Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Za niewstawanie podczas grania „Brygady” pan pułkownik Wieniawa-Długoszowski i tacy jak on wybijali zęby lubiącym siedzieć… – uśmiechnął się cierpko docent Rogala. – A te dziewczęta były bez wątpienia córkami endeków, którzy nienawidzili piłsudczyków i gardzili „Pierwszą brygadą” . Drogi kolego, zostawmy przedwojenne waśnie stronnictw politycznych, bo…

– Bo mamy, drogi kolego, trochę własnych! – przerwał mu „Zecer” . - Czego dowodem ta dyskusja. Jeszcze mizerna, historiozoficzna, ale nasze waśnie istotne, strategiczne, będą rosnąć. Wobec obchodów warszawskich są już kłótnie w Gdańsku i we Wrocławiu…

– Jakie kłótnie? – zdziwił się Marylski.

– Kłótnie o bezczelność KOR-u, który wszędzie przypisuje sobie prymat, spychając inne opozycyjne nurty, jak ROPCiO, KPN czy „Solidarność Walczącą”, do kąta, by nie powiedzieć: do piekła. Kuroń nie wszystkim pasuje, proszę panów!

– Tobie też? – zainteresował się magister Bartczak.

– Mnie też.

– A konkretnie, staruszku?

– Nie leży mi lansowana przez niego idea „finlandyzacji” Polski. To jest idea półsuwerenności, pseudosuwerenności, a mnie idzie o pełną niepodległość.

– Więc jesteś wyznawcą maksymalizmu. Maksymaliści to ekstremiści, często przegrywają całą sprawę tam, gdzie metoda drobnych kroczków byłaby skuteczna…

– Gówno prawda! Wasza metoda to sunięcie drobnymi kroczkami prosto w dupę PZPR, niby reformowanej przez Rakowskiego i Wilczka, oraz w dupę Kremla, niby reformowanego przez Gorbaczowa, a ja sram na to! – rzekł „Zecer” .

– Czyli srasz na wspólną walkę?

– Koleś, coś ci powiem! – zdenerwował się Mariusz. – Gdybyśmy razem „garowali” , powiedziałbym niektórym współbojownikom używając kminy: „puzon wam w oklapichę” , lub inaczej, chociaż tak samo. Pewnych barier nie da się zamydlić solidarnościowym gęganiem, czy zasłonić wspólnym celem, bo według mnie wspólny wróg nie uświęca walczącym środków i nie uszlachetnia chytrych kurewskich planów. To tyle, riebiata.

Rozeszli się skłóceni, co go niezbyt stresowało, bo miał na głowie emigrację, a wcześniej ślub „Znajdy” i Joli. Przeprowadzić ślub formalnie w trzy dni nie bardzo było można, lecz znalazł sposób. Zawiózł towarzystwo do Urzędu Stanu Cywilnego późnym wieczorem, tłumacząc, że ma tam kumpla, który zrobi dla „młodych” wyjątek bez zbędnych formalności i ceregieli (vulgo: omijając terminy i pewne przepisy, ale dając solidne papiery) – i tak się stało. Świadkami byli „Zyga” oraz „Gulden” . Ucztę weselną wyprawiono w restauracji. Noc poślubną – w mieszkaniu „Zecera” . Gdy się przebudził, spytał Jolę:

– I jak?

– Z tobą było lepiej, ale swoje zrobił, pannę młodą rozdziewiczył.

– Tak trzymać, nie daj mu wytchnienia, cały czas ostro, droga siostro!.

Kilka dni później „Zecer” i jego czwórka weszli na pokład samolotu lecącego prosto do Londynu.

