Nam także nikt dotychczas nie przydzielił żadnych obowiązków. Pożywienie czerpiemy z podajników żywnościowych, łazimy bez celu i próbujemy zgłębić socjologię tego zamkniętego układu. Być może Rada chce, abyśmy sami poznali wszystko, abyśmy zrozumieli. A może po prostu nie chcą, abyśmy zrozumieli pewne sprawy zbyt prędko? W każdym razie nie starają się jakoś pokierować naszą adaptacją do tutejszych warunków. Nasz opiekun, Nasso, nie pojawił się ani razu od czasu pierwszej rozmowy.
Oglądamy więc programy telewizji. Przeważa w nich, nadawana do znudzenia, prymitywna rozrywka – płaskie żarty, hałaśliwa muzyka… Między tym wszystkim, powtarzany prawie bez zmian, program oświatowy na temat Ziemi – równie ogólnikowy i niejasny jak informacje, którymi uraczyła nas Rada.
Jest jednakże oprócz tego rozrywkowo-popularnego drugi kanał telewizyjny. Nadaje on przez cały dzień zupełnie poważne i na wysokim poziomie postawione wykłady z różnych dziedzin wiedzy. Jak zdołaliśmy się zorientować, jest to podstawowy element tutejszego systemu oświatowego, obejmującego wszystkich, dzieci i dorosłych. Istnieje też, jak się wydaje, jakaś forma sprawdzania stopnia przyswajania tej wiedzy.
W codziennych wiadomościach podawane są różne bieżące informacje, lecz nie wszystkie są dla nas zrozumiałe. Na przykład taki komunikat, powtarzający się w podobnej formie codziennie:
"Stan zaludnienia osiedla Luna I na dzień dzisiejszy wynosi dziewięć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt trzy osoby, w tym cztery tysiące trzystu dwóch mężczyzn. W ciągu ostatniej doby ubyło: dwie osoby z powodu przekroczenia limitu, jedna wskutek wypadku, jedna na własne życzenie. Przybyło pięć, w tym dwa noworodki płci męskiej. Udzielono sześciu zezwoleń na prokreację, z tego: trzy zezwolenia za szczególne zasługi dla Osiedla; dwa za zasługi w dziedzinie porządku wewnętrznego; jedno zezwolenie z listy powszechnej według kolejności zgłoszeń. Udzielono ponadto pięcioletniego przedłużenia limitu jednej osobie za zasługi specjalne."
Komandor miał rację. Trzeba mieć jasny, precyzyjny plan, aby moje zamiary nie zakończyły się wpadką. Rozumiem to coraz lepiej, krążąc po Osiedlu. Ludzie są nieufni, trudno z nich cokolwiek wydobyć. Poza tym nie do wszystkich zakątków Osiedla udaje się dotrzeć. Wiele korytarzy kończy się zamkniętymi na głucho drzwiami, całe odcinki niektórych tuneli obstawione są strażnikami.
Nikt właściwie nie utrudnia nam poruszania się po Osiedlu. Udało mi się nawet nanieść na posiadany szkic położenie niektórych ważnych obiektów: wiem, gdzie znajdują się wymienniki regeneracyjne powietrza i wody, główna rozdzielnia energetyczna, syntetyzatory żywności, magazyny materiałów i sprzętu. Wszystko to jest oczywiście za pozamykanymi drzwiami, lecz sądząc z zachowania się strażników, niezbyt pilnie strzeżone. Cóż z tego, kiedy najważniejszy, najbardziej mnie interesujący rejon
– Śluza wyjściowa, gdzie zostały nasze ubiory próżniowe – jest niedostępny dla nikogo prócz straży i bezpośredniej obsługi. Jak zdołałem ustalić, poza Osiedle wychodzić mogą tylko osoby nadzorujące wywóz odpadków i kontrolujące stan fotoogniw energetycznych, umieszczonych na powierzchni.
Nieustannie krążę po labiryncie korytarzy Osiedla, patrzę, słucham i staram się zebrać wszystko w jedną całość. Nie wszystko jednak jest od razu jasne i zrozumiałe.
Idąc jednym z bocznych korytarzy, przy którym znajdują się pomieszczenia mieszkalne, przez uchylone drzwi jednego z nich usłyszałem głośną rozmowę.
