Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mniej więcej po dwóch godzinach przystanął, żeby się napić. Rozerwał pojemnik i choć przyrzekał sobie racjonować wodę, wypił wszystko kilkoma haustami. Ruszając dalej, nie czuł ulgi. Zmusił się do zjedzenia dwóch pastylek, ale i to nie pomogło. W ciągu następnych dwóch godzin szedł coraz wolniej, by wreszcie usiąść pod drzewem i opróżnić następny pojemnik. Wyjął z kieszeni i włożył do ust nieprawdopodobnie pogiętego papierosa, ale bezwład, jaki go opanował, nie pozwolił na wyjęcie zapałek. Nie wiedział, ile czasu spędził pod dziwnym, rozłożystym drzewem. Kiedy podniósł się wreszcie i chwiejnym krokiem ruszył dalej, słońce dawno już minęło najwyższy punkt na niebie.

Opuściła go ostrożność, której przedtem przestrzegał. Jak każdy typowy Europejczyk spodziewał się, że w dżungli pod każdym krzewem, pod każdym liściem czai się jadowity wąż. Parł przed siebie, nie zważając ani na „podejrzanie” wyglądające rośliny chłoszczące go uzbrojonymi w kolce gałęziami, ani na chmary muszek kłębiących się wokół oczu, nosa i ust. Na pół oślepły, osłaniając się opuchniętymi dłońmi, szedł coraz bardziej zbaczając z wytyczonego kierunku, pozwalając prowadzić się splątanej roślinności, która od czasu do czasu odsłaniała przed nim co łatwiej dostępne przejścia.

Kiedy wydostał się na wolną przestrzeń, chwiejnie posuwał się dalej. Szedł jednak coraz wolniej, aż po kilkunastu krokach zamarł zupełnie. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że stoi na środku szosy. Powoli, jakby bojąc się, że rzeczywistość spłatała mu figla, osunął się na spękany, gorący od słońca asfalt.

Nie czekał długo. Stał na poboczu, nie czując już zbytnio ani zmęczenia, ani pragnienia, które w obliczu zaistniałej nadziei spadło do rangi drobnej dokuczliwości. Kierowca starej i mocno sfatygowanej ciężarówki zareagował na pierwszy ruch ręki. Zatrzymał swój archaiczny pojazd na środku drogi i otworzył drzwiczki.

– Podwiezie mnie pan do miasta?

– Jasne! – Starszy i pomimo siwizny rześko wyglądający człowiek mówił po angielsku, choć z dziwnym akcentem. – Marsz na orientację? Pogubiło się kierunki?

– Mhm.

Fargo ruszył w stronę zbitego z nieheblowanych desek pudła ciężarówki, w środku którego zauważył rozpartych pod burtą kilku Murzynów. „A jednak Afryka” – pomyślał.

– Nie tam… – Kierowca wskazał miejsce w szoferce. – Tutaj.

Podziękował mu uśmiechem. Wdzięczność do pełnego werwy staruszka wzrosła, kiedy dostał manierkę z chłodną wodą.

– Dostaniesz opierdol. – Stary jedną ręką zakorkował puste naczynie.

– Proszę?

– Jak wrócisz do jednostki. Nie ma się co bać, nie ty pierwszy się tu zgubiłeś.

– Taa… – Fargo coraz lepiej czuł się w nowej roli. – Słyszał pan w nocy huk?

– Ja? Gdzie tam! – Coś zazgrzytało w skrzyni biegów. – Od wczorajszego poranka jestem w drodze. Non stop.

– A jak pan myśli, czy okoliczni mieszkańcy…?

– Jacy mieszkańcy? – wpadł mu w słowo kierowca. – Przywożą was na to odludzie helikopterami i nawet nie powiedzą, gdzie lądujecie, a potem dziwią się, że mało który dociera do celu.

– Coś w tym sensie.

– Właśnie. W promieniu trzystu mil od jeziora nikt już nie mieszka – przekrzykiwał charczące radio staruszek. – Nawet M’botu się wynieśli, kiedy na płaskowyżu zaczęto budować kopalnie odkrywkowe. Teraz, panie, całe połacie dżungli zamieniły się w dymiące hałdy. W tej okolicy krąży takie powiedzenie: czego nie wyżarł HIV, czego nie wydusiły SARSy, to z pewnością dorżnie KGHM.

