– Anglia pana tego nigdy nie zapomni – rzekł Konrad, odbierając z nabożeństwem od Hanny malutki rulonik.
– Jesteśmy sojusznikami – Kloss wzniósł szklankę z płynem koloru słabej herbaty. – A poza tym żal by mi było, gdyby robota Ewy Fromm poszła na marne. Ta dziewczyna drogo zapłaciła…
O tej małej, niepozornej dziewczynie myślał jeszcze przez chwilę, gdy na leśnej polance czekał na Hannę, z którą Konrad chciał porozmawiać na osobności. Wyszła wreszcie, ale była chmurna i milcząca. Dopiero w drodze powrotnej wzięła go poufałym gestem pod rękę.
– Powiem ci coś, czego me powinnam ci mówić.
– Nie fatyguj się – odparł. – Wiem, co chcesz powiedzieć. Konrad kazał ci mnie zwerbować. Przy następnej okazji zakomunikujesz mu, że ci się to nie udało i więcej nie będziemy wracali do tego tematu.
– Może to i lepiej – uśmiechnęła się znowu.
– Musimy się zastanowić nad prezentem dla twego szefa – rzekł Kloss. W paru słowach opowiedział jej wszystko, co dotyczyło Gebhardta. Wspólnie opracowali scenariusz: ktoś z nich zmusi Gebhardta do akcji. Gebhardt oczywiście zginie, bo ten tłuścioch z ministerstwa propagandy, mający swobodny dostęp do ministerstwa wojny, spełnia wszystkie warunki, by w oczach Langnera stać się znakomitą namiastką zdemaskowanego szpiega.
Wieczorem tego samego dnia do stolika, przy którym nadradca Gebhardt kończył rozszarpywać pieczonego kurczaka, podszedł oberleutnant Kloss. Bez pytania usiadł przy jego stoliku i nim grubas zdołał ochłonąć ze zdumienia, że widzi człowieka, którego zabił był wczoraj, zapytał:
– Czy ma pan chwilę czasu, by porozmawiać ze mną o paru skrzynkach starej porcelany i paru żołnierzach, którzy zginęli przy ich konwojowaniu?
Gebhardt nie miał czasu. Odepchnął stolik i wyciągnął rewolwer. Ale strzał padł, nim zdążył nacisnąć spust. Kapitan Boldt, który siedział przy sąsiednim stole razem z Hanną Bosel, nie bez słuszności uchodził za znakomitego strzelca. A za przeszkodzenie w ucieczce groźnemu szpiegowi, nadradcy Gebhardtowi, otrzymał pochwałę w rozkazie od samego obersta Langnera.
– Dobrze, panie poruczniku – rzekł Wąsowski – ale ostrzegam, że pożałuje pan swego pytania. Posłańcem był pański bezpośredni przełożony.
– Kto? – zerwał się Kloss. Miał nadzieję, że nieźle odegrał zdumienie i przerażenie.
– Tak – potwierdził Wąsowski – oberst Herbert Reiner.
Lohse bez słowa wstał, otworzył drzwi, gestem przywołał SS-mana i kazał mu odprowadzić aresztowanego. Stenograf, jakby przestraszony tym, co zaszło, pospiesznie zbierał swoje papiery.
Dopiero po jego wyjściu Lohse usiadł, a raczej opadł na krzesło naprzeciw Klossa.
– Dla mnie sprawa jest jasna. Zrozumiałem nareszcie, czego on szukał w tym pałacyku myśliwskim nazajutrz po aresztowaniu Wąsowskiego i gratuluję ci, Hans, że zdołałeś mu przeszkodzić w znalezieniu tej rzeczy.
– Nie wierzę – powiedział Kloss – żeby także oberst Reiner był zdrajcą.
– Jesteś bardzo młody, Hans, a ja jestem starym policjantem. Fakty przemawiają za tym. Nie wolno nam ulegać sentymentom.
– Masz rację, ale nie wiem, jak teraz postąpić. Przecież powinienem meldować Reinerowi o każdym nowym elemencie śledztwa.
– Proponuję wyłączyć Reinera ze śledztwa – powiedział Lohse. – Zameldujemy o wszystkim Dibeliusowi, niech on zdecyduje.