– Wiesz dobrze, że to niczego nie zmieni. Czas upłynął, nie ma podstaw do przedłużania – mówił ktoś zniecierpliwionym tonem.
– Przecież złożyłem podanie… – drugi głos był skrzypiący, rozstrzęsiony.
– Nie uwzględniono. Niby dlaczego mieliby uwzględnić? Prawo jest jednakowe dla wszystkich.
– Dla wszystkich? Taak? A oni, oni sami? Ich to nie dotyczy?
– Milcz! Dzieci słyszą!
– To draństwo! Ja się nie zgadzam!
– Możesz się nie zgadzać. Mam pisemną decyzję. Zabieraj się, idziemy. Wiedziałeś od urodzenia, że tak musi być…
Usłyszałem odgłosy szamotaniny za drzwiami. Usunąłem się w porę, bo po chwili z drzwi wypadło dwóch strażników, wlokąc pod ramiona opierającego się starszego mężczyznę. Ukryty w niszy ściany korytarza widziałem, jak gryzł ich po rękach i kopał po nogach.
– Ach, wy parszywe sługusy, reksiarze, żeby was próżnia rozdarła – wrzeszczał przy tym tak donośnie, że rozwarło się kilkoro drzwi sąsiednich pomieszczeń i na mroczny korytarz wychyliły się głowy ciekawych sąsiadów.
– Co się dzieje? Kto to? – pytali się nawzajem.
– E, nic takiego – wyjaśnił ktoś uspokajająco. – Starego Mosa biorą na emeryturę.
– Tfu! – splunął ktoś stojący blisko niszy, w której się ukrywałem.
– Niech diabli wezmą to wszystko…
– Co powiedziałeś? – pytanie zadał młody mężczyzna, nadchodzący z głębi korytarza. Trzymaną w dłoni latarką zaświecił w twarz tego, który splunął.
– Nic ważnego.
– A mnie się wydawało, że coś ci się nie podoba?
– Spieprzaj, latarniku. Co się czepiasz? – krzyknął ktoś z cienia. Młody z latarką skierował tam światło. Równocześnie nad jego głową zgasła lampa sufitowa trafiona czymś ciężkim. Trzasnęły drzwi, ludzie pochowali się do mieszkań. Snop światła omiótł korytarz, właściciel latarki wydobył z kieszeni notes i przyświecając sobie, przez chwilę coś zapisywał.
– Ej, kolego! – powiedziałem z cienia niszy.
Tamten uskoczył pod ścianę, szukając mnie równocześnie smugą światła.
– A, to kosmonauta… – powiedział na wpół do siebie, jakby z ulgą.
– O co chodzi?
– Dlaczego on nie chciał z nimi iść?
– Ten stary? A czasem się taki zdarza, co, jak przyjdzie jego pora, nie chce zwolnić etatu.
– Dokąd go zabrali?
– Słyszałeś chyba. Na emeryturę. Skończył się limit, musi ustąpić miejsca innym.
– Przecież… jednak pozostanie w Osiedlu?
Człowiek z latarką przyjrzał mi się ze zdumieniem, jakby podejrzewał, że z niego kpię.
– Przecież powiedziałem, że go wzięli na emeryturę. To chyba jasne i zupełnie normalne?
– Ach… – mruknąłem. – Rozumiem.
Nie bardzo rozumiałem. Mogłem się jedynie domyślać. Wiele słów zmieniło swe znaczenie, gdy nie było nas tutaj.
Była już właściwie późna noc, gdy znalazłem się przy barierze. Strażnik nie zwracał na mnie szczególnej uwagi, stałem więc i przez kilka minut przyglądałem się, jak służba porządkowa przetacza wózki z pojemnikami na odpady i podstawia je pod barierę. Z jej drugiej strony pojawili się inni ludzie w uniformach służby strefy śluzowej. Zadźwięczał dzwonek, strażnik potoczył wkoło czujnym spojrzeniem, bariera powoli uniosła się w górę. Przepchnięto wózki na drugą stronę. Strażnik podszedł teraz do pojemników i, gdy bariera zamknęła się, przytknął do każdego z nich końcówkę przyrządu, który wyjął z kieszeni. Potem podniósł rękę na znak, że wózki mogą ruszyć dalej w kierunku wyjścia.
