Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rekordzistą był organ męski. Wyobraźnia i rynsztokowa erudycja joyce'owskiej Molly Bloom przegrywały druzgocąco z kompendium „Zygi” Tokrynia, bibliotekarza więziennego, który zanotował m.in. takie grypserskie synonimy penisa-fallusa-kutasa, zwanego też potocznie chujem, siurkiem, ptaszkiem i klejnotem: „alf” , „chabalbuch” , „czoł” , „czul” , „drut” , „dyszel” , „dzieciorób” , „fajfus” , „flet” , „gładzik” , „głowa” , „gnyp” , „hejnał” , „jatagan” , „kabel” , „kiełbaska” , „kijek” , „kindybał” , „koniec” , „koń” , „krępel” , „lacha” , „laga” , „lanca” , „laska” , „lolek” , „lufa” , „luj” , „lutownica” , „łachudra” , „ładny” , „łeb” , „łysy” , „mały” , „nabob” , „naganiacz” , „nasączak” , „obdzwonek” , „obrzympas” , „odfilut” , „odświezacz” , „ostojak” , „pal” , „palmus” , „pała” , „pejsachowiec” , „piczkopis” , „pieściwy” , „pit” , „pizdocewka” , „pizdoczop” , „pizdognat” , „piździgrzmot” , „popychacz” , „przewód” , „puzon” , „rębajło” , „rympał” , „siąpawiec” , „skóra” , „smyk” , „spiczny” , „szpic” , „szpikulec” , „sztywniak” , „szyja” , „taktomierz” , „terminal” , „termometr” , „trzonek” , „wacek” , „wajcha” , „wtryniacz” , „wtryskacz” , „zaganiacz” , „zamerdacz” , „zaparzacz” , „zapchajcipek” , „zapieprzyk” , „zbytnik” i „żyźniak” . Łącznie było tego w „słowniku” Tokrynia dwa razy więcej, ku uciesze Bochenka, którego obscena bardziej rajcowały niźli perełki nieerotyczne, choć i tam nie brakowało cymesów (jak krew zwana „barszczem” , pokerowa trójka króli zwana „betlejem” , czy fraza „pies z reksem” o gliniarzu z psem milicyjnym). Przestały „Blankieta” rajcować obscena, kiedy „Zyga” mu zakapował krótko o „Znajdzie”:

– Jeden kumkany trzepie ci herbatnika od zakrystii.

„Blankiet” wystarczająco znał już grypserę, by bez tłumaczenia zrozumieć, że jakiś złodziej-recydywista dyma Witka od tyłu. Włosy podniosły mu się na głowie, a palce zacisnęły w kułak.

* * *

Że stan zwany niegdyś „błogosławionym” można osiągnąć zupełnie przypadkowo – to wiedzą wszystkie kobiety tego świata. Współczesny świat daje im mnóstwo technicznych i chemicznych (farmaceutycznych) instrumentów pozwalających umknąć głupiej „wpadki” , lecz pół i nawet ćwierć wieku temu nie było to takie proste (chyba że partner lubił gumę), więc brzemienne kłopoty trafiały się „łatwym dziewczynom” częściej. A co mówić o czasach jeszcze dawniejszych, choćby o „wiktoriańskim” stuleciu! Wtedy zdarzały się przypadki bulwersujące nawet uczonych. Choćby ten, który zdarzył się podczas amerykańskiej Wojny Secesyjnej: kula przebiła jądra pewnego żołnierza i lecąc dalej trafiła w podbrzusze pannę biegnącą tuż za okopami. Równo trzy kwartały później ta panna utraciła błonę dziewiczą, rodząc niemowlaka. Zapłodniły ją plemniki niesione kulą. Drugim cudownym zrządzeniem losu był fakt, że ten sam medyk, który opatrywał mosznę pechowego żołnierza, dziewięć miesięcy później odbierał noworodka ranionej panny – istotę zrobioną bez użycia genitaliów. Odebrał, po czym opisał rzecz całą w sensacyjnym artykule, który miał sensacyjny tytuł: „Uwaga ginekolodzy!!” . Nie na łamach brukowca, lecz na łamach szacownego scjentycznego periodyku „American Medical Weekly” . Publikację tę szacowne periodyki medyczne powielały i omawiały serio przez kolejne kilkadziesiąt lat. Ostatni raz wydrukowano ów idiotyzm jako scjentyczny pewnik w roku 1959 na łamach „New York State Journal of Medicine” .

„Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”- mówi porzekadło. W stuleciu XX kule raczej zabijały niż zapładniały (jeśli nie liczyć pismaków, których wenę zapładniały zbrodnie wojenne i cywilne), lecz rolę pocisków transportujących masowo plemniki pełniły papierowe listy i widokówki, vulgo: korespondencja miłosna (a jeszcze później SMS-y tudzież internetowe kliknięcia łechcące libido adresatów). Taki właśnie papierowy pocisk ugodził Krysię Helbergównę w roku 1968.

Ojciec Krysi, Leopold Helberg, i matka Krysi, Róża Helbergowa, byli komunistami solidnego przedwojennego szczepu (KPP), którego światopogląd ukształtował kwintet mieszany Marks -Engels-Luksemburg-Lenin-Stalin. Ten ostatni wirtuoz nie zdołał ich rozstrzelać podczas rutynowych „czystek” przed rokiem 1945, bo Róża znała (ze Związku Nauczycielstwa Polskiego doby „sanacyjnej” ) towarzyszkę Wandę Wasilewską, a towarzyszka Wanda sypiała ze „Słońcem ludów” . Gdy krasnoarmiejcy zdobyli Berlin, Helbergowie wrócili do ojczyzny i zajęli tzw. „odpowiedzialne stanowiska” w tzw. „resorcie bezpieczeństwa” . Następnie tzw. „odwilż gomułkowska” (rok 1956) zrobiła im przykrość, rugując z eksponowanych foteli, lecz wkrótce los ponownie się ku nim uśmiechnął: dzięki wpływom tzw. „starych towarzyszy” on został wiceszefem Najwyższej Izby Kontroli (NIK-u), a ona wiceszef ową Instytutu Badań Literackich (IBL-u). Na wiosnę 1968 ich córka, Krysia, otrzymała maturę i wyjechała do Moskwy, gdzie Komsomoł urządził dla „przodującej młodzieży z bratniej Polskiej Republiki Ludowej” objazd „Kraju Rad” .

Kiedy Krysia objeżdżała kwitnące potiomkinady „Kraju Rad” , nad Wisłą „beton” partyjny pezetpeerowski rozpętał dzikie represje przeciw „syjonistom” , czyli Żydom (zwłaszcza przeciw „aparatowi” żydowskiemu i eksponowanym intelektualistom żydowskim), zmuszając wielu do emigracji. Reguły międzyfrakcyjnego mordobicia były u komunistów tak brutalne, że główne sekowane figury musiały wyjeżdżać w gorączkowym pośpiechu, a wśród tych głównych celów nagonki znajdowali się m.in. Helbergowie. Próbowali ściągnąć Krysię telegramami i telefonami, jednak się nie udało. Wyjechali więc bez córki (do Izraela via Bonn), przykazując bliskiej personie (ciotce Krysi), by odesłała im dziecko jak tylko „delegacja młodzieży polskiej” wróci z Sowietów. Wróciwszy – Krysia H. dowiedziała się, że jest Żydówką.

Wcześniej ten problem nie istniał. Helbergowie byli czerwonymi ateistami i nigdy nie roztrząsali swej żydowskości, a już z pewnością nie przy dziecku. W szkole również nikt nie wytykał wesołej blondyneczki rasowo. Słowa ciotki tak ją zaskoczyły, że spytała:

