Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Kiedy w roku 1988 dziewiętnastoletnia Klara Mirosz (już nie Helberg) zapisywała się na Wydział Historii Uniwersytetu Ottawskiego – trochę starszy John Seren dostawał właśnie dyplom tej uczelni. Był również Polakiem z pochodzenia. Jego ojciec, Stanisław Serenicki, dwie dekady pracował jako dyrektor wielkiej fabryki nawozów sztucznych, a w roku 1980 został wywieziony taczką poza bramę swojej fabryki przez strajkujących robotników, którzy właśnie utworzyli zakładową „Solidarność”. Pech chciał, że była przy tym telewizja, więc kompromitującą wywózkę obejrzał cały naród. Dyrektor Serenicki nie zniósł tej hańby – zastrzelił się ze służbowego pistoletu (media reżimowe podały, że zmarł na zawał serca, co było prawdą, lecz pełną prawdą było tylko w odniesieniu do jego żony, która umarła bez postrzału). Wskutek tych dwóch zgonów Janek Serenicki został sierotą mając 18 lat.

Rok później wylądował w Kanadzie, u stryja, Alfreda Serena, prowadzącego tam własny biznes. Stryj namówił go do czegoś, co już dawno zrobił sam – do skrócenia nazwiska (Seren brzmiało u Kanadyjczyków lepiej niż Serenitzky) oraz do studiów językoznawczych, gdyż bratanek był urodzonym poliglotą i przejawiał zdolności badawcze względem dziwacznych języków, obyczajów i praw. Pasjonowały go takie osobliwości jurysdykcyjne jak fakt, że w Indonezji masturbacja jest karana ścięciem głowy, we Francji nie wolno nazwać prosiaka imieniem Napoleon, w Bahrajnie ginekolog może badać ręką waginę pacjentki, lecz siedząc lub stojąc tyłem czy bokiem i widząc tylko lustrzane odbicie narządu, a w Wielkiej Brytanii wolno odlać się publicznie pod warunkiem, że obsikuje się tylne koło własnego samochodu i prawą ręką opiera się o karoserię, zaś nie wolno przyklejać znaczka z królową do góry nogami, bo to jest zdrada stanu. Dziwne hobby u kilkunastolatka, lecz czy wszyscy nastolatkowie muszą przedkładać rap nad melodie wieku XVIII? Johnny Seren od muzyki rockowej wolał rokokową.

Gdyby zadano Johnny'emu pytanie, który język woli, angielski czy amerykański, nie miałby żadnych kłopotów z odpowiedzą, ponieważ lubił Szekspira. Bawiło go wyłapywanie rozmaitych różnic. Brytyjska winda, „lift” , w Ameryce nosiła miano „elevator” . Listonosz, u Anglików „postman” , u Amerykanów zwał się „mailman” , a brytyjska księgarnia, „bookshop” , w Ameryce mieniła się „bookstore” . Podobnie tramwaj („tram”- „streetcar” ), metro („underground”- „subway” ), trotuar („pavement”- „sidewalk” ), związek zawodowy („trade union”- „labour union” ), auto („motorcar”- „automobile” ), apteka („foodshop”- „drugstore” ), adwokat („solicitor”- „attorney” ), itd. Cieszyło Johnny'ego, że wyłapuje nawet takie różnice, które ominął Norman Moss, twórca „American-British amp; British-American Dictionary” . Jakiś czas (póki mu się nie znudziło) tropił też eliminowanie przez Amerykanów dubeltowych brytyjskich spółgłosek („travelling”- „traveling”; „jeweller”- „jeweler”; etc.), dodawanie przez nich różnych głosek („judgment”- „judgement”; „fulfilment”- „fulfillment”; etc.), kasowanie liter („flavour”- „flavor”; „colour”- „color”; etc.), przestawianie liter („centre”- „center” ), zamienianie liter („defence”- „defense” ), tudzież amerykańską zwięzłość tych samych co brytyjskie sformułowań („the workers protested against the war”- „the workers protested the war” ).