Trudno byłoby tędy się wydostać. Szczególnie, gdy nie wiadomo, co jest dalej, ilu jeszcze strażników po drodze. Rejon Śluzy był zbyt czujnie strzeżony, by planować ucieczkę tą drogą.
Miałem już zawrócić w stronę mojej kwatery, gdy spostrzegłem, że z głębi głównego tunelu nadciąga korowód ludzi i pojazdów. Przodem sunęła odkryta platforma, na której siedział siwy starzec w uroczystym stroju – niewątpliwie członek Rady, bo wśród zwykłych mieszkańców nie spotykało się ludzi w tak sędziwym wieku. Otaczało go kilku uzbrojonych strażników. Za pierwszą platformą posuwała się druga, na której spoczywał metalowy walec dwumetrowej długości, o średnicy ponad pół metra.
Bariera otworzyła się, strażnik wyprężył się na baczność. Pojazdy nie zwalniając powlokły się dalej i po chwili zniknęły w półmroku tunelu wiodącego ku wyjściu.
Obok mnie zatrzymała się młoda szczupła kobieta. Patrzyła na niknący korowód z jakimś dziwnym, zaciętym wyrazem twarzy.
– Co to było? – spytałem nachylając się nad nią. Spojrzała ze zdziwieniem, lecz w jednej chwili wyraz jej twarzy zmienił się, jakby się uspokoiła czy odprężyła.
– Kosmonauta… – powiedziała cicho. – Nie stójmy tu, chodź! Pociągnęła mnie w głąb ciemnego korytarza. Pod lampą słabo tlącą się u stropu przyjrzała mi się raz jeszcze.
– Pierwszy raz widzę z bliska jednego z was. Wyglądasz inaczej niż nasi mężczyźni. Wstąp do mnie, to blisko. O tej porze tylko kapowniki – latarniki kręcą się po korytarzach. Ale ty nie jesteś kapuś. Tylko w stosunku do was można być pewnym…
W małej kabinie, do której mnie wprowadziła, było ciemno. Zapaliła lampę ścienną. W jej świetle dostrzegłem na dużym tapczanie śpiące trzy postacie – starszą kobietę i dwoje dzieci. Dziewczyna otworzyła następne drzwi. W maleńkiej klitce też ktoś spał na legowisku pod ścianą. Po przeciwnej stronie stała wąska kanapa.
– Siadaj! – powiedziała dziewczyna. – Zaraz odpowiem na twoje pytanie.
Wyszła, po chwili zjawiła się z dwoma kubkami chłodnego napoju. Podała mi jeden z nich i usiadła obok. Przyjrzałem się jej. Była wątła i blada jak wszyscy lunantropi, wyrośli w słabym polu grawitacyjnym i w sztucznym świetle pozbawionym ultrafioletu. Z podwiniętych nogawek luźnych spodni wystawały cienkie nogi w miękkich pantoflach, jakich używali tu wszyscy. Twarz miała dość ładną, lecz z podsiniałymi oczyma i rysującą się siateczką zmarszczek wokół nich. Ona też przyglądała mi się otwarcie, nie ukrywając zaciekawienia.
– To, co widziałeś, było deportacją, najwyższym wymiarem kary. Wywieźli degenerata. Odeślą go tam… no, wiesz dokąd… Tam gdzie miejsce dla degeneratów.
Mówiła to ze złym błyskiem w oczach i dopiero po chwili zrozumiałem, że w jej słowach brzmi gorzka ironia.
– Dokąd go odeślą?
– Na Ziemię. To kara za działalność wywrotową, szerzenie niepokoju i nieprawomyślnych idei. Tak postępują z przywódcami, agitatorami, którzy nawołują do przyspieszenia powrotu na Ziemie.
– Nie rozumiem? Wysyłają ich tam? Za karę? Skinęła głową.
– Kerra wysłali rok temu. Mojego męża. Za to, że wyjaśniał ludziom skutki dalszego przebywania tutaj. On jest… On był dobrze zorientowany w naukach społecznych, antropologii, genetyce… Był dla Rady niewygodny. Kiedyś nadzorował magazyny biblioteczne, czytywał różne zabronione dzieła. Był bardzo zdolny, aż za bardzo. Nie mieścił się w granicach normy, był niebezpieczny.