– Tak – powiedział Kloss – tylko Dibelius nam pozostał. Tylko że – zawahał się – nie wiem, czy mogę ci o tym powiedzieć. Idzie mi o tę sprzeczność: pięć czy dziesięć tysięcy dolarów. Jestem pewien, że kiedy ty sięgnąłeś do skrytki było w niej pięć tysięcy. A Wąsowski upiera się, że było dziesięć. Nie ma żadnego powodu kłamać. Początkowo myślałem, że to po prostu jakieś przeoczenie, błąd stenografa albo moja nieopatrzna sugestia, ponieważ bałem się wypowiedzieć głośno pewne przypuszczenia. Wśród papierów Wąsowskiego znalazłem między innymi te trzy kartki.
– Przez szerokość biurka podsunął je Lohsemu. – Podpis jest identyczny, wydaje mi się skądś znajomy.
– To podpis Dibeliusa, daję głowę – powiedział Lohse.
– Zaczekaj, przecież to są rewersy. Sześć tysięcy marek -przeczytał półgłosem – dwadzieścia tysięcy złotych. To niemożliwe!
– Teraz ty używasz słowa „niemożliwe". Więc jednak się nie myliłem.
– Rozumiem teraz przemówienie Dibeliusa, jakie wygłosił do mnie, kiedy rozpoczynaliśmy śledztwo, i to, że był tak słodki dla mnie. Po prostu był zadłużony u Wąsowskiego. Słuchaj, Hans, nie rozumiem jednego, przecież on musiał pamiętać o tych rewersach. Dlaczego aresztował Wąsowskiego? Dlaczego nie zastrzelił go po prostu tam, na miejscu? Po co mnie wzywał?
– Wąsowski nie był byle kim. Trudno byłoby to załatwić po cichu. Poza tym me zapominaj, sam mi o tym mówiłeś, że Dibelius był wtedy bardzo pijany. A może nie wypuszczając sprawy z rąk liczył, że odzyska te rewersy? Przecież w willi na Żoliborzu pruto ściany i zrywano podłogi w poszukiwaniu skrytek. Pałacyk w Wą-sowie także został gruntownie przetrząśnięty, tylko na szczęście ja byłem pierwszy. Widzisz, mój Adolfie, bałem się tego i dlatego na wszelki wypadek nie włączyłem tych pokwitowań do akt. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Teraz przekazuję ci je, zrób z nimi, co zechcesz. Zdaję się na twoje doświadczenie. Jeśli zdecydujesz się złożyć raport na mnie za ukrywanie dowodów rzeczowych…
– Bądź spokojny, Hans, raportu nie złożę, ale będę wiedział, co z tym zrobić. Jeszcze dziś zwrócę się wprost do reichsfuehrera.
– Z pominięciem drogi służbowej? – zapytał z przerażeniem Kloss. – A jeśli się mylimy? Jeśli poszlaki wprowadziły nas w błąd? Jeśli podpisy Dibeliusa są sfałszowane? Jeśli wreszcie, bo przecież i taka istnieje możliwość, Wąsowski z nie znanych nam przyczyn po prostu kłamie? Co wtedy?
– Dlaczego miałby kłamać?
– Nie wiem – bezradnym gestem rozłożył ręce. -Jego zeznania obciążyły kilkunastu oficerów.
– Ależ oni się przyznali, wszyscy się przyznali – roześmiał się Lohse – a ty masz jeszcze jakieś wątpliwości.
– Tak – powiedział cicho Kloss – przyznali się.
Przyglądając się tłustej twarzy Lohsego, zastanawiał się właśnie, na którym przesłuchaniu przyznałby się Lohse, gdyby dostał się w łapy takiego specjalisty jak on sam. Kloss gotów byłby dać głowę, że po pierwszym tłusty Lohse powiedziałby wszystko, co wie, a może nawet więcej. Zęby uniknąć trzeciego przesłuchania, zeznałby, że osobiście zamierzał zasztyletować Hitlera.
– Chyba rzeczywiście nie ma innego wyjścia – powiedział głośno.
Zadzwonił telefon. Lohse, który siedział bliżej, podniósł słuchawkę. Z wyrazem bezgranicznego zdumienia odłożył ją na widełki.
– Dzwonił Dibelius. Zażądał, byśmy obaj uczestniczyli w konwojowaniu Wąsowskiego do aresztu Abwehry. Mamy strzec jego bezpieczeństwa. Rozumiesz coś z tego?
– A ty nie? – odparł Kloss. – Radzę ci sprawdzić, czy masz pełen magazynek i nie trzymać broni w kaburze.