* * *

Pierwsze prace semestralne Klary Mirosz opiewały kobiety, których IQ i dokonania twórcze były chlubą gatunku. Takie jak polska noblistka Maria Curie-Skłodowska czy włoska malarka Artemisia Gentileschi. Tytaniczne damy polityki (jak Włoszka Maria Medycejska czy francuska faworyta Pompadour) i wszechpotężne władczynie (jak angielska królowa Elżbieta I czy austriacka cesarzowa Maria Teresa) zainteresowały ją w połowie studiów, więc kolejne prace semestralne Klary były bardziej upolitycznione. Jej pierwotną kandydatką do miana bohaterki pracy dyplomowej została królowa Elżbieta, władająca brytyjskim imperium i kręcąca mężczyznami (różnymi Cecilami, Walshinghamami, Leicesterami, Essexami, Raleighami, Drake'ami, Frobisherami) niczym szmacianymi lalkami na scenie teatrzyku kukiełkowego. Ale zdystansowała ją caryca Katarzyna Wielka, dla której cały intelektualny świat Europy był teatrzykiem (francuscy intelektualiści, giganci Oświecenia, czołgali się u jej stóp), i która miała aż jedenastu kolejnych „faworytów tytularnych” ', nie licząc kilkudziesięciu ogierów z tytułem ledwie „adiutanta” i dalszych bez żadnego tytułu, mimo że wcale nie była nimfomanką – była normalną kobietą, lecz mogącą dawać upust nieskrępowanej rozwiązłości, lubieżności, wyuzdaniu – dzięki sprawowanej wszechwładzy. Obie kandydatki -i Elżunia, i Kasia – nigdy nie wyszły za mąż (Katarzyna nigdy jako władczyni nie wyszła za mąż), obie więc były pierwszorzędne, a Kasia wygrała dlatego, że praktykując nocami szalony seks przez kilkadziesiąt lat (aż do zgonu), dniem dbała o ekstremalną skromność dworu: żadnych obscenów, frywolnych dowcipów czy choćby dwuznacznych półsłówek, całkowita cnotliwość dam i pruderia mężczyzn. Ten dualizm Klarę upajał.

Tak więc caryca była pewniakiem, ale podobnie jak na zawodach lekkoatletycznych – czasami faworytka biegu przegrywa, choć brakuje tylko milimetra do mety, o przysłowiową sutkę rywalki, która niespodziewanie wyłoniła się zza pleców mistrzyni, by wziąć laur. Tym właśnie sposobem przegrała Katarzyna Wielka, gdy w ręce Klary wpadł periodyk z artykułem Davida Bodanisa „Passionate Minds” i Klara dowiedziała się o genialnej damie Wieku Świateł, którą zazdrośni mężczyźni skazali na zapomnienie. Tą geniuszką – pionierką fizyki, kładącą fundamenty pod teorię energii – była Emilia du Châtelet.

Emilia urodziła się w roku 1706 jako panna de Breteuil, arystokratka. Dojrzewała w Paryżu ostatnich lat „Króla Słońce” ', czasów Regencji i debiutu króla Ludwika XV. Matka chciała uczynić ją mniszką, lecz ojciec nie zezwolił i zatrudnił belfrów. Wpajano dziewczynce matematykę, grekę, łacinę. Matematyka szczególnie ją nęciła i wkrótce stała się źródłem zysku, gdyż dzięki niej panna du Châtelet stawała się triumfatorką gier hazardowych dworu wersalskiego. Zyski te przeznaczała głównie na książki – nie beletrystyczne, tylko sejentyczne. Rodzina zmusiła ją, co prawda, do wczesnego małżeństwa, ale młoda małżonka pana du Châtelet nie cierpiała zbytnio, bo mąż, zamożny oficer, permanentnie stacjonował tam gdzie jego pułk, czyli daleko od familijnego pałacu. Zimnymi nocami grzał ją gach, typ bawidamka Valmonta, prymusa bestsellerowych wówczas „Niebezpiecznych związków” , którego jednak Emilia szybka rzuciła dla samego Woltera, giganta oświeceniowej sceny europejskiej.

