Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co jeszcze może mnie tutaj zaskoczyć?

– Dużo rzeczy, od herbaty zaczynając. Lubi pan?

– Pić herbatę? Tak, lubię bardzo.

– W Polsce się uważa, iż herbata to tradycyjny główny napój Anglików. Tymczasem oni, podobnie jak Amerykanie, Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy i właściwie cały świat, piją herbatę torebkową zmieszaną z mlekiem, lurę koloru cieczy wyżętej ze ścierki. Prawdziwą, czystą herbatę pija się dzisiaj już tylko w Polsce i w ZSRR. Polacy, kiedy tu przyjeżdżają i widzą tę „bawarkę” pitą przez Angoli, nie wierzą własnym oczom. Ale wróćmy do swarów polonijnych kółek. Coś identycznego zobaczy wkrótce kraj. Kiedy komuna legnie, triumfujące antykomuchy będą się żarły wewnętrznie gorzej niż żarły się z komuną. Już niedługo zobaczy pan, panie Mariuszu!

– Niedługo?! – wytrzeszczył oczy Bochenek.

– Niedługo, niedługo. Towarzysze w Warszawie już dogadują co trzeba.

– A co trzeba?

– Trzeba przejąć cały majątek państwowy na nasze prywatne konta, dając solidaruchom władzuchnę formalną, polityczną: gabinety, sekretarki, paprotki… Tym głupom się wydaje, że to będzie łatwizna – rządzić świętą ojczyzną! Zdekomunizowaną! Wystarczy przekreślić cały PRL, cały dorobek socjalizmu. A to bez sensu, panie Mariuszu! Gdyby powojenni Niemcy zachowali się tak wobec hitleryzmu, czyli „narodowego socjalizmu” , to nie mieliby ubezpieczeń społecznych, bo wiele pozytywnych regulacji prawnych tyczących robotników wprowadził właśnie Hitler! Nie chroniliby środowiska, bo ustawę chroniącą środowisko wprowadził Hitler, i obowiązywała ona aż do 1976 roku. Nie płaciliby przymusowego OC, bo ów przymus to hitlerowskie dzieło. Nie jeździliby też autostradami, bo autostrady masowo budował Hitler. Skasowaliby volkswagena, bo to motoryzacyjne dziecko Hitlera. No i wprowadziliby obowiązek kopcenia papierosów, bo Hitler postulował zakaz palenia zupełny… Chęć całkowitego odcięcia się od komuszej przeszłości byłaby idiotyzmem solidarnościowych władz, mam słuszność?

– Jasna sprawa… – przytaknął zmęczony rozmówca. – Czy w tym lokalu będziemy mieszkać przez cały czas naszego pobytu w Anglii?

– Tak, tylko że teraz to będzie krótki pobyt, bo niedługo lecicie na Jamajkę – wyjaśnił mu Czepiela.

– Gdzie?! – zdumiał się „Zecer” trzeci raz, dużo silniej niż uprzednio.

– Na Jamajkę. To dawna kolonia, dzisiaj członek brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Tu, w Anglii, macie założyć patriotyczne, antykomusze czasopismo, ale do tego trzeba dużej forsy. I co powiecie emigranckim środowiskom, że przywieźliście szmal pasera „Zygi” i cinkciarza „Guldena” ? Musicie znaleźć poważnego sponsora, antykomucha, panie Mariuszu. Świetnie się do tego nadaje pański krewny, kapitalista jamajski, szef spółki eksportującej wydobywane tam boksyty, mister Denis Dut, dawniej Dutczak. On już czeka na was w Montego Bay. Powie pan swoim emigracyjnym sympatykom, że leci pan do wuja Denisa po fundusze. No to cyk, chlapnijmy brudzia, panie redaktorze Bochenku!

* * *

Angielskie słowo „drug” ma dwa znaczenia: to lekarstwo lub narkotyk. Czyli „piguły” lub „prochy” vel „koks” . Klara i Johnny brali „drugs” regularnie, tylko że innego rodzaju.