– M’botu… – powiedział Fargo niezupełnie na temat, nie słuchał bowiem ostatnich słów starego, usiłując sobie przypomnieć, skąd zna tę nazwę.

– Dokładnie. Ostatni rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Nie to, co te przybłędy zza oceanu – wskazał na pakę. – Wiesz, może ja, stary, głupio myślę, ale tak mi się wydaje, że ktoś to wszystko zaplanował.

– Co zaplanował?

– No, to wszystko z wyludnieniem Afryki. AIDS osłabił pół kontynentu, zanim Europa i Ameryka zaczęły niby pomagać. Ale dla milionów chorych już było za późno…

Fargo skinął głową. I na jego kampusie krążyły takie teorie, że epidemie, które wyludniły Czarny Ląd przed falą neokolonizacji, były wywołane sztucznie. Wprawdzie nikt nie wiązał z tą sprawą wirusa HIV, ale jak na to spojrzeć z szerszej perspektywy… W dwadzieścia lat po pierwszym przypadku kolejnej mutacji wirusa ptasiej grypy cała Afryka równikowa przypominała ogromny cmentarz. Tu nie było zorganizowanej służby zdrowia, kwarantanny. Za to ludzie zupełnie poszaleli czując nadchodzącą śmierć. Uznawany kiedyś za jeden z najkrwawszych konflikt między Tutsi a Hutu przy masakrze w Liberii, Ugandzie i Kongo wydawał się nic nie znaczącym epizodem.

– Wysadziliście coś, co niezupełnie było celem? – zapytał nagle stary z chytrym uśmiechem, wyrywając Lynna z zamyślenia.

– Tak jakby…

– Wiem, wiem… Też to kiedyś przeżyłem.

Fargo uśmiechnął się, odwracając głowę. „O rany” – przemknęło mu przez głowę – „teraz usłyszę, jak to było z Montgomerym…”

– Walczyłem pod Montgomerym – powiedział staruszek.

„Przeciwko temu staremu lisowi, Rommlowi” – pomyślał Fargo.

– Przeciwko lisowi pustyni, Rommlowi.

„To dopiero była prawdziwa wojna” – uprzedzał w myśli słowa mężczyzny.

– Ale wiesz co? – Staruszek pokiwał głową i zaskoczył go kolejnym zdaniem. – To nie była wojna, tylko zabawa. Nie to co dzisiaj: atomówki, neutrony…

Fargo zakrztusił się, tłumiąc śmiech. Rozparty wygodnie w połatanym fotelu, słuchając jednym uchem spiskowych teorii dziadka, pogrążył się w swoich myślach. Nastrój poprawiał mu się z chwili na chwilę. I co z tego, że jest w sercu nieznanego kraju, bez dokumentów, instrukcji, bez kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc. Przecież może „wstrzelić” swoją osobowość w dowolnie wybranego człowieka. Ma pełną kieszeń pieniędzy od Keldysha. Przy takich możliwościach, co mogą mu zrobić ci wszyscy tutaj? Ostatnie wydarzenia, które tak nim wstrząsnęły, stopniowo znikały w pojemnym zbiorze zdarzeń przeszłych i znowu zaczynał czuć się jak ktoś, o kim Graham Greene mógłby napisać książkę. Tajny agent z misją wagi państwowej gdzieś na krańcach świata. O mało się znów nie roześmiał.

Sporo po północy dotarli do słabo oświetlonych przedmieść wielkiego miasta. Fargo w tym czasie zdążył poznać cały życiorys staruszka. Być może wojna Monty’ego z Rommlem była tylko zabawą, ale z całą pewnością złożyło się na nią całe mnóstwo ciekawych historii. A jeśli nawet niezbyt ciekawych? W każdym razie były na tyle długie, by wprawić opowiadającego w stan euforii, a słuchacza w otępienie.

– Gdzie cię wysadzić? – spytał wreszcie kierowca, wyraźnie zasmucony perspektywą utraty wdzięcznego słuchacza.

