Powtórzyłam jej rozmowę u dyrektora. Zrozumiała od razu, pochwaliła mój pomysł. Na wieść o łysej małpie popukała się w czoło, ale bez przekonania.
– Kiedy mu ten kark skręcili? – spytała z niesmakiem.
– Nie wiem, ominęłam tę drobnostkę. Ale zorientujemy się jak zaczną badać alibi. Gdzie Miecio?
– Poszedł zbierać informacje. Zastanowiłam się.
– Potrzebny mi jest. On coś wie o tym Derczyku. Muszę go zapytać, czy mam o tym mówić, czy milczeć, bo w poniedziałek mają ze mną rozmawiać. Donos na ciebie niegroźny, ale Mieciowi mogę naświnić. Niech się pokaże przed poniedziałkiem.
Miecio pokazał się przed szóstą gonitwą. Szok mu minął całkowicie, wyglądał normalnie i nawet wydawał się zadowolony z życia. Moje ostrzeżenie nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia.
– Możesz mówić o mnie co ci się tylko podoba, co wiem to wiem, a w ogóle nic nie wiem. A nawet jak wiem, to wy już nie musicie. Donosić na mnie, proszę cię bardzo, ile zechcesz!
– Urżnął się – zaopiniowała Maria.
– Może trochę – zgodził się Miecio. – Co tam idzie? Dawaj, Balbina!
– Mieciu, to nie ta gonitwa, Balbina już była.
– No to co innego. Dawaj, Fontanna!
Ciemno w oczach zrobiło się nie tylko mnie. Fontanna szła, owszem, nie teraz, tylko w następnej gonitwie i od dnia debiutu nie zajęła lepszej pozycji niż przedostatnia. Myśl, że Miecio może coś wie, że będą robić kant, że Fontanna ma wygrać, otumaniła wszystkich, którym te głupie słowa wpadły w ucho. Jurek odwrócił się i popatrzył na Miecia takim wzrokiem, że powinno mu było zaszkodzić na cokolwiek. Niepokój delikatnie zabrzęczał w powietrzu, cały dzień do tej pory przychodziły fuksy, co Prawda uzasadnione przez Derczyka, ale w piątej gonitwie i bez Derczyka przyszedł częściowy fuks. W następnych znów mogły się pokazać jakieś dziwolągi. Zmianą jazdy zainteresowani już byli wszyscy, naród rzucił się grać Miazgę na Dżubarze, koń po Derczyku, fuks nieziemski i nikomu jakoś nie przychodziło do głowy, że skoro jest grany, nie może być fuksem…
– Koń po Derczyku i koń po Derczyku… – powiedziała z wyraźną rozpaczą dziewczyna za mną. – Proszę pani, bardzo przepraszam, czy to jest reproduktor? Ja nie słyszałam o takim koniu…
– Derczyk to dżokej – odparłam z lekkim roztargnieniem i dość pośpiesznie, bo zaczęłam być mocno zainteresowana naszą kończącą się triplą. – Taki on dżokej, jak ja, na przykład, gejsza. Pierwszy raz nie jedzie na swoich koniach, niech pani z tego wyciągnie wnioski.
– O Boże. Spróbuję. Ja się znam na koniach jako takich, ale o wyścigach nie mam pojęcia. Nic z tego nie rozumiem, co się tutaj mówi i co się dzieje.
Zatrzymałam się jeszcze chwilę w drodze do kas.
– Miejsce konia na celowniku na całym świecie zależy od jeźdźca mniej więcej w jednej dziesiątej – wyjaśniłam niecierpliwie. – Może w jednej czwartej w wyjątkowych wypadkach. U nas proporcja jest odwrotna, miejsce konia zależy od dżokeja co najmniej w połowie, a gdyby nie to, że koń jest zwierzęciem silnym i grymaśnym, zależałoby w stu procentach. Derczyk pojechać nigdy nie umiał, a konie go nie lubią. Jak wrócę, to pani powiem o Luandzie.