– Żydówką?… Czyli kim?!…

Wyjechałaby, wedle żądania rodziców, gdyby nie list z Białegostoku. Tadek Mirosz, kolega, którego poznała w trakcie objeżdżania „Kraju Rad” , i któremu dała się nawet objąć, przytulić i cmoknąć parę razy, napisał, że ją kocha i że nie wyobraża sobie życia bez niej. Prosił o spotkanie w stolicy. Ten właśnie list był kulą pełną plemników. Tadek zawitał do Warszawy i usłyszawszy co się dzieje, rozpoczął szturm pełen dramatycznych argumentów (że w Izraelu, nie znając żydowskiego, nie będzie mogła studiować, że tam jest strasznie, bo Arabowie sieją okrutny terror, że kobiety są tam istotami drugiej kategorii, et cetera). Wieczór argumentacyjny zakończył się sceną biblijną wedle „pieśni Salomona” ucieleśnionej bez zbędnych słów. Krysia H. odreagowała tym aktem swój szok egzystencjalny, Tadzio M. odblokował mus seksualny, czyli presję młodzieńczego testosteronu – i efektem była młodzieńcza ciąża, którą przed „rozwiązaniem” uwieńczył ślub cywilny li tylko. Oblubienica została Krystyną Miroszową, a jej córka dostała imię: Klara.

Co ta pradawna historia ma wspólnego z „Blankietem” , Witkiem, generałem-lejtnantem Kudrimowem i resztą naszych bohaterów? Spokojnie – dajmy Czasowi czas. Kule i tak nosi Opatrzność. Myśmy są ino kukiełki Przeznaczenia.

* * *

Sto lat temu ukazała się drukiem rozprawa doktora Karola Fongelzena „Higiena małżeństwa – miodowe miesiące” (1906). Można było tam znaleźć wiele rad i przestróg służących zdrowiu, m.in. taką: „Nadmierne spółkowanie pociąga za sobą rozmaite cierpienia i choroby , częstokroć bardzo przykre i dolegliwe” . Witold Nowerski nie czytał pracy doktora Fongelzena, ale gdyby czytał – zgodziłby się z przytoczoną tezą. Dłuższy pobyt w bieszczadzkiej komunie hipisów, gdzie wszyscy (prócz smarkatych dzieci) stanowili grupowe małżeństwo praktykujące intensywną „free love” , ukazał Witkowi gamę chorób wenerycznych, które nie dawały się pacyfikować ziołami, więc trzeba było jeździć do Ustrzyk Dolnych, bo tam była przychodnia i strzykawki służące antybiotykom, nie zaś „dragom” . Od ciężkich narkotyków ustrzegł go „Rubens” (skończyło się na wąchaniu prymitywnego „kleju”; po pewnym czasie Mariusz B. to też „Znajdzie” wyperswadował), a od „francy” niespecjalna „chcica” ku płci odmiennej. Jakoś Witka do tych wdzięcznych cycuszków i pośladków niezbyt ciągnęło. Kilka zbiorowych orgii zaliczył biernie, raczej symulując aktywność niż ją praktykując, co nie było trudne, zważywszy stan lewitacyjnego upojenia koleżanek i kolegów.

Bardziej niż fertyczne blondynki podobali się „Znajdzie” dwaj spośród tych kolegów, kudłacze półgoli nawet zimą, lecz nie mógł tego przećwiczyć, bo w komunach wyrosłych z buntowniczego ruchu '68 pederastia nie była szczególnie modna. O ile „najczęściej występującym ssakiem górskim jest góral” (humor zeszytów), o tyle najczęściej występującym ssakiem hipisowskim tamtych czasów były żeńskie „dzieci kwiaty” , brakowało bowiem prawie ćwierci stulecia do ery homoterroru gejowsko-lesbijskiego, czyli do schyłku XX wieku, kiedy wpływ mafii „kochających inaczej” zdyscyplinował propedalsko cały postępowy glob, zamieniając kodeks moralny ludzkości na kodeks oralny, i królować zaczęła parafraza tytułu książki Milana Kundery – „nieznośna lekkość odbytu” [© W. Łysiak]. W komunie Witold hamował swoje ciągoty, wiedział bowiem, iż życzliwy mu „Rubens” jest wrogiem pederastów, typowym „pedałobójcą” . Dzisiaj mówi się o takich fanatycznych heterykach (jeszcze nie jako heretykach, lecz i to może przyjść): „seksszowiniści” , ale wtedy slang „political correctness” dopiero raczkował, to była era libertyńskiego przedświtu.

10
{"b":"89200","o":1}