W dali widać było przechodzącą kolumnę Golców. „Lepiej, żeby nie było przy nich Czarnych”, zastanawiał się Adams. „Warto najpierw sprawdzić, czy Golcy nas rozpoznają. To niczym nie grozi”.
Niestety, Golcy nie byli sami. Zauważył wśród nich pojedyncze sylwetki poruszające się charakterystycznym chodem.
Nigdy jeszcze Adams tak bardzo nie chciał się skurczyć. Najchętniej pod spojrzeniem wolich oczu o przekrwionych białkach zapadłby się do środka. Wydawało mu się, że każde takie spojrzenie demaskuje szwy futra, węzły tasiemek jego stroju, że każdy z nich widzi w nim dziwacznego przebierańca, zabójcę roztargnionej gabery.
Spodziewał się, że w każdej chwili na jego plecy spadnie potężna łapa i mimo kolczugi zdruzgocze kręgosłup. Wyobrażał sobie, jak pazury w kształcie szabli, dłuższe od tych przywiązanych do palców, rozrywają kółka kolczugi, a następnie równie sprawnie wchodzą między kręgi, tnąc jego rdzeń kręgowy i paraliżując go na ostatnie chwile życia.
Nic takiego jednak się nie stało. Idąca obok gabera przedzieliła go z Pachomem. Miała dodatkową głowę wystającą z zadka; wyprzedziła wolniejszego Adamsa, a wtedy ta dodatkowa, podrygująca w takt kroków gabery głowa zaczęła się do niego wykrzywiać. Potem kilkakrotnie prychnęła.
Adams nastąpił na wyschłe ścierwo szczeniaka. Poślizgnął się na błonie skrzydła, gryząc się w język, by nie zakląć.
Po chwili minęła go inna gabera, potem jeszcze inna i jeszcze. Rytm marszu koił strach. Golce podrygiwali tanecznie. Niektóre Czarne trzymały ich za ręce i pląsały z nimi.
„Jak najmniej się wyróżniać”, pomyślał Adams. Nieśmiało spróbował podrygów, ale wyglądało to jak pokraczne drgawki.
Samice były mniej uważne. Busierce zachowywały się inaczej. Już pierwszy, mijający Adamsa, czujnie węszył. Wciągał powietrze z głośnym świstem, wielkie nozdrza ruszały się rytmicznie.
„Daj sobie spokój, chłopie – powiedział do niego w myśli Adams. – Jasne, że nie cuchnę jak twoja pani”. Czarne futro straciło zapach podczas wyprawiania.
Busierec rozglądał się bacznie, przewracał oczami. Jednak zwolnił i odczepił się od Adamsa. Zostawił Pachoma, a następnie korpus Bethmana.
Adams nie miał wątpliwości, że Czarny wietrzy oszustwo. „Z tego nie wyniknie nic dobrego”, pomyślał. Szedł wolniutko, co chwilę odwracając głowę. Kolumna rozrzedziła się.
Busierec niezbyt pewnym krokiem podszedł do Barbera. Coś wydawało mu się nie w porządku w całej grupie idących gaber. Ta jednak była najbardziej dziwaczna – jakby łaciata. Jednak nie, uspokoił się, zrównał krok, wyciągnął do legionisty łapę. (Nierzadko Czarne chwytały się za ręce między sobą lub prowadziły za ręce Golców). Schwycił dłoń Barbera.
Wtedy ryknął wściekle. W łapie trzymał kawałek czarnego futra, a Barber błyskał odsłoniętym metalowym hakiem. Tylko przez moment, zaraz busierec rzucił się na niego wściekle, jednym ruchem skręcając mu kark i wreszcie odrywając głowę. Bezgłowy trup legionisty osunął się na kolana i upadł na piarg, jeszcze drgając. Krew z roztarganej szyi ciekła strumieniem. Czarny schylił się i zaczął ją chłeptać wprost z tętnicy. Głowę starego odrzucił gdzieś przed siebie. Raz i drugi przejechał pazurami po futrze, jakby zdziwiony, że tnie tak płytko. Nie zauważył kółek kolczugi ukazujących się spod futra. Nasycony, odepchnął trupa. Nie pożarł go. Podniósł się i dołączył do innych. Rano szkielet Barbera wyruszy w swoją drogę.
