Siedział oparty o cokół posągu skorpiona, który go przepołowił. Kleszcze mechanitonu były zakrwawione i zaciśnięte, a odwłok mocno wychylony do przodu.
– Wydaje mi się, że to on złapał mnie w swoje szczypce. Jest na nich moja krew.
Przyjrzała się uważniej.
– To naturalna barwa kamienia. Rzeźba przedstawiająca ciebie w szponach tego potwora wyglądałaby znakomicie. Miałaby tytuł: „Drapieżnik i jego ofiara”.
Skądś pamiętał tę nazwę. Przyjrzał się: to, co brał za krew na kleszczach, było przebarwieniem trawertynu trafnie dobranego przez starożytnego artystę.
– Jak tu trafiłaś?
– Wyszłam z muzeum, zaintrygowała mnie otwarta furtka w murze, w środku było jasno, więc nie bałam się. Dalej prowadziły otwarte furtki. – Wzruszyła ramionami. – A na końcu drogi ty siedziałeś.
Odpowiedź, choć banalna, zabrzmiała ciepło. Miło pomyśleć, że ta piękność poszła w ślad za nim. Rozsądek podpowiadał, że to tylko kurtuazja. Szkoda, bo Liliane była ładna i zgrabna, na ile pozwalały to stwierdzić kurteczka i obcisłe spodnie z cienkiej, lakierowanej skóry. Oczy zaś miała przepiękne.
– Właściwie to ja otworzyłem tę furtkę w murze. – Należało uprzedzić oczywiste pytanie. – A dla historyka kultury uchylone, niestrzeżone drzwi do Watykanu są nieodpartą pokusą. – Tym zdaniem dwukrotnie skłamał, bo wszedł tu, by odpocząć od tłumu, a ponadto ukrył szereg swoich niepowodzeń naukowych, wskutek których został (bardzo niechętnie) historykiem kultury. Przynajmniej nazwa profesji brzmiała nieźle.
– Ja jestem tylko przedszkolanką. W przedszkolu dla dzieci opóźnionych.
– To ważniejsza praca niż myszkowanie po starych szpargałach. Otwierałaś któreś z drzwi, idąc przez te podziemia?
– Nie.
– Dobrze, bo to wskazówka, którędy wracać.
– Wracać?
– Kiedyś stąd wyjdziemy.
– Tu jest wiele otwartych drzwi.
– Zapuszczałaś się tam…? – Wskazał w stronę drzwi, za którymi była salka i korytarz żywych mechanitonów.
– Jeśli drzwi były otwarte, to wędrowałam korytarzami. Zamkniętych nie otwierałam. Tych też nie. Wisi na nich biały, metalowy łańcuszek, chociaż ktoś go zerwał.
– Ja. To już czwarte takie drzwi. Pootwierałem też inne, żeby lepiej poznać strukturę tego labiryntu.
– Taak…? – umiała ładnie słuchać.
– Wydaje mi się, że zrozumiałem jego schemat. Labirynt jest systemem okrągłych salek połączonych korytarzami. Z każdej sali wychodzą trzy korytarze zabezpieczone solidnymi drzwiami. Przynajmniej dotąd tak było. – Lubił referować. Drugie mówienie było częścią jego pracy, a Liliane dotąd nie okazała znudzenia. – W tych salach ukrywają kolekcję zdumiewających rzeźb. To magazyny Muzeów.
– Duży jest ten labirynt?
– Sam nie wiem. Próbowałem sprawdzić, czy sieć korytarzy tworzy pętle, ale część moich poszukiwań była snem. Zbudziłaś mnie, jak śniłem, że idę, a nie pamiętam, kiedy wróciłem do posągu skorpiona, więc może zasnąłem przy nim, a widziane wcześniej przebarwienia trawertynu przetworzyły się we śnie w moją krew.
– Dlaczego szedłeś za plombami na drzwiach?
– Prowadzą do najciekawszych korytarzy. Wcześniej intrygował mnie napis umieszczony na zabezpieczeniach.
Uniosła brwi z zaciekawieniem.
– „Silvestere”. Ktoś ważny dla tych podziemi.
– Pamiętaj, gdzie jesteś. – Skrzywiła się.
– Tak. Przechowują tu wiele ruchomych rzeźb.