Wśród semantycznych śledztw, które dociekliwy Johnny przeprowadził, szczególną radość sprawiło mu tropienie historii amerykańskiego terminu „niedźwiadek-zabawka” , „pluszowy miś” -„teddy bear” (wszczął to śledztwo pod wpływem piosenki Elvisa Presleya „Teddy bear” ). Dlaczego właśnie „teddy” ! Dlatego, że w 1902 roku, kiedy prezydent Theodore (Teddy) Roosevelt rozstrzygał terytorialny spór stanów Missisipi i Luizjana, pertraktacje zawieszono; by odbyć łowy. Żadna gruba zwierzyna nie weszła pod lufę, więc gospodarze, chcąc dogodzić prezydentowi, wypuścili mu na linię strzału małego niedźwiadka. Roosevelt jednak oświadczył, że do maleństwa strzelał nie będzie, i miś przeżył. Historię tę zrelacjonowała gazeta „The Washington Post” , a brooklyński kioskarz jako reklamę wykorzystał uszytego przez swą żonę pluszowego misia, którego nazwał „misiem Teddy'e go” („Teddy's bear” ). Podczas swej kampanii reelekcyjnej (1904) Roosevelt uczynił płóciennego misia swą wiecową maskotką. Odtąd w Ameryce tak właśnie zwano („teddy bear” ) wszystkie zabawkowe misie dla dzieci. Stryj, gdy Johnny mu to zrelacjonował, bił brawo i nagrodził bratanka motorem firmy Harley-Davidson.

Tym motorem przystojny drągal, Jasio Seren, zwiedził całą prawie Kanadę, co zabrało mu około roku. Najbardziej podobały mu się północne terytoria, gdzie zdumiewał plemiona indiańskie ucząc się piorunem ich narzeczy i dialektów (zabierało mu to każdorazowo dwa-trzy tygodnie), tudzież frankofońska prowincja Quebec, bo tam dostrzegł niezwykłą analogię między językami francuskim i polskim: francuski termin „dupe” oznacza naiwniaka, wykiwańca, frajera, identycznie jak lechicki termin „dupek” .

W tej samej połowie lat 80-ych, w której poliglotyczny lingwista Johnny studiował już językoznawstwo na ottawskim uniwerku – tysiące mil dalej, „pod celą” zakratowanej „Grabianki” , więzienny lingwista Mariusz penetrował sekrety „grypsery” i „kminy” kryminalistów, wykazując równą pasję badawczą. Nic na niebie i ziemi nie wskazywało, że drogi tych dwóch badaczy mogłyby się zejść kiedykolwiek i gdziekolwiek. Ale życie lubi kabaret, więc jedynie góra z górą się nie schodzą.

* * *

Kiedy Jolanta Kabłoń uczęszczała do szkoły podstawowej, musiała też uczęszczać na lekcje religii odbywające się w przykościelnym Domu Parafialnym. Tam siostra-katechetka wpajała bogobojnej dziatwie rozmaite cnoty, rady, przestrogi i zalecenia, jednak nie wszystkie one pasowały Joli. Pełnoletniej już Joli kiepsko pasowała cnota czystości alias wstrzemięźliwości niewieściej, lecz to było później, gdy podrosła i wykwitł jej biust. Natomiast wcześniej drażniło małą Jolę przykazanie „Czcij ojca swego i matkę swoją” , bo chociaż wobec jej matki dałoby się ono stosować jako tako (dzięki łyknięciu dużej kapsułki wyrozumiałości), lecz wobec rodzica – notorycznego alkoholika, złodzieja, lumpa i menela duchem – za żadną cholerę, nigdy! Żaden pułap miłosierdzia bożego i anielskiej tolerancji nie mógłby łagodzić surowej cenzury dla tego chamidła. Osiedlowe zgrywusy przezywały go „królem jabola” (gdyż myślenie ekonomiczne kazało mu kupować najtańsze owocowe wino) i smarowały tynk pod parterowym oknem Kabłoniów rymami mającymi dotknąć tatusia Joli K. („Jabol lepszy od chleba, gryźć nie trzeba”; „Ani kefir, ani cola nie zastąpi ci jabola”; „Najmilsza chwila poranka – dwa jabole do śniadanka”; itp.). Warto wszakże oddać sprawiedliwość Euzebiuszowi Kabłoniowi – nigdy nie pił przemy sławki, wody brzozowej, bory go czy denaturatu. Mimo to Jola uciekła z domu nim osiągnęła pełnoletność.

Na „gigancie” (ucieczce z domu lub z poprawczaka) wszystkie dziewczęta się deprawują – tylko jedne mniej, a drugie bardziej:. Jolę uratował przed tym drugim jej starszy brat, Zygmunt. Ów Zygmuś, który załatwił siostrze niezłą pracę w salonie fryzjerskim, pracował jako kierowca w fabryce chemikaliów (farb, lakierów itp.), dlatego poznał Mariusza „Blankieta” (któremu do roboty były niezbędne trudno zdobywalne tusze, farby drukarskie, barwniki), a ten, kontaktując się z Zygmuntem K., naturalnym biegiem rzeczy „zapoznał” Jolantę K., i dalej rozwinęło się to równie normalnie jak w każdym „soft porno” . Kiedy już ustalili, że Jola poślubi Witka Nowerskiego, dzięki czemu uzyska paszport, „Zecer” kazał jej odwiedzić cinkciarza Karola Wendryszewskiego pseudo „Gulden” .

„Gulden” był mężczyzną nieźle sytuowanym wskutek uprawianego fachu i nieszczęśliwym wskutek małżeństwa. Do swych 34. urodzin sądził, że ślub to coś dla drugich, wokół cinkciarzy kręciło się bowiem mnóstwo tanich „towarów” , więc kiedy go pytano czemu się nie żeni, rzucał luzackim bon-motem, iż nie trzeba kupować mleczarni, by napić się mleka. W ogóle lubił dowcipkować o kobitkach („- Co robi blondynka po wyjściu rano z łóżka? Idzie do domu”: „-Jaka jest podstawa bezpiecznego seksu? Wiedzieć o której wraca mąż”; itp.), to był wesoły człowiek. Jednak szwagier namówił go wreszcie, przełamał niechęć „Guldena” wobec małżeństwa, a konkretnie wobec idei poślubienia pewnej wdowy, tłumacząc:

– Owszem, młoda flądra zrobi ci laskę, ale nie zrobi ci sznycla lub bigosu.

Kilka pysznych obiadków i kolacyjek u wdowy miało dużą siłę perswazyjną, i przez żołądek „Gulden” łakomczuch zawędrował do ołtarza. Ale dalej było już niezbyt słodko. Małżonce szybko odechciało się pichcić mężowi frykasy, i nawet seks uprawiała bez entuzjazmu, jak ta baba w kawale o babie, która przychodzi do lekarza i mówi:

– Panie doktorze, kiedy kocham się z mężem, to boli mnie prawy bok.

– Niech więc pani spróbuje obrócić się na drugi bok.

– A serial?

Wkrótce zresztą połowica „Guldena” odmówiła mu zupełnie świadczeń seksualnych, co zresztą nie było jeszcze szczytem martyrologii domowej tego męczennika – gorsze stały się lania, które mu sprawiała, kiedy nie dawał jej dużych pieniędzy na zakupy oraz na dofinansowywanie bliższej i dalszej rodziny. Bał się bronić pięściami, bo wówczas oskarżyłaby go u prokuratora (gdzie jako biurwa pracowała jej chudopensyjna siostra) o maltretowanie, i popadłby w konflikt z władzą, a konflikt z władzą to był akurat ostatni kłopot, którego życzył sobie waluciarz epoki PRL-u. Ten problem pomógł rozwiązać „Guldenowi” Mariusz B. Zobaczywszy sińce na skórze cinkciarza i wysłuchawszy spowiedzi bitego, znalazł rozwiązanie:

14
{"b":"89200","o":1}