Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Już wcześniej nie czułem. Ale nosa nie rozbiłem, rozciąłem ciemię.

Sykenu, nabierając powietrze w płuca, kilkakrotnie napiął mięśnie. Czuł, jak rzemyki delikatnie ustępują. Nie chciał ich zerwać przedwcześnie.

– W zasadzie nie jestem związany – powiedział wreszcie do Adamsa i przestał ćwiczyć. – To, co widać, to tylko pozór rzeczywistości… – Uśmiechnął się.

Adams siedział w kącie, oparty o ścianę. Przypatrywał się ćwiczeniom decymusa. W przeciwieństwie do Sykenu, nie spodziewał się niczego dobrego po najbliższych godzinach. Brutalne aresztowanie i determinacja pretorian oznaczały, że wyrok został wydany, zanim ich ujęto.

– Dlaczego nikt z nami nie rozmawia? – rzucił do Sykenu. – Siedzimy już parę godzin w zamknięciu.

– Siedzimy tu już drugi dzień. Najpierw straciłeś przytomność, a gdy się ocknąłeś, zaraz usnąłeś. Sen cię leczył. Zbudziłem cię dopiero rankiem.

– Drugi dzień… Właśnie, tak jasno tutaj mimo marnych świetlików. Musiałem długo krwawić.

– Niekoniecznie. Nie dało się obudzić cię delikatnie. Szarpnąłeś się, odnawiając ranę.

– Na co oni czekają? – Adams wrócił do starego tematu. – Powinni wysłuchać naszych relacji.

– Może wiedzą, co mamy do powiedzenia.

– Niby skąd?

– Podejrzewam, że nasz zwiad mógł nie być pierwszy…

– W takim razie, po co w ogóle był?

– Żeby się łatwo pozbyć kilku niewygodnych ludzi. Nas obu na ten przykład.

– Jednak wróciliśmy stamtąd. Nie można bezkarnie zabić simpla, a co dopiero decymusa z Linii. Z pewnością nie wszyscy poprą taką decyzję.

– Możesz się mylić. Ja byłem nielubiany. Za szybko zostałem decymusem.

116.

Dopiero kiedy przez świetliki wpadało już miękkie światło zachodzącego słońca, wyprowadzono ich z celi. Korpuśny Croyn prowadził, dwaj pretorianie trzymali ich za ramiona. Adams przez chwilę rozważał, czy nie warto by znowu zacząć wykrzykiwać swoje imię, ale zrezygnował.

Zaprowadzono ich wprost do Drubbaala. Oprócz sotnika w pretorium zgromadzili się decymusi, Hjalmir oraz korpus pretorii, który ich przyprowadził. Dziwiła jedynie obecność Chettiego. Można było domyślić się, że teraz on dowodził oddziałem Pachoma. Więźniowie stanęli na środku sali, pod bacznym okiem pretorian. Drubbaal leniwie sączył wino. Inni dowódcy stali w milczeniu, przypatrując się więźniom. Hjalmir spod zmarszczonych brwi lustrował Adamsa.

– Decymus Pachom melduje powrót ze zwiadu – Sykenu natychmiast przejął inicjatywę. – Obecnych dwóch. Pozostali polegli.

Obaj wyprężyli się służbowo, na ile tylko pozwalały skrępowane ramiona. Trochę teatru nie mogło zaszkodzić.

Drubbaal spoglądał na nich ironicznie; potem wymienił z decymusami spojrzenia. Było jasne, że przed wprowadzeniem więźniów odbyła się narada i podjęto jakieś decyzje. Odgadnąć je było niepodobieństwem. Adams wpatrywał się w twarz Hjalmira, licząc na jakiś znak, jednak oblicze chirurga pozostawało nieruchome.

– Nauczyły się długich słów – mruknął Drubbaal. Sykenu zmilczał kąśliwostkę.

– Dlaczego przeszliście przez Linię? To przecież Strona Ludzi – powiedział Drubbaal. – Tutaj grozi wam śmierć.

– Wracamy ze zwiadu, sotniku. Chcę złożyć rutynowy raport z wykonania zadania – powiedział Sykenu.

