Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiedy wreszcie słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, usłyszał kroki dudniące na metalowej podłodze ładowni. Ktoś otworzył klapę i dwóch mężczyzn wkroczyło do kabiny.

– Cześć, jestem Norman – przedstawił się wyższy. – A to jest Don. Żyjesz jeszcze?

Norman podał mu termos z kawą, zajmując miejsce pierwszego pilota.

– „Palety” już załadowane? – spytał Fargo.

– Tak. – Don czekał cierpliwie, aż odstawi termos. Potem pomógł mu założyć hełmofon.

– Słyszysz coś? – Norman przerwał na chwilę sprawdzanie aparatury łączności.

– Yhm. – Fargo poprawił docisk słuchawek i pozwolił pilotowi zapiąć pasy łączące go z fotelem.

W pewnej chwili uświadomił sobie, że opuszcza kraj, nie mając pojęcia ani na jak długo, ani w jakim kierunku. Nie bał się. Nurtujący go niepokój nie miał bowiem nic wspólnego ze strachem. Wciąż usiłował zrozumieć, co się właściwie dzieje. Nie zwracał uwagi na skomplikowaną procedurę startu, na ostre wznoszenie, przelot przez chmury ani nawet na fakt, że klimatyzacja zaczęła działać i w całej kabinie zapanował przyjemny chłód. Czuł, że coś wymyka mu się z rąk. Męczące uczucie zagubienia, zapomnienia czegoś ważnego nie opuszczało go bardzo długo. Dopiero kiedy transportowiec odłączył się od powietrznego tankowca i przestało gwałtownie rzucać, zapadł w płytki, niespokojny sen.

* * *

Kiedy się obudził, pierwszym odgłosem, jaki do niego dotarł, był wzmożony ryk silników. Przetarł oczy, usiłując rozpoznać tonące w mroku kształty. Jedyną rzeczą, którą widział wyraźnie, stanowiło absolutnie czarne niebo za oknami kabiny.

– Czy coś się stało? – spytał, powstrzymując ziewanie.

– Mała zmiana kursu – odparł spokojnie Norman. – Nic poważnego, ale…

– Daleko jeszcze?

– Do celu? Mniej niż dwie godziny lotu.

Fargo pochylił się, próbując spojrzeć przez okno w dół. Nie wiedział, gdzie są w tej chwili, nie wiedział też, czy pytanie o to pilotów nie zdekonspiruje go. Rozleniwiony snem mózg stanowczo nie nadawał się do roztrząsania skomplikowanych zasad działania machiny wywiadu.

Któryś, w mroku nie widział, czy Don, czy Norman, nachylił się nad połyskującym seledynową poświatą ekranem. Ten po lewej stronie – usiłował przypomnieć sobie miejsca, które zajmowali piloci – to chyba Norman.

– Don? – usłyszał jego głos. – Spójrz na to.

– Zakłócenia? – Don przełączył obraz na swój monitor. – W życiu nie widziałem takiego odczytu.

– Cholera, to mi nie wygląda na zakłócenia…

Coś zmieniło się w pracy silników. Samolot wyrównał lot.

– Czy to coś poważnego? – spytał Fargo.

Norman przechylił się do tyłu i dociągnął mu pasy tak, że praktycznie nie mógł się poruszyć.

– Nic nie mów.

Drugi pilot gorączkowo wciskał klawisze na konsolecie.

– Szlag! Ktoś nas naprawdę namierza.

– Nas? To chyba przypadek. Nie mogą się spodziewać…

– Schodzimy niżej? – Piloci zachowali zimną krew. – Chcesz się schować w krzakach? A jeśli to wojskowy system?

– Kto mógłby…

Na monitorze ostrym światłem zapulsowała ikonka w kształcie nietoperza, w słuchawkach rozległ się ostry brzęczyk.

– Boże, mają nas!

– Don, przełącz…

– Nic nie widzę, są w przestrzeni chronionej zakłóceniami.

– Charakterystyka emisji?

– Mainstay. I, kurwa, módl się, żeby właśnie nie naprowadzał myśliwców. Jeśli to Migi, wykryją nas w podczerwieni!