Fargo zaczął kaszleć, żeby zyskać na czasie. Nie był przygotowany na to pytanie, nie chciał też zdradzić, że zupełnie nie zna miasta.

– Mhm… przy przystanku autobusowym – wybrnął wreszcie.

– Jakiej linii?

– Obojętnie. Trzeba się zrehabilitować za zgubienie drogi w dżungli.

Ciężarówka zatrzymała się przy oświetlonym tylko reklamą sieci barów szerokim chodniku.

Lynn sprawnie zeskoczył na ziemię.

– Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł.

– Cała przyjemność po mojej stronie – zdobył się na komplement staruszek. Tym razem Fargo był skłonny z nim się zgodzić.

Patrzył za odjeżdżającym klekoczącym pojazdem, dobrze widocznym w długich światłach samochodu, który przed chwilą zaparkował tuż obok. Opuścił w końcu głowę i oparł się plecami o słup z nazwą przystanku. Powoli, celebrując każdy ruch, zapalił papierosa. Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Pójść do ambasady? Albo do konsulatu? O ile jest tu jakiś konsulat. A jeśli nawet, to co im powie? Może pokazać tę sprytną kartę kredytową i…

Rozmyślania przerwał trzask otwieranych drzwiczek. Z parkującego obok samochodu wyskoczyło dwóch mężczyzn i szybkim krokiem ruszyło w jego kierunku. „Jechali za nami?” – poczuł lekkie uczucie strachu. Było za późno, żeby zrobić cokolwiek.

– Pan Fargo?

Ręce trzymane sztywno przy szwach spodni wskazywały, że obaj mieli za sobą wojskową przeszłość. „Czy to ludzie, którzy zestrzelili nasz samolot?” – przemknęło mu przez głowę.

– O co chodzi? – spytał.

– Jesteśmy od Keldysha. Proszę z nami.

Niepokój nie opuszczał Fargo, kiedy wsiadał do dużej, luksusowej limuzyny. Nie wiedział, czy może im wierzyć, tym bardziej że obaj usiedli razem z nim na tylnym siedzeniu, uniemożliwiając mu nagłe opuszczenie samochodu. Kierowca ruszył płynnie, nie odwracając głowy.

– Skąd Keldysh wiedział o zestrzeleniu? – spytał Fargo.

– Dowie się pan na miejscu.

– A gdzie jedziemy?

– Niedaleko.

Drażnił go ton, w jakim udzielano mu odpowiedzi.

– Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać?

Tym razem siedzący po prawej stronie człowiek zdecydował się na dłuższą wypowiedź.

– Od miejsca katastrofy do miasta prowadzi tylko jedna droga. Można było przewidzieć, że będzie pan usiłował tu dotrzeć. Czekaliśmy na poboczu szosy od rana, potem zauważyłem pana w szoferce ciężarówki i pojechaliśmy za wami.

Zdziwiło go, że usłyszał tak dużo.

„A jeśli chcą mi zamydlić oczy?” – pomyślał. – „Skąd w ogóle wiedzieli, że przeżyłem katastrofę?”

– Chciałbym jeszcze wiedzieć…

– Już dojeżdżamy – nie dano mu dojść do słowa. Samochód rzeczywiście zwolnił, by po chwili skręcić na szeroki podjazd prowadzący pod bogato zdobioną elewację dużej willi.

– Proszę tędy.

Mężczyźni wypuścili go z wozu. Ktoś od środka otworzył wzmocnione żeliwnymi okuciami drzwi. Wkroczyli do przestronnego korytarza, który zaprowadził ich do wewnętrznej klatki schodowej. Jeden z mężczyzn uniósł czujnik stojącego na małym stoliku aparatu. Powoli przesuwał nim po ciele Fargo. Mała kontrolka tylko raz zabłysła czerwonym światłem. Mężczyzna wyjął z jego tylnej kieszeni składany nóż.

– W porządku. Jest czysty.

– Dobrze. – Drugi otworzył boczne, ciężkie i jak można było sądzić dźwiękoszczelne drzwi. – Może pan iść.

16
{"b":"89199","o":1}