Adams miał ochotę wcisnąć się pod najmniejszy kamień. Jednak akurat tutaj płaskowyż tworzyła słabo spękana, pokryta drobnym szutrem płyta. Want nie było. Wydawało mu się, że wzrok każdego Czarnego prześwietla jego przebranie.
„Idź do nich. Zmieszaj się z nimi”, powiedział sobie. „Nie wycofasz się, i tak rozszarpią. Może tylko ten jeden busierec był tak spostrzegawczy? Jak tu nasiąknąć ich cierpkim odorem?”
Nogi jak z waty nie chciały słuchać. Zmuszał się, by stawiać krok za krokiem. Przechodząca grupa Golców była coraz bliżej.
„Ustawić się między ludźmi a Czarnymi. Blisko idących ludzi. Wtedy Czarne nie zauważą, że nie cuchnę jak one. Pokonać ten dystans”.
Szedł coraz szybciej. Za nim podążał Pachom i reszta żołnierzy. Krippel i Aldnoy z dala ominęli zwłoki Barbera. Agresywny busierec poszedł sobie.
Weszli już w głąb płaskowyżu dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Płytkie żleby schodzące od grani nie formowały dolin, a znikały w płaśni biegnącej równolegle do grzbietu. Może gdzieś daleko urywała się ona ostrą krawędzią nad doliną, przepaścią, nie wiedzieć czym…
„Takie formy są możliwe w górach osadowych”, ocenił Adams.
Dołączyli do licznej grupy Golców, z rzadka przedzielanych Suchymi. Czarnych było tu ledwie paru. Same gabery. Adams wyprzedził innych, nie tracąc jednak kontaktu wzrokowego z Pachomem. Inni legioniści pozostali daleko w tyle.
Adams ledwie zwrócił uwagę na mijaną stertę głazów, zwaną Strażnicą Hewensza, wyznaczającą zasięg poznanej części płaskowyżu.
Tutaj spotykali więcej czworonogich Czarnych. Spore, o psich lub małpich pyskach, biegały, wydając szczekliwe wrzaski. Niektóre kręciły się przy idących Golcach i próbowały gryźć ich po nogach. Stare odpędzały je zamaszystymi kopniakami, chociaż czasem mocno oberwało się któremuś z idących golasów – aż broczył krwią. Poranieni krzyczeli i zrzędzili, inni nie zwracali uwagi na ich narzekania.
Młodziaki miały podłużne, giętkie gadzie ciała i skrzydła, już zbyt słabe, by je unosić w powietrzu, które nadal wznosiły się nad grzbietem czarnym baldachimem. Szybko biegały na smoczych łapach, zakończonych długimi pazurami. Starsze miały skrzydła zmarniałe, kończyny dłuższe, ciała porośnięte rzadkim futrem, a loszom pączkowały porosłe sierścią, niewielkie jeszcze cyce.
Adams nie miał wątpliwości, że to pośrednia forma rozwojowa Czarnych, chociaż legioniści uważali je za oddzielny rodzaj istot, nazywając je Stworami Mroku i czując wobec nich szczególny respekt.
„Stwory Mroku”, powtarzał w myśli, zamaszystym kopniakiem odpędzając warczącego smoko-psa. „Cholerne podrostki, agresywne szczeniaki! Już nie lata, a jeszcze rozumu nie ma!”
Idąca obok gabera schyliła się i szybkim ruchem poderwała w powietrze szczególnie dożartego młodziaka. Mocnym chwytem złapała go za kark i przydeptała do ziemi, następnie jednym szarpnięciem wyrwała mu przednią łapę. Okaleczony stwór, żałośnie skowycząc, oddalał się, utykając na trzech pozostałych. Gabera zdarła z oderwanej kończyny skórę i wgryzła się w surowe mięso. Gdy posiliła się do syta, cisnęła kością w stadko Stworów Mroku, które teraz trzymały się w bezpiecznej odległości.