Kolejne ikonki pojawiły się na monitorze. Brzęczyki przeszły w zupełnie inny ton.

– Jezus, rakiety! – nagły krzyk nieomal rozsadził słuchawki. – Mam dwa, cztery, siedem namiarów! Norman! Flary, flary! Wymiń to świństwo! Wymiń to… – coś nagle zagłuszyło ryk silników położonego w ostrym skręcie herculesa. Eksplozja wstrząsnęła kadłubem, powodując lawinę błysków na tablicy kontrolnej. Rozjęczały się sygnały alarmowe, zakłócając wysoki, donośny dźwięk spowalniających swój bieg turbin. Po chwili kolejny huk i wstrząs uświadomiły uwięzionym w niewielkiej kabinie mężczyznom, że maszyna otrzymała kolejne trafienie.

– Brak nowych odczytów – zameldował po kilku sekundach Don.

– Raportuj uszkodzenia.

– Brak odczytów z prawego skrzydła. Musiały być na podczerwień, naprowadziły się na spaliny. – Pilot uniósł się na tyle, na ile pozwalała uprząż, i wyjrzał przez okno kabiny, wykręcając głowę pod niewiarygodnym kątem. – Widzę ogień, mamy pożar. Płonie trójka i czwórka!

Gwałtowne ruchy rąk obu pilotów przypominały taniec, obłędną pantomimę w drgającym różnymi kolorami świetle.

– Propfan w chorągiewkę?

– Nie da rady. Serwo szlag trafił.

– Fargo! – Norman spojrzał do tyłu. – Dopinaj uprząż!

– Wyrzucamy pasażera? – Don nie odwrócił głowy, robił wszystko, by utrzymać maszynę w powietrzu.

Roztrzęsione ciało Fargo odmawiało posłuszeństwa.

– Dopinaj!

– Czy my… Czy my się rozbijemy?!

– Zamknij się, durniu!!!

Fargo chciał krzyknąć, że nie może bardziej zacisnąć pasów, ale ściśnięte strachem gardło nie było w stanie wydać żadnego dźwięku. Zamykał usta, kiedy rozległ się rozrywający bębenki w uszach huk – odpaliły wybuchowe sworznie luku awaryjnego i strumień powietrza wtargnął do wnętrza kabiny. Ułamek sekundy później uświadomił sobie, że otacza go ciemność, a on sam znajduje się w powietrzu. Nie pamiętał potem, który z pilotów złapał go za kark i wyrzucił z maszyny.

Fargo oślepł zupełnie, pęd powietrza wtłaczał mu dech w usta. Zaczął koziołkować bezwładnie. Był sparaliżowany strachem, sam w otaczającej go ciemności. Coś szarpnęło nagle, nowy ból przeszył uda i ramiona. – „Rozbiłem się?” – przemknęło mu przez głowę. – „Nie, ciągle spadam” – pomachał nogami.- „Boże, przecież muszę otworzyć spadochron!” – Ręka odruchowo szukała dźwigni lub klamry. A jeśli przypadkiem rozepnie się uprząż?! Walcząc z krępującym ruchy głowy hełmem, spojrzał w górę. Ogromna czasza przesłaniała większość gwiazd. – „To już?” – Strach zmusił go do spojrzenia w dół. Wbrew temu, co czytał w książkach, ciemność nie chciała gęstnieć. Wprost przeciwnie. Nagle dostrzegł pod sobą gwiazdy. – „Co to jest, korkociąg? Ciągle wiruję…” – Uderzenie w nogi i głośny plusk rozwiał wszelkie wątpliwości. Rozpiął uprząż, tak jak go nauczyli, nie spanikował. Fotel i krępujące go pasy pomknęły w ciemność, ale i on nadal zapadał się pod wodę. Rozpaczliwie pracował rękami i nogami czując, że tonie. Po chwili rozległ się głośny syk i coś zaczęło go dusić. Ucisk na szyi zelżał znacznie, kiedy kamizelka ratunkowa wyniosła go na powierzchnię. Nieco dalej, ginąc w mroku, sunęła czasza spadochronu. Poniewczasie zdał sobie sprawę, że na chwilę przed lądowaniem powinien był oddzielić fotel od uprzęży. Ponad siedemdziesiąt metrów kwadratowych stylonowej tkaniny nad głową jest w stanie utopić najlepszego nawet pływaka. Szarpiąc uchwyty, zdjął rękawice kombinezonu. Lodowata woda wtargnęła do środka. Boże, pływać samemu na środku oceanu… Lot był tajny, więc nie ma co liczyć na pomoc – to jedno wiedział na pewno. Nie wiedział, co zawiera ekwipunek. Słyszał o racach, świecach z kolorowym dymem i pastylkach barwiących wodę. „Przecież to bez znaczenia” – przemknęło mu przez głowę. – „I tak zamarznę w ciągu kilku minut”.