Gdy się poznali – ona miała dwadzieścia kilka lat, on zaś prawie czterdzieści, nie była to więc rażąca różnica wieku. Wolter wszakże biadolił; oszołomiony jej świeżością i jej inteligencją, pisał: „Ach, czemuż spotkałem ją tak późno! Przez całe życie szukałem miłości , znajdując tylko iluzję!” . Zdawał się nie zauważać braku urody markizy du Châtelet, o którym pisano: „Wielka, chuda, bez bioder i bez piersi, miała nazbyt duże stopy, łydki i ramiona” (świadectwo pani de Deffand); „Istny kolos, we wszystkich wymiarach, silna i drażniąca swą niezręcznością. Skórę miała jak tarka” (świadectwo pani de Crequi). Ale Woltera „kręciła” bystrość jej mózgu. Razem uczynili pałac w Cirey swoistym instytutem badawczym, gdzie Wolter szermował piórem (paszkwilowa!), a Emilia ćwiczyła chemię, fizykę i matematykę. Korespondowały z nimi tuzy ówczesnej nauki i literatury. Emilia, posiadająca w Cirey laboratorium i „galerię chemiczną” , dokonała tam ważnych odkryć tyczących natury światła (antycypujących późniejsze wynalezienie fotografii i odkrycie promieniowania podczerwonego), a zajmując się fizyką matematyczną, przekroczyła tezy Isaaka Newtona wnioskami, które umożliwiły jej następcom budowanie prawa zachowania energii, stanowiącego jeden z fundamentów współczesnej fizyki. Fundusze badawcze zdobywała uprawiając hazard przy karcianych stolikach Wersalu, gdzie jej mózg działający niczym maszyna arytmetyczna nie dawał rywalom szans wygranej.

Wolter zapewne ożeniłby się z Emilią, gdyby już nie była mężatką lub gdyby została wdową. Jednak dzielnego markiza du Châtelet, mimo że nie były mu obce pola bitew, kule się jakoś nie imały. Lecz i tak dwójka „mądrali z Cirey” stanowiła właściwie parę małżeńską. Ze wszystkimi atrybutami ślubnego związku, choćby z coraz częstszymi kłótniami po francusku (gdy kłótnia przebiegała intymnie vel kameralnie) lub po angielsku (gdy dostawali furii i publicznie miotali ku sobie obelgi nieprzystojące uszom służby bądź uszom gości wizytujących Cirey). Wolter był typowym hipochondrykiem, żądającym, aby Emilia ciągle mu współczuła i pielęgnowała go. Biegnące lata zredukowały też jego samczą wydolność (narzekał: „aparacik mi szwankuje” ), więc temperamentna uczona coraz chętniej korzystała z cudzych „aparacików” . Jednak dalej trzymała się Woltera i przeżywali platonicznie chwile piękne, romantyczne tout court. Jak wówczas, gdy zimową nocą pękła w szczerym polu oś karocy. Kiedy naprawiano ten defekt, Wolter i Emilia siedli sobie na zaśnieżonym wzgórku i gawędzili o astronomii, kontemplując ciche gwiaździste niebo.

Klara Mirosz pokochała Emilię du Châtelet, lecz nie pokochała towarzysza jej życiowego szlaku. Wolter – błyskotliwy dyletant uważający się za filozofa, karykaturalny pieczeniarz i lizus grający publicznie wolnościowca, a cichcem czapkujący europejskim despotom, mistyfikator pretendujący do wszechwiedzy, grafoman żądający dla swej figury Parnasu, szermierz bijący się piórem o prawdę, cnotę i honor z dalekich komfortowych ustroni niedorajdy (Cirey, Ferney), cynik gromiący bezprzykładnie chrześcijaństwo, pajac opętany kultem samego siebie (piętnujący sztuki Szekspira, a gloryfikujący własne dramatopisarstwo mizernego chowu) – budził jej złość, chętnie plunęłaby mu w twarz. Głównie dlatego, że po śmierci Emilii zacierał pamięć o niej i umniejszał jej dokonania. Robili to też inni mędrkowie współcześni Madame du Châtelet (jak choćby Immanuel Kant, który twierdził, że zwanie tej damy myślicielką byłoby równie dziwaczne co wyobrażanie sobie kobiety z brodą) czy późniejsi historycy (jak głośny Andre Maurois, który w biografii Woltera Emilię ośmieszał i lekceważył). Klara uznała, że czas wznieść Emilii pomnik piórem, i tak ukierunkowała swą pracę dyplomową.

22
{"b":"89200","o":1}