Niektóre z nich kicały jak rogate zające. W przerwach między susami zastygały jak zasuszone, pomarszczone figurki. Kilka razy taki zając wyskoczył na kark idącego człowieka, boleśnie gryząc go w kark. Zawsze wtedy jakiś dorosły Czarny uwalniał Golca mocnym szarpnięciem, zdzierając napastnika. Na karku pozostawała krwawiąca rana.
Adams nauczył się trzymać blisko dorosłych Czarnych – obawiał się, że tak daleko od Linii nie byłby w stanie zagrozić takiemu młodziakowi.
Dokuczliwe małe zwykle tworzyły wokół idących wirujący kłąb. Adamsa omijały nawet w chwilach, gdy pierwszemu szczeniakowi ze stada udało się przedrzeć do sutka którejś ze samic i wtedy u wszystkich gaber opór przed karmieniem zgodnie słabł. Naciągnięta na grzbiet skóra samicy nie mogła zmylić szczeniaków. Inaczej rozpoznawały płeć idącego Czarnego.
Im bardziej na wschód, tym stawało się ciemniej. Dawno temu minęli już stertę cegieł, ruiny wieży strażniczej Czarnych, zburzonej kiedyś przez Hevrensza-Trzy-Palce, a teraz zwane jego imieniem.
Ciepło myślał o roztargnionej samicy Czarnych, która użyczyła mu swojego futra i czaszki i teraz ratowała jego życie. W myślach nazwał ją żartobliwie „Gabercia”.
Krippelowi dokuczał upał. Odział się grubo, na to jeszcze futro, a jak na złość dzień był ciepły. Wziął za wiele sprzętu i jedzenia. Upchał to wszystko w worku niesionym na plecach. Niestety, sznurki, na których go dźwigał, mocno wrzynały mu się w ramiona. Petrynał przewieszony przez ramię, a schowany pod futrem, też ważył swoje.
Uważał, że przygotował się najlepiej ze wszystkich. Reszta legionistów nierozważnie wyruszyła bez etatowego wyposażenia; zabrali ze sobą mniej niż na kilkudniowy zwiad. Jego zdaniem skazywało ich to na klęskę. On sam wziął całe etatowe wyposażenie, a nawet więcej. Teraz jednak za swoją rozwagę i zapobiegliwość płacił bólem i zmęczeniem.
Śmierć Barbera wydawała się wydarzeniem tak odległym, że jakby nierealnym. Zaszła zbyt szybko, żeby lęk się utrwalił. Tamten busierec obwąchał wszystkich z oddziału, wybrał sobie tylko Barbera, zabił go i szybko odszedł. Widać przebrania innych były wystarczająco realistyczne.
Krippel nie pamiętał już, jak długo idzie; wszystko sprzed marszu zbladło, skurczyło się w pamięci. Zupełnie jak gdyby szedł już od dzieciństwa, jakby jeszcze jako umorusany pędrak pożegnał przedwcześnie postarzałą, zniszczoną ciężką pracą matkę, od razu naciągnął na grzbiet czarne futro i ruszył w drogę tym płaskowyżem, ku czarnemu horyzontowi.
Ze zdartych pęcherzy wyciekał płyn surowiczy, ukryta pod nimi wrażliwa skóra ścierała się do reszty, pod sznurami otwierały się krwawiące rany. Każdy krok odzywał się bólem promieniującym aż do miejsca, skąd z czaszki wyrasta kręgosłup.
Krippel zostawał z tyłu. Był odpornym żołnierzem, wprawdzie durnym i próżnym, jednak zdolnym przetrwać nawet ciężki ból, jeśli miał jakąkolwiek nadzieję na jego koniec. Teraz takiej nadziei nie potrafił w sobie wzbudzić: do końca marszu było zbyt daleko, a ból przepełniał całe ciało.
Właśnie minęła go kolejna grupka konwojowanych przez dwa rogate, segmentowane węże o niemal ludzkich głowach. Stwory, sprawnie się wijąc, bez trudu nadążały za krokami Golców.
Wyczekał, aż go wyprzedzą. Stęknął, spróbował przez futro schwycić za sznury, przesunąć oba narzędzia tortury. Z trudem wyłowił ich kształt spod gęstych kudłów. Złapał mocniej i poczuł ostry ból skóry kłutej szablastymi pazurami, przywiązanymi do palców. Z nowych ran promieniowało ciepło.