– Czy spotkaliście po waszej stronie ludzi przebranych za gabery? - nie ustawał Drubbaal.

Adams zauważył, że sotnik ma poszarzałą, zmęczoną twarz, jakby nie przespał parę nocy. „Co się tutaj działo, kiedy ganialiśmy po płaskowyżu?”, pomyślał. „Jakie zmiany zaszły? Dlaczego decymusi milczą?”

– Reszta naszych poległa – powiedział Sykenu. – Tylko my dwaj powróciliśmy. Zadanie zostało wykonane. Wiemy, dokąd prowadzi płaskowyż. Wiemy, dokąd wędrują Golcy. Wiemy też, że skarbów tam nie ma.

Wyjaśnienia Sykenu odniosły jednak jakiś skutek. Zbyt wiele wiedział o celach zwiadu. Drubbaal zwrócił się do Hjalmira:

– Czy zwiadowcy przebrali się w skóry busierców?

Chirurg spojrzał na więźniów zatroskanym spojrzeniem.

– Wszyscy założyli skóry gaber. Jedynie sirnpel Barber miał przebranie zszyte z kawałków różnych skór – powiedział.

Adams uświadomił sobie, że obaj nie zdołają udowodnić swojego człowieczeństwa: Sykenu w ogóle nie ściągnie tej skóry, jemu samemu pozostaną placki przyrośniętego futra.

– Kto sporządził notatki dokumentujące przebranie i wyposażenie zwiadowców?

– Ja sam sporządziłem. – Hjalmir zwiesił głowę, jakby wydawał wyrok śmierci na Adamsa i Pachoma.

Drubbaal rozejrzał się po oficerach.

– Czy tak mogą wyglądać skóry gaber? - znów zwrócił się do Hjalmira, wskazując głową na skrępowanych.

– Jest to mało prawdopodobne – odpowiedział chirurg. – Z reguły mają wydatne, owłosione cyce, odróżniające je od samców. Skóry wykorzystane przez zwiad też takie były. Nie są mi znane egzemplarze dorosłych samic pozbawione tej ozdoby. Tylko młode Czarne, losze, jeszcze cyców nie mają. Jednak… – głos Hjalmira zawahał się -…nie są mi też znane tak niewielkie skóry dorosłych busierców.

Reutel z Quirinu wymienili szybkie spojrzenia.

Coś się działo między dowódcami. Decymusi milczeli, jednak ich spojrzenia były wymowne. Czy decyzję podjęto po zażartych kłótniach? Czy po długich wahaniach? Kto z nich uwierzył w słowa Sykenu?

Pretorianie stale mierzyli z kusz w aresztantów. Użycie obrzynów w małej sali było wykluczone. Nawet ładowanych kulami.

„A może Drubbaal ma rację?”, myślał Adams. „Może już nie jesteśmy ludźmi? Może zrobiły się z nas spotworniałe hybrydy?

Może zasługujemy tylko na śmierć?” Skoro on sam nie był wolny od tych wątpliwości, łatwo mógł sobie wyobrazić, co myśleli oficerowie. „Z drugiej strony: skąd oni wiedzą, że nie możemy zdjąć przebrań? Hjalmir nas nie badał. Może mają protokoły wcześniejszych zwiadów?”

– Czy spotyka się egzemplarze młodzieńcze busierców? - rzucił Drubbaal, przechadzając się. Wyglądało, że powtarza wywód z poprzedniej narady. Czy on sam się wahał?

– Obserwowano przemianę Stwora Ciemności w Czarnego, jednak nie schwytano wylęgłego osobnika. Nikt go nie zmierzył, nikt też nie określił jego płci. Ja sam takiej przemiany nigdy nie widziałem. Nie jest niemożliwe, że młode busierce są wielkości gaber, To przypuszczenie?

– Tak, to tylko przypuszczenie.

– Takie przypuszczenia nie wystarczą do zmiany naszej decyzji – powiedział Drubbaal do oficerów.

Nagle Sykenu nabrał głęboko w piersi powietrza. Jednym skurczem potężnych mięśni rozerwał krępujące go rzemienie.