Zostawiłam ją niedoinformowaną i poleciałam na dół. Dżubar zrobił się pierwszą grą, bloki na nim wisiały. Nie wierzyłam w ucznia Miazgę prawie w tym samym stopniu, co w Derczyka, w tripli przez pomyłkę Marii miałyśmy Terencję, nie była pierwszym faworytem. Faworytem w zasadzie powinien być Swing, a zaraz za nim Krysta, tripla mogła być całkiem niezła pod warunkiem, że ta Terencja wygra. Dla zauroczenia zagrałam wszystko ze Swingiem i wszystko z Krysta, do ręki nie biorąc Dżubara, potem się zreflektowałam i zagrałam go górą, chociaż nie miało to sensu pod żadnym względem. Wróciłam na piętro.
Dziewczyna pilnowała mnie z wyraźną zaciętością.
– Miała mi pani powiedzieć o Luandzie – przypomniała. Iedwo zdążyłam usiąść. – Znałam Luandę osobiście, to była piękna, szybka, wytrzymała klacz. Teraz jest w stadninie. Odwróciłam się ku niej.
– W skrócie, bo nie mam czasu. Iuanda przyszła skądś, nie pamiętam, z Czechosłowacji chyba…
– Z Czechosłowacji, zgadza się.
– Przychodziła tu na torze ostatnia albo przedostatnia, w drugiej grupie, niżej zejść jeszcze nie zdążyła. I jakiś obcy dżokej jechał, też nie pamiętam z jakiej okazji, może miting był, albo co, wszystko jedno, dość że ten obcy dżokej na niej usiadł, dużo koni szło. Iuanda od razu wyszła na prowadzenie, bo ten obcy dżokej zwyczajnie pojechał i cześć. Żadnych sztuk nie próbował. Nikt się tym w pierwszej chwili nie przejął, bo każdy wiedział, że Luanda odpadnie, beznadziejny koń. Dystans był dość krótki, tysiąc czterysta chyba. Iuanda nie dość, że szła, to jeszcze się oddalała i z największą łatwością przyszła pierwsza w charakterze fuksa sezonu. Okazało się, że na koniu po prostu trzeba pojechać, a nie czaić się, czekać na finisz i tak dalej. Stanowiła wręcz kliniczny przykład, od samego początku nigdy nie była wyjechana i ten raz był pierwszy. Nie dało się jej dłużej chować, nawet nasza komisja techniczna zdołałaby to zobaczyć, poszła do pierwszej grupy. Iuanda, nie komisja techniczna, i teraz jej dzieci wygrywają podobnie. Trzeba na nich po prostu pojechać. Iuanda pokazała dowodnie, ile zależy od jazdy i do dziś dnia blask od tego przypadku bije.
Dziewczyna zaczęła chyba sama sobie dalej dedukować, bo dała mi spokój. Przypomniało mi się, że była tu w towarzystwie, obejrzałam się jeszcze raz, facet gdzieś znikł, siedziała solo. Zdziwiło mnie trochę, że przeciętny patafian nie pilnuje takiej pięknej dziewczyny, ale nie miałam do niej głowy, zajęłam się programami i typowaniem na jutro.
Szósta gonitwa ruszyła, Maria opadła na fotel koło mnie w momencie startu
– Co zostało? – spytała nerwowo.
– Iipecki – odparłam, jednym okiem patrząc w lornetkę, a drugim usiłując widzieć, co i gdzie zapisuję. – I Cesta odpada. – A tam Cesta… – mruknął Jurek.
– No to Krysty już nie ma – zawyrokował pan Marian ponuro.
– Gdzie Terencja…?!
– Trzecia. Trzyma się…
– Prowadzi Dżubar – powiedział głośnik. – Na drugim miejscu Gęsia, trzecia Terencja, czwarty Swing…
– Dżubar z miasta do miasta – ogłosił pan Edzio.
– Dawaj, Cesta! – zaproponował Miecio.
– Zabij go! – poprosiłam Marię dość gwałtownie.
– Na prostą wyprowadza Dżubar – kontynuował głośnik. – Gęsia słabnie…
Swing poszedł na duże koło i trochę stracił.
– Wyniosło go! – wrzasnął Waldemar. – To idiota ten paralityk!
– Dawaj, Dżubar! – ryknął okropnie ktoś za nami.
– Prowadzi Dżubar, druga Terencja, polem finiszuje Swing, Dżubar Terencja, Dżubar Terencja…
– Dawaj, Dżubar! – darło się pół loży.
– Dawaj, Terencja! – wrzasnęłyśmy obie z Marią równocześnie.