SS-man wyprężył się na widok przepustki okazanej przez oberleutnanta Klossa, drugi otworzył przed nim ciężkie dębowe drzwi. Znalazł się w ogromnym hallu. Wzdłuż kolumnady SS-mani w stalowych hełmach, z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału, znieruchomieli jak posągi.
Sturmbahnfuehrer w czarnym mundurze uważnie przeczytał jeszcze raz jego przepustkę, sprawdził coś na trzymanej w ręku liście.
– Zgadza się, panie oberleutnant – powiedział – proszę oddać broń. Zechce pan przejść do tamtej sali. Inni już czekają. To nie będzie trwało długo.
Kloss podał mu kaburę i poprzedzany przez SS-mana ruszył we wskazanym kierunku. Znalazł się w dużej sali bez okien. Proste kolumny z szarego marmuru wzdłuż ścian, ciemna granitowa podłoga, centralna ściana z jedyną dekoracją: czarnym orłem dzierżącym w szponach swastykę. Wszystko to kojarzyło się raczej z grobowcem niż z salą audiencji. W kącie sali, usadzeni jeden za drugim, jak pacjenci oczekujący w kolejce do dentysty, siedzieli już inni oficerowie, których, podobnie jak Klossa, wezwano tu w celu nadania im odznaczenia. Wszyscy milczeli.
Kloss usiadł obok majora z Luftwaffe z obwiązaną bandażem głową. Miał ochotę zapalić, ale w pobliżu nie dostrzegł żadnej popielniczki, zresztą moment i miejsce nie były najstosowniejsze. Jeszcze raz przebiegł myślą wydarzenia, które doprowadziły go do tej sali, gdzie za kilka minut któryś z hitlerowskich marszałków przypnie mu do munduru Żelazny Krzyż.
Kiedy zdecydował się wplątać obersta Reinera w sprawę Wąsowskiego, odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia. Co prawda nie miał żadnych złudzeń co do osoby swego szefa, informacja centrali o jego wyczynach w Grecji była dostatecznym powodem, by nie patyczkować się z eleganckim i dystyngowanym oberstem. Ale już w parę godzin później nie miał żadnych skrupułów. Kiedy dowiedział się, że nikt inny jak właśnie Reiner postanowił zgładzić jego i Lohsego…
Rozgrywka przygotowana była zapewne w pośpiechu, stąd pretekst szyty grubym ściegiem i wykonanie nie-orecyzyine. Kiedy zajęli miejsca w karetce więziennej, Lohse obok szofera, Kloss z Wąsowskim i dwoma SS-manami w środku, nie spuszczał wzroku z tylnego okienka, przez które widać było maskę jadącego za nimi półciężarowego opla z drużyną żandarmerii. Wiedział, że jeśli opel się gdzieś „zgubi", będzie to znaczyło, że postanowiono ich zlikwidować. Od początku liczył się z tą możliwością, ponieważ zdawał sobie sprawę, że stojąc zbyt blisko Wąsowskiego, wiedzą zbyt wiele.
Na chwilę odwrócił wzrok od okienka, by zbliżywszy się nieznacznie do Wąsowskiego szepnąć mu po polsku, żeby w razie jakiejś strzelaniny próbował ratować się ucieczką. Kiedy spojrzał w okienko znowu, opla za nimi nie było.
A potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Jakiś wózek z warzywami pchnięty z chodnika wprost pod koła ich samochodu, zygzakowata jazda kierowcy, równocześnie parę serii z broni maszynowej. W tej samej chwili dostrzegł kierowcę padającego na tablicę rozdzielczą i Lohsego zwiniętego nienaturalnie w kłębek na siedzeniu obok. Wybił szybę dzielącą go od kabiny szofera, przedostał się tam w momencie, gdy wybuch granatu wyrwał tylne drzwi więziennej karetki. Impet wybuchu wyrzucił go z szoferki na jezdnię, zobaczył rozkraczonego człowieka w jasnym płaszczu i przekrzywionej cyklistówce, który opierając pistolet maszynowy o biodro, siekł we wnętrze karetki. Rzucił się za nim, jakaś kula gwizdnęła mu koło ucha, skoczył, gdy tamten odwrócił broń w jego stronę. Zwarli się w uścisku na środku jezdni. Kiedy myślał, że już z nim koniec, poczuł, że tamten słabnie. Pozostali cywile, którzy zaatakowali więzienną furgonetkę, gdzieś zniknęli, spłoszeni strzelaniną przechodnie skryli się w bramach, a na środku jezdni pozostał tylko on i chłopak w białym płaszczu.