– To chyba nie ta. – Liliane przesunęła smukłą dłonią po segmentowanym odwłoku skorpiona. Miała drobniutkie zmarszczki na grzbiecie dłoni i ładne, owalne paznokcie.
– Uważaj…! – Odsunął jej dłoń. – To potrafi zranić.
– Ta rzeźba? Niee… – Obejrzała posąg starannie. – Piękna rzeźba atakującego skorpiona. Ładnie połączono kamień z metalem. Nic więcej.
Miała rację. Części skorpiona nie mogły się poruszać względem siebie: brakowało przegubów czy luzów. Obejrzał rzeźbę dokładnie, by się przekonać.
– Co będzie, jeśli zostaniemy tutaj złapani…?
– Myślę, że Szwajcarzy odstawią nas rzymskiej policji i skończy się na wyjaśnieniach, a najwyżej na nocce w areszcie. Zawsze możemy się wycofać. Zrobiłem plan… Zresztą wystarczy iść za otwartymi drzwiami i trafi się na wyjście.
– Nie całkiem. – Zmarszczyła brwi.
– Jeśli nawet otworzyłaś jakieś drzwi, wystarczy sprawdzać korytarze. Zawsze skończą się zamkniętymi drzwiami albo wyjściem. Tak znajdziemy drogę.
– Adams, to nie powód.
– Więc co wreszcie…?
– Zanim cię zbudziłam, wróciłam do wejścia. Spłoszyło mnie, że w tajemniczych podziemiach, w które wtargnęłam, nie jestem sama…
„Cóż, nie szła tu za mną”, pomyślał skwaszony.
– Drzwi wejściowe są zamknięte?
– Tak. Klamka nie ustępuje.
Do wyjścia trafili bez trudu. Żaden podmuch nie zamknął drzwi ani nie otworzył dodatkowych. W salce wyjściowej na warstwie mułu przybyły ślady Liliane. Ułożona z czarnych kamyczków czaszka dziwacznego stwora nadal wykrzywiała się groteskowo. Klamka nie dawała się poruszyć, drzwi nie ustępowały.
– Spróbujmy je otworzyć. Masz pilniczek do paznokci?
– Mam też nożyczki.
Było gorzej, niż się spodziewał. Pilnik wydobywał z dziurki od klucza pojedyncze grudki tynku. Cały mechanizm zamka zalepiono zaprawą murarską. Adams pracowicie usuwał ziarno po ziarnie.
– Zamurowali nas?
– Wydobywam luźne ziarna. Może zaczęli jakieś roboty i przysypali drzwi pryzmą gruzu.
– Sporo roboty.
– Tak. – Skinął głową, nie przerywając pracy.
Liliane usiadła, obserwując jego wysiłki. Kiedy Adams przerwał na chwilę, przyjrzała się jego robocie.
– Oczyściłeś mechanizm zamka, klamka się rusza… – zauważyła. Obejrzała szparę przy zawiasach. – To będzie łatwiejsze, niż się wydaje. Wystarczy oczyścić z gruzu.
Drzwi, szarpnięte za klamkę, zadrżały. Osypała się zaprawa. Kiedy ją usunęli, drzwi ustąpiły. Ukazał się lity, ceglany mur.
– Łomoczemy…? – zapytała. Bezradnie machnął dłonią.
– Najpierw ty.
Adams uderzył spodem pięści. Odpowiedział głuchy mlask. Spojrzał na Liliane. Teraz ona spróbowała. Oczywiście bezskutecznie. Kolejną serię uderzeń pochłonęło sztywne podłoże. Cisza.
– Szkoda rąk – powiedział. – Tkwimy w pułapce. Gdzieś czytałem o planach przedłużenia linii metra poza Ottaviano. Mieli tu zmienić układ ulic. Spałaś w korytarzach…? – spytał po chwili namysłu.
– Nie… Myślę, że nie.
– Dziwne. To nie jest mur wzniesiony wczoraj. Zaprawa zdążyła stężeć.
– Wędrowałam przez te podziemia całymi godzinami… Wpadłam w dziwaczny stan: nie kończące się, identyczne korytarze.
– Powinnaś chociaż pamiętać przebudzenie.
– Nie pamiętam żadnego przebudzenia.
Jego zegarek pokazywał „1 stycznia 00”, przypadkowo wciśnięty przełącznik był zablokowany. Adams nacisnął go, uruchamiając. Sekundnik zaczął naliczać upływ czasu.
– Ja mam mechaniczny bez datownika – powiedziała. – Wskazuje dziewiątą.
Policzek Adamsa pokrywała szorstka szczecina kilkudniowego zarostu.
– Mur ma przynajmniej trzy dni – zawyrokował. – To dziewiąta rano, bo znowu jest jasno. – Tak ustawił swój zegarek.
Jednak metabolizm ma własne prawa chronologii, mierzące upływ czasu lepiej niż zepsuty zegarek. Tymczasem organizm nie dawał żadnych wskazówek. Stres ściskający żołądek byłby marnym wyjaśnieniem.
– Sam nie wiem. Niby długi czas, szczecina na gębie wyrosła, a nawet sikać się nie zachciało.
Zatrzepotała długimi rzęsami.
– Nie każdemu. Ja nasikałam w jednej salce, za postumentem jakiegoś robaka, czy jak ty mówisz: pajęczaka. – Jej angielszczyzna była płynniejsza, akcent francuski słabnął.
– No, to co teraz zrobimy…?
– A ty masz pomysł?
– Możemy iść naprzód albo próbować wydrapać dziurę w murze za pomocą twojego pilniczka. Może zdążymy ją wywiercić, zanim umrzemy z głodu. Murarze mogli zbudować naprawdę grubą ścianę.
– A pierwsze rozwiązanie?
– Oznakowania są jednoznaczne jak drogowskaz.
– Ale brniemy coraz głębiej.
– Niekoniecznie. Weszliśmy z zewnątrz, w skraj tych podziemi, na tyle nieważny, że go zamurowali. A rzeźby przyniesiono z naprzeciwka. Od strony Muzeów, nie od wejścia.
Związała jasne włosy czerwoną wstążką. Miała smukłą szyję. Podobała mu się coraz bardziej. Starał się argumentować logicznie, aby sprawić wrażenie pewnego siebie, ale to właśnie niepokój usiłował ukryć w potoku argumentów. Wątpił, że podziemia to magazyn muzealny. Skoro są aż tak rozgałęzione – zmylenie drogi skazuje na śmierć głodową. Może zbudowali tak rozgałęzione magazyny, by lepiej usystematyzować zbiory rzeźb bezkręgowców…?
Ale dlaczego ukrywają je w magazynach, a w Muzeach prezentują ledwie parę takich rzeźb? Dlaczego nie wystawiają wspaniałych posągów Pani z Cypru…? Ani tych nadzwyczajnych mechanitonów?
Może mechanitony były dziełem snu historyka kultury…
– „Silvestere” to imię? – przerwała jego rozmyślania.
– O ile mi wiadomo, takiej formy imienia Sylwester nie używano.
– Więc jak byś to nazwał?
– Może to skrót, a może niedouczony strażnik napisał imię „Silvestro” z błędem ortograficznym. Cokolwiek znaczy, dla nas oznacza szansę.
Notatki wskazywały: „PLE”, czyli: „Wybierz prawe drzwi, dalej lewe, znowu prawe i wreszcie lewe”. Liliane podążyła za nim.
– Piękne rozety na ścianach – powiedziała.
– Myślę, że to diagramy lullijskie.
– Nigdy o nich nie słyszałam.
– Mało kto słyszał. To Raymundo Lullius, zapomniany geniusz z Katalonii. Uważał, że łącząc liniami pojęcia napisane na kartce, tak, aby powstały z tego figury regularne, ujawni ukryte cechy otaczającego świata i świata ducha. Wynalazł diagram, niektórzy uważają, że odkrył więcej.
– Więcej…?
– Klucz do świata.
– Ciekawe, co znaczą te figury na ścianach?
– Nic konkretnego, póki nie wpiszesz na wierzchołkach tych figur jakichś słów.
– Skąd to wiesz?
– Zajmowałem się jego uczniem, Alonzo Zumarragą. Battaglia napisał, że jeśli Tajemna Sztuka Lulla jest szaleństwem, to jej rozwinięcie przez Zumarragę jest szaleństwem szaleństw.