłopców ubranych w buty z cholewami i mimo upału w półwojskowe kurtki. – Zlikwidujecie go – powtórzyła – ale – spojrzała na zegarek – dopiero w jakąś godzinę po moim wyjściu stąd. – Odwróciła się na pięcie.
– Chodź, frycu – powiedział jeden z chłopców i popchnął Klossa pistoletem.
Przechodzili koło szopy. „Posłuchaj, Hanno… – dobiegł Klossa strzępek zdania wypowiedzianego męskim głosem. Pomyślał, że to zapewne Konrad. Dużo by dał za to, żeby być teraz w środku tej zbitej z paru desek szopy.
– Nie zatrzymuj się, szybciej – odezwał się drugi. Z jego głosu Kloss wywnioskował, że chłopak jest niesłychanie przejęty swoją misją.
Może – pomyślał z melancholią- mam być jego pierwszym trupem?
Odeszli na skraj polany, trzydzieści metrów, nie dalej.
– Tutaj – powiedział pierwszy. Miał chłopięcą twarz z ledwie sypiącym się wąsem. Stąd będzie widać, jak ona wychodzi. Wtedy spojrzysz na zegarek.
Ten drugi o wąskiej, nerwowej twarzy (wygląda na studenta historii sztuki – pomyślał Kloss) i zwężonych oczach krótkowidza kiwnął tylko głową.
A więc Hanna Bösel okazała się sprytniejsza od niego – pomyślał. Wyciągnął z kieszeni papierosy, chłopcy nie spuszczali go z oka. Odmówili zdecydowanym gestem, gdy podsunął im paczkę. Starał się myśleć chłodno, choć sytuacja temu nie sprzyjała. W każdym razie ma przynajmniej godzinę życia, ponieważ Hanna zastrzegła sobie, że chce być w tym czasie w Lisku. Czy chodzi jej tylko o alibi, czy ma też inne sprawy do załatwienia? Przypomniał sobie strzępek zdania, który udało mu się uchwycić, gdy przechodził koło szopy, i poczuł jakże mu znany sygnał wewnętrznego alarmu. Nie potrafił na razie zrozumieć, dlaczego wypowiedziane przez mężczyznę słowa „Posłuchaj, Hanno" wywołały w nim ten stan alarmu. Kazała go zabić – to logiczne. Musiała rozszyfrować jego grę, oczywiście grę tylko w tej sprawie, ale to jej zupełnie wystarczyło. Kontakty z Maciejem były zbyt ostentacyjne, a Hanna („Posłuchaj, Hanno" – znów tłuką mu się w mózgu te słowa) jest zbyt inteligentnym przeciwnikiem, by nie powiązać ze sobą jego usiłowań wyciągnięcia z niej informacji, spotkań z Maciejem, a wreszcie sprawy mikrofilmu, który zaginął spod portretu Fryderyka Wielkiego. Czyżby o to go także podejrzewała? A jeśli nawet tak, to dlaczego postanowiła go zabić rękami polskich partyzantów? Dlaczego nie zrobiła tego sama w sytuacji dla siebie wygodnej i przynoszącej jej w oczach obersta Langnera wyłącznie honor i zaszczyt? W końcu zdemaskowanie Klossa byłoby jej poczytane za plus. Wszystko to się jakoś nie klei i Kloss czuje, że z kilkunastu klocków, jakie ma do swojej dyspozycji, nie ułoży żadnego sensownego obrazka, ponieważ dwóch albo trzech klocków mu po prostu brak.
Zatopiony w myślach nie zauważył nawet wyjścia Hanny z baraku. Dopiero głos chłopca wyrwał go z zamyślenia.
– Spójrz na zegarek – powiedział.
– Jedenasta piętnaście – odezwał się ten drugi.
Hanna, me spojrzawszy nawet na Klossa, zagłębiła się w gączu. Jeszcze przez parę chwil jej jasna sukienka prześwitywała między pniami.
– Powiedz mu po niemiecku, że wykończymy go za godzinę – odezwał się ten z rudawym meszkiem nad wargą. Ten drugi usiłował sklecić zdanie szkolną niemczyzną. Przerwał w pół słowa, gdy Kloss odezwał się po polsku:
– Daj spokój, rozumiem. Ale nie zabijecie mnie. Nie można powiedzieć, żeby to zdanie, wypowiedziane bezbłędną polszczyzną przez człowieka w mundurze oficera Wehrmachtu, nie zrobiło na nich wrażenia. Ale mimo to żaden nie opuścił wymierzonej w Klossa lufy.
– Rozumiesz – zapytał ten z twarzą studenta – rozumie pan – poprawił się – po polsku?
– Chłopcy – powiedział poważnie Kloss – muszę się zobaczyć z pułkownikiem Konradem,
– Mamy rozkaz – odparł.
– Wiem, ale musicie go zawiadomić, że chcę z nim porozmawiać. Ta sprawa dotyczy czegoś ważniejszego niż moje życie albo nawet wasze. Zdążycie mnie jeszcze zastrzelić, na to jest zawsze czas. Zaprowadźcie mnie do pułkownika.
– Uważaj – powiedział ten drugi – on chce zobaczyć, co jest w środku.
– Na nic mi się to nie przyda, jeśli zginę. Zresztą domyślam się, co jest w środku, zapewne radiostacja.
– Jesteś dobrze poinformowany.
– Dobrze – przyznał Kloss. – Jeżeli nie chcecie mnie tam prowadzić, poproście pułkownika Konrada do mnie. Niech jeden z was pójdzie i go zawoła. Gorzko zapłacicię, jeśli…
– On myśli, że z jednym da sobie radę – powiedział drwiąco ten z sypiącym się wąsem.
– Możecie mnie przedtem związać – podpowiedział im Kloss.