Ponieważ Dan Bready nie mógł zakładać sobie kondomów, gdyż gumowa szata psuła jędrność „aparaciku” pana profesora – panna Mirosz łykała tabletki antykoncepcyjne. Z trzech pochodnych przyczyn. Raz, że nie chciała ciąży, bo to dla dziewczęcia straszny kłopot. Dwa, że nie chciała aborcji, bo wyskrobywanie żywego organizmu to potworność. I trzy, że nie chciała umierać, bo mało kto chce umierać. Co prawda młode kobiety rzadko umierają wskutek porodu, lecz Klara była głęboko przejęta rodzajem zejścia swej idolki, Madame du Châtelet, która zaszła w ciążę mając 43 lata. Nowy kochanek Emilii, kapitan Saint-Lambert, wierszokleta, fircyk i „damski bokser” , czasami brał ją gwałtem, łamiąc stosowany przez uczoną damę antykoncepcyjnie period wstrzemięźliwości seksualnej oparty na mierzeniu cyklu. Któreś wzięcie siłą skutkowało brzemiennością, a w tamtych czasach brzemienność była dla niejednej kobiety czterdziestoletniej wyrokiem śmierci. Emilia wiedziała, że umrze wskutek porodu. Zdążyła jeszcze zadbać o prawołożność swego dziecka: zwabiła do Cirey męża, markiza du Châtelet, któremu nie dawała się tknąć od lat, „uwiodła” go, i żyła z nim kilka tygodni, więc ten uznał dziecko, pewien, że własno-chujnie je zmajstrował. Powiła we wrześniu roku 1749. Kilka dni później zmarła, mimo wysiłków lekarzy. Kochance profesora Dana Bready'ego cała ta tragedia rozorała serce.

Jankowi Serenowi grzały serce kultury indiańskie, które poznał przemierzając motocyklem północne terytoria Kanady. Tamtejsi Indianie dali mu skosztować grzybów „odjazdowych” , dzięki czemu zobaczył w lusterku do golenia, że ma głowę karibu, która szybko stała się fosforyzującą głową ryby, a później głową wilka stąpającego po zielonofioletowym śniegu nogami wysokimi niby szczudła. Tak mu się to spodobało, że został fanem grzybkowych „drugów” . Żadnych kryminogennych uzależniaczy nie tykał – żadnej heroiny, kokainy czy haszyszu, żadnych chemicznych morderców, jak crack, ecstasy czy LSD – brał wyłącznie halucynogenne grzybki, które już w kulturach praceltyckich i prekolumbijskich miały status świętych dostarczycieli transu i „boskiego odurzenia” . Kolega z campusu uczelnianego, również miłośnik psychoaktywnych grzybów, szepnął mu kiedyś o mocniejszym rodzaju tej narkomanii indiańskiej – o „ayahuasca” , napoju warzonym przez mieszkańców dżungli południowoamerykańskich, który Inkowie zwali „winem dla dusz” . Do jego produkcji służyła trująca „liana bogów” vel „łodyga dusz” . Johnny rychło wyszukał literaturę tyczącą „ayahuasca” . Gwiazdor „pokolenia bitników” , amerykański pisarz William Burroughs, łyknąwszy „wina dla duszy” rzygał straszliwie, a przed oczami płynęły mu gigantyczne larwy i „każda emanowała wulgarny, drwiący chichot” . Poeta Allen Ginsberg (też „beat generation” ) doświadczył czegoś identycznego: „Cały pieprzony kosmos runął na mnie i wokół. Czułem się jak wąż, który wymiotuje wszechświatem” . Johnny pragnął zrobić to samo – wyrzygać wszechświat.

Poszukali Peruwiańczyka, który znał kogo trzeba, kupili bilety lotnicze, wysiedli w Limie, stąd pojechali autobusem do indiańskiej wioski, a stamtąd popłynęli łodzią ku wnętrzu dżungli, gdzie był duży pleciony szałas. Zjechało się kilkunastu pragnących nirwany „gringos” . Każdy zapłacił czterysta „bucksów” , i każdy musiał przez ostatni tydzień stosować ścisłą dietę, unikając soli, cukru, tłuszczu, alkoholu tudzież ciupciania. Szaman okadził półmrok, a dwaj jego pomocnicy rozdali siedzącym wokół centralnego głazu uczestnikom plastikowe miseczki na wypadek torsji. Później każdemu dano mały kubeczek, do którego szaman lał święty wywar. Biało ubrani pomagierzy szamana wznieśli chóralny śpiew, Indianki imitowały krzyki ptaków. Johnny'emu czaszka szumiała lekko; nie wiedział czy wskutek nerwów i tych śpiewów, czy może „wino dla dusz” zaczęło już działać.

Pierwszą halucynacją były wzory geometryczne. Wielobarwne, trochę falujące i wibrujące niby wnętrze kalejdoskopu. Nie znikały, bez względu na to czy zamykał, czy otwierał wzrok. Wtem poczuł, że jego ciało unosi się ku czarnej przestrzeni, rozjaśnionej wzdłuż brzegów złotawą pulsacją światła. Było bardzo cicho, a jego ogarnął balsamiczny spokój. Szybował nad wierzchołkami dżungli. Przyszły jednak pierwsze mdłości i pierwsze inkarnacje. Poczuł się aligatorem, którego skóra płonie wszystkimi kolorami tęczy, a później zaczął pikować spod chmur ku drzewom. Wrócił na ziemię wijąc się wokół pnia jak wąż i ściekając z gałęzi niczym krople żywicy. Zobaczył, że znowu jest w półmrocznym wnętrzu szałasu. Wymacał miseczkę i rzygał kilka razy. Kobieta krzyczała obok. Usłyszał głos szamana: „- Fuerte, fuerte!” (bądź silny). Inna kobieta jęczała, jakby doznawała orgazmu. Kilku uczestników ciągle rzygało. Podniósł się z trudem i wyszedł przed szałas. Zobaczył kumpla klęczącego na klepisku. Kumpel kasłał, pluł resztką wymiocin i uśmiechał się, mówiąc:

– Wiesz co chrzani tamta Indianka? Że tylko tak mężczyzna może doświadczyć czym jest poród… Rozumiesz? Czym jest poród!… Warto było, prawda, stary?

Johnny rozejrzał się, unosząc wzrok. Zobaczył ciemnobłękitne niebo, strzępiaste obłoczki, dalekie góry w czerwonawym blasku zachodzącego słońca, i głęboko wciągnął powietrze pełne rzecznej bryzy tudzież roślinnego pyłu. Zbliżył się ku nim stary Indianin palący fajeczkę.

– Pierwszy raz?

– Uhmm – przytaknął kolega Johnny'ego.

– Czy fruwałeś?

– Fruwałem. Wydawało mi się, że frunąc zjadłem meteoryt. Wchłonąłem go, i okazało się, że tym meteorytem jestem ja sam. Połykałem siebie samego…

– Nie dziw się – mruknął staruch. – Wszyscy jesteśmy meteorytami.

Johnny Seren wracał do cywilizacji – do Ottawy – mając znakomity humor. W Ottawie zaczął handlować grzybkami psylocybinowymi, fajnym narkotykiem, bo psylocybina to silny halucynogen. Meksykańskimi grzybkami „Stropharia cubensis” (zwanymi „ciałem bogów” ), etc. KGB tylko czekał na to.

* * *

Budynek weekendowy Władimira Putina zachwycił Lonię Szudrina (dowiezionego tam kremlowskim samochodem służbowym). Był piękną rezydencją, otuloną wysokimi drzewami i kępami dekoracyjnych krzewów, a sielskość „okoliczności przyrody” psuły jedynie posterunki straży prezydenckiej. Rozmawiać swobodnie dało się wszędzie wewnątrz, lecz wybrali sąsiadującą z ogródkiem, drewnianą, uroczo skrzypiącą werandę, gdyż panowała ciepła aura i las aromatyzował powietrze niby markowy spray lub kostka zapachowa ekskluzywnej firmy. Prezydent rozpoczął dialog od pytania trochę obcesowego:

24
{"b":"89200","o":1}