– Weźmie go! Dawaj, Swing!
– Cholera, nie dojdzie… Dawaj, Dżubar!
– Dżubar Terencja – mówił głośnik monotonnie. – Terencja Dżubar, Terencja Dżubar…
Terencja wysunęła się o pół długości, przyszła z Dżubarem, Swing był trzeci. Grałam oczywiście Terencję ze Swingiem, Dżubara wyłącznie na pierwsze miejsce, przegrałam porządki, ale nie martwiło mnie to zbytnio. Terencja skończyła nam triplę.
– Zdaje się, że jest to osiemdziesiąty raz, kiedy wygrywasz przez pomyłkę? – powiedziałam do Marii. – Ja przy tobie przy okazji?
– Mam! – zawiadomił zwycięsko Jurek. – Skończyłem!
– My też. Ciekawe, ile dadzą.
– Od czwartej, to już było wiadomo, że Derczyk nie jedzie – przypomniała Maria. – Bolka grali. No, może jeszcze Terencja…
Krysta z ostatniego miejsca prawie dogoniła Swinga, była za nim o pół długości. Zapisując wyniki usiłowałam dodać jej co należy, ale nie byłam w stanie tego czegoś sprecyzować. Poprzestałam w końcu na informacji, że straciła start.
Za triplę dali 980 tysięcy, prawie milion, wzbogaciłyśmy się w pewnym stopniu. Ponadto Terencja zaczęła mi ostatnią triplę, dalej miałam Fawora, faworyta absolutnego i kończyłam czterema końmi. Miecio swoją Fontanną doprowadzał do szaleństwa wszystkich, uparłam się, że nie dotknę tego łacha, ale skusił mnie zerowy bilet na tablicy, nie wytrzymałam, wzięłam. Było to 5-6, Fawor z Fontanną.
Dziewczyna za mną przyrosła chyba do fotela, nie ruszyła się z miejsca.
– Zaczynam trochę rozumieć – zwierzyła mi się. – Widzę, ze tu na koniu numer sześć, na Fontannie, siedzi taki chłopak, Osika, ja go znam. Czy on jedzie pierwszy raz?
Fontanna mnie dotychczas napełniała żywą niechęcią, starałam się nią nie interesować. Spojrzałam na program i na tablicę.
– Osika – potwierdziłam. – Pierwszy. Co to za chłopak?
– Taki sobie. Był w stadninie, jego ojciec jest stajennym, a on kocha konie. Uwielbia. Jeździ na nich chyba od urodzenia, strasznie chciał zostać dżokejem i widzę, ze wreszcie zaczyna. Myśli pani, że mógłby wygrać?
– W żadnym absolutnie wypadku. Po pierwsze, Fontanna to jest najgorszy koń w tej stawce, trzylatek co prawda i może była chowana, ale… zaraz. Cztery razy szła, trzy razy ostatnia, a raz przedostatnia Po drugie, na arabach trzeba umieć pojechać. A po trzecie, to w pierwszej jeździe w życiu podobno każdy idiocieje, dopiero gdzieś od piątej zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co robi. Gdyby koń go wyniósł sam z siebie, to owszem, ale Fontanna go nie wyniesie, nie ma obawy.
– Dlaczego? Ona miała taką dobrą babkę… Dwie dobre babki; po mieczu i po kądzieli.
Zainteresowałam się nią wreszcie.
– Pani rzeczywiście zna te konie. Skąd się pani to wzięło? Mój ojciec jest weterynarzem. Nie mam matki, umarła, jak miałam rok. Wychowałam się przy ojcu w różnych stadninach i w zeszłym roku też poszłam na weterynarię. Ale ja znam te konie od przeciwnej strony, rozumie pani, jednego mam własnego, to jeszcze źrebię. Na wyścigach jestem pierwszy raz w życiu, chciałam zobaczyć, jak to wygląda.
– Był z panią jeden pan – przypomniałam. – Widywałam go tu, nic pani nie powiedział? Chyba z nim pani przyjechała?
– Tak, to taki znajomy mojej ciotki. Przypadkiem się zgadało i powiedział, że może mnie tu dziś zabrać, chociaż ja mam prawo wstępu ze stadniny… No i zabrał, ale po czwartym biegu gdzieś mi znikł. Muszę na niego czekać.