W szoku, usiłując opanować drżące ręce, zaczął mocować się z zatrzaskami na szyi. Szeroka kryza chowała się w sprężystym kołnierzu kamizelki, musiał uważać, żeby nie przebić materiału. Wreszcie udało mu się zdjąć hełm.

Tak zasugerował się Atlantykiem, że dopiero po dłuższej chwili dotarły do niego odgłosy świerszczy i pohukiwanie nocnych ptaków. Nie dowierzając własnym zmysłom, gorączkowo zaczął pracować nogami. Kiedy płynął, woda nie wydawała się już tak zimna. Miał ochotę roześmiać się na głos, kiedy stopami dotknął grząskiego, mulistego dna. Sunąc na kolanach i łokciach, wyczołgał się z wody. Drżał na całym ciele, kiedy runął na czarny, wąski pas plaży nieznanego lądu.

* * *

Świt zastał go siedzącego pod rozłożystym drzewem, którego podmyte wodą korzenie i opadające w dół konary tworzyły rodzaj naturalnej klatki, iluzorycznie chroniącej go przed ewentualną napaścią dzikich zwierząt. Na spokojnej, jaskrawej w promieniach wczesnego słońca tafli niewielkiego jeziora nie widać było śladu czaszy spadochronu. Znikąd też nie dobywał się dym, który powinien był znaczyć miejsce upadku samolotu. Nie licząc samotnych, pojedynczych chmur, niebo nad otaczającym jezioro zbitym pasmem tropikalnych drzew było idealnie czyste.

Fargo rozprostował zdrętwiałe ciało i z trudem wydostał się z korzennej klatki. Przeżyty szok i spiętrzające się aż do tragicznej kulminacji wydarzenia sprawiły, że zdjęcie skafandra zajęło mu prawie piętnaście minut. Dokładnie przeszukał wszystkie kieszenie – płaski pakiet przy pasku zawierał dwa blaszane pojemniki z wodą i garść dużych, kanciastych pastylek. Z rezygnacją schował je do kieszeni na udzie. Rozejrzał się wokół. Wiedział, że nie powinien zbyt długo tutaj pozostawać. Czekanie na pomoc, jeśli w ogóle ktoś wiedział o zestrzeleniu samolotu odbywającego tajną misję, nie było zbyt bezpieczne. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że na miejsce katastrofy przybędą ci, którzy wysłali myśliwce.

Po krótkim namyśle wkroczył w mroczny świat dżungli. Początkowo przyglądał się otaczającym go drzewom, mijanym kwiatom – jeśli były to kwiaty – krzewom i lianom, ale szybko porzucił to zajęcie. Nie miał pojęcia o botanice i zdał sobie sprawę, że nie potrafi rozpoznać żadnego znajomego kształtu. Przeklinał skrupuły, które nie pozwalały mu spytać pilotów o część świata, w której leży cel lotu. Być może świadomość, że znajduje się w Ameryce Południowej, Afryce czy Azji niewiele pomogłaby w obecnej sytuacji, jej brak potęgował jednak stres, na jaki był narażony. Zrezygnowany, machnął ręką. Mimo że nie przeszedł jeszcze nawet kilometra, czuł, że jest skonany. Rosnący upał i ogromna wilgotność powietrza powodowały szybki ubytek sił.

15
{"b":"89199","o":1}