– Engilu! Padnij! – wrzasnął, odbił się od podłogi i jednym susem skoczył do gardła Drubbaala.

Adams posłusznie wykonał rozkaz swojego dowódcy, waląc gnatami o wyszorowane, białe deski.

Sykenu energicznym szarpnięciem przyciągnął do siebie dowódcę, obrócił twarzą do strażników, jednocześnie kryjąc się za nim przy ścianie. W tej samej chwili w serce Drubbaala wbiły się dwa celne bełty z kusz pretorian, a głęboko w oczodół zagłębił sztylet rzucony błyskawicznym ruchem przez korpuśnego Croyna. To było ponad ludzką miarę. Tylko dzięki nieprawdopodobnej szybkości ruchów Sykenu, która zmyliła wyćwiczonych żołnierzy, wszystkie te pociski nie uwięzły w jego ciele.

Obaj pretorianie, ignorując leżącego Adamsa, sprawnie napięli cięciwy. Kilka sekund później mierzyli w Sykenu kryjącego się za trupem.

– Poddaj się, decymusie - powiedział spokojnie Reutel. – Jednym rozkazem ściągnę tu drugi korpus. Tamci użyją obrzynów.

– Widziałeś moją siłę i szybkość – odpowiedział Sykenu. – Zanim nadejdą następni twoi żołnierze, zdążę zabić tych tutaj, a was wszystkich wziąć do niewoli.

„Oczywiście blefuje, ryzykant”, pomyślał Adams.

– Musisz odpowiedzieć za zamordowanie Drubbaala. To nie pretorianie go zabili, lecz ty.

– Nie jestem przekonany – odezwał się stary Quirinu. Reutel uniósł brwi.

– Pretorianie wykonali rozkaz – powiedział. Tu nie ma wątpliwości – stary mówił z wysiłkiem, oczy mu błyszczały. – Jest zgoda wszystkich. Ja chcę wrócić do naszej dyskusji. Pamiętasz moje zdanie. Decyzja Drubbaala była błędna, teraz dodam, że była jego osobistą zemstą na Krawcu. Pachoma też chciał się pozbyć. Dla nikogo z nas nie jest tajemnicą, że po ostatnich klęskach sotnik zdałby dowództwo. Na emeryturę przydałoby się mu wtedy dobre gospodarstwo w Krum. Na przykład to zarekwirowane od zdrajcy Hrabbana, którego syn przeszedł na stronę Czarnych.

– Rozważ to, decymusie, zanim ściągniesz tu swoich strzelców, którzy zmienią Pachoma w krwawą miazgę – włączył się ciemnoskóry Hugge.

– Przecież ty mocno popierałeś Drubbaala…!

Hugge przetarł spocone czoło. Błysnął białkami oczu.

– To prawda. Popierałem, zanim ujrzałem zwiadowców – powiedział. – Żaden Czarny nie potrafiłby mówić tak składnie. – Wskazał palcem na Sykenu i Adamsa: – To są nasi ludzie. Nie mam wątpliwości.

– Nawet jeśli przemienili się w Czarne?

„Skąd on to wie?”, Adams się skrzywił.

– Stare zapisy mogły być niedokładne. Tamte zwiady mogły odbywać się w innych warunkach.

Reutel spojrzał po oficerach. Coś w myślach ważył, czegoś się obawiał.

– Dobrze – powiedział wreszcie. – Wyjdź zza osłony, decymusie. Stań przed nami i złóż raport.

– Wcześniej twoi pretorianie złożą przede mną swoje kusze. Chciałbym też, żeby tam położono sztylety.

– Masz moje słowo. – Reutel pokręcił głową. Sykenu złożył na ziemi zwłoki Drubbaala.

– Rozwiążcie Krawca – powiedział.

W chwilę potem Adams rozcierał nieznośnie mrowiące ramiona. Nie mógł ściągnąć hełmu, bo czucie w palcach jeszcze nie wróciło. Poprosił o kubek destylatu. Siedział na podłodze, co chwilę skręcając się z bólu. Czucie wracało powoli, coraz bliżej bezwładnych palców.

81
{"b":"89139","o":1}