Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jednak poruszyła się. Zrobiła nieśmiało pierwszy krok. Inne kościotrupy przyglądały się jej uważnie, one też coraz śmielej próbowały swoich możliwości. Szkielet-kobieta ruszył w drogę za resztą pochodu. W ślad za nią poszli inni odarci. Niektórym pozostały oczy, innym suche, bezbarwne włosy. Pozostali wędrowcy, których ominął Wiatr Noży, po chwili przestali dziwić się ich towarzystwu.

Adams widział już kiedyś szkielety wśród pochodu. Uznał wtedy, że była to halucynacja wywołana wyziewami wulkanicznymi, a za kościotrupy wziął zwyczajnych dozorców. Teraz widział to samo, powietrze zaś było czyste, mroźne i świeże, jak to bywa w górach. Ani śladu otępiających oparów. Pozostali żołnierze widzieli to samo.

Wrócili na przełęcz w zapadających ciemnościach. Nie było mowy, żeby łazić po grani w zupełnym mroku, więc zabiwakowali pod Mroczną Przełęczą. Adams, zawinięty w pled, marzł przy maleńkim ognisku, które ledwie rozganiało ciemności, ciepła nie dając. Palla dorzucał do ognia małe kłębki kolczastej trawy, w sam raz, by płomień nie wychynął zza głazów i nie ściągnął przypadkiem busierców.

Adams zagadał do korpuśnego; żołnierze przyzwyczaili się, że felczer rozpytuje o najróżniejsze sprawy dotyczące służby i uważnie słucha.

– Suche nie mówią – rzucił Chetti, gdy uraczył się łykiem z manierki Adamsa. – Ale ze złapanym można się porozumieć.

– Złapanym?

– W sieci. Najlepsze są druciane, ale takie dużo kosztują. Nie walczy się z Suchymi. Omija się ich. Sterczą z nich te ostre gnaty, człowiek porani się, próbując takiego złapać.

– Jak się porozumiewacie?

– Sotnik Drubbaal nauczył nas numerować litery. Trupistwór stuka gnatem w kamień. Długo to trwa, ale obaj z Hjalmirem potrafią całą noc wypytywać takiego. Znaczy, Drubbaal pyta, a katrup notuje w swoim kapowniku. Potem puszczają Trupistwora wolno. Żaden pożytek z takich gnatów: ani do ozdoby, ani do obrony. Porozdzielać się nie da, tak mocno poszczepiane.

76.

Gdy w obozie było więcej brańców, łańcuchów nie starczało na oddzielne zabezpieczenie niewolnika legionowego i Adamsa skuwano z nimi. Nie było to przyjemne, chociaż Hjalmir nie zaciskał mu metalowych obręczy na rękach ani na nogach, a już nigdy nie zakładał kolczatek. Zresztą używano ich bardzo rzadko, bo brańcy zachowywali się potulnie.

Bardziej dokuczliwe od kajdan były utrapione ptaszyska, zwykle gawrony i wrony, które zlatywały się w pobliże obozu w poszukiwaniu resztek. Półoswojone, kradły jedzenie, jak się tylko dało. Raz Adams stracił całą słoninę do kolacyjnej kaszy, kiedy nieostrożnie odstawił miskę, układając się wygodniej w łańcuchach.

Nad ranem robiło się naprawdę zimno, jednak wtedy zwykle brańcy już wykopali się ze swoich workowatych koszul i było czym się przykryć. Niby apatyczni, ale wystarczyło z nich spuścić wzrok, a już starali się wydobyć z odzieży. Już po paru dniach to ich dziwaczne pragnienie słabło. W miarę jak budowa wracała do normy, zachowanie też normalniało.

Adams zbudził się skoro świt, drżąc z zimna. W zasięgu ręki nie było dodatkowego przykrycia. Przyglądał mu się okazały gawron. Ptaszysko przekrzywiało głowę i raz jednym, raz drugim okiem łypało na Adamsa. „Upasł się na naszych racjach”, Adams spojrzał na niego niechętnie.

Ptak dreptał, przestępując z nogi na nogę. Nie mógł się zdecydować, czy nadal obserwować Adamsa, czy gdzie indziej poszukać darmowego śniadania.

„Upłynie jeszcze z godzina, zanim słońce zacznie grzać”, pomyślał Adams. Skulił się w kłębek.

Niedaleko leżał tłusty braniec. Szpetny, łysy mężczyzna przez noc ściągnął z siebie koszulę i zaplątał sobie w nią ręce. Pokryty gęsią skórką wielkości ziaren grochu i siny jak Pieczęć Sylwestra, nie próbował się odziać. Leżał bez ruchu na wznak. Nie spał. Nieruchomy wzrok wlepił w niebo. Wczoraj powiedział, że nazywa się Cyrjak. Może by do niego zagadać?

Adams poprawił się, bo ramię zdrętwiało. Mocniej otulił się futrem, dreszcze nie słabły.

Gawron zatrzepotał skrzydłami, zerwał się ciężko i wylądował na piersi brańca. Zrobił parę kroków, przymierzył w błyszczące oko, ale chybił, i trafił w skórę na czole. Cyrjak skrzywił się i przymknął powieki. W ranie pokazała się krew.

Ptak, nie nęcony blaskiem oczu, zostawił w spokoju twarz leżącego i podreptał na jego brzuch. Zainteresował się liściem. Raz i drugi dziobnął w fartuszek. Golec zadrżał z bólu, tłumiąc jęk, ale nie zmienił pozycji.

Adams skrzywił się z obrzydzenia.

Głodny gawron metodycznie raz za razem dziobał Golca w genitalia, wyskubując spod liścia małe kawałki skóry. Braniec krwawił coraz obficiej; wił się z bólu i wyginał, ale nie próbował odpędzić ptaszyska.

– Ruszże się, człowieku! – nie wytrzymał Adams. – Machnij ręką! Odpędź tę cholerę! – Szarpnął za łańcuch, łączący go z grubasem. Gawron podskoczył, ale nie dał się przepłoszyć.

Cyrjak zerknął na Adamsa przez zaciśnięte szparki oczu. Pojękiwał w takt uderzeń ptasiego dzioba. Jego nogi same zginały się, by ochronić rozrywane genitalia, jednak mężczyzna nie odpędzał niegroźnego przecież napastnika. Krzyki Adamsa ściągnęły wartownika.

– A ty czego?!

Adams wskazał podbródkiem dziobanego.

Żołnierz wzruszył ramionami, ale odpędził żarłoczne ptaszysko. Nawet cisnął za nim kamieniem.

Łzy strużką ściekały poranionemu mężczyźnie spod zaciśniętych powiek.

– Ten jest korpuśnego - mruknął wartownik.

Po chwili wrócił z zaspanym podoficerem. Chetti obejrzał ranę brańca. Pokręcił głową.

– Nie warto mu z powrotem naciągać tej koszuli, bo się zakrwawi. Zupełnie popsuty. Nawet na eunucha się nie nada. Rana paskudna, zakażenie pójdzie. Dam go na tarczę - zawyrokował. – Obróć się na brzuch – powiedział do Cyrjaka.

Golec posłusznie zmienił pozycję. Zapytany przy śniadaniu, Hjalmir wyjaśnił:

– Śmierdzą im niemyte jaja, dlatego przyciągają głodne ptaki. Oczy chronią przed ptasim dziobem, reszta ciała ich nie obchodzi, fartuszki sami nadstawiają. Myślą, że ptak usunie narośl.

– Przecież ich boli. On się wił, jęczał i płakał. Hjalmir wzruszył ramionami:

– Spytaj takiego, odpowie ci, że już podjął wszystkie decyzje i nie zamierza ani ich zmieniać, ani podejmować nowych. Rozpacz i zwątpienie. Nic innego nie tłumaczy ich niechęci do decydowania. Ten i tak był dość rozgarnięty. Może mu się bab chciało i dlatego nadstawiał fartuszek.

– Pachom przysłał ojcu takiego jednego, Kuczera. Ale tamten zachowywał się normalnie.

– Zgadza się. Po Stronie Człowieka powoli normalnieją. Coraz mniej przypominają manekiny.

– Gdyby takiego Kuczera sprowadzić tu z powrotem, to znowu straci zdolność decydowania?

– Jak dłużej pobędzie w Dolnym Mieście, to już nie. Pytanie, czy nie można by wydawać im więcej wody do mycia, nie padło. W obozie na grani często brakowało jej nawet dla żołnierzy.

77.

Gdy zgromadzono już w obozie dość brańców miernej jakości, których nie chciał wziąć żaden legionista, Quirinu spróbował polowania z tarczami. Kiedy na horyzoncie nie było widać ani jednego Czarnego, a wśród idących znajdowały się najwyżej Trupistwory, formowano zwartą grupę pieszych ze skutymi brańcami od przodu, tyłu i po bokach, a dwoma krzepkimi legionistami ukrytymi w środku. Kierowani kuksańcami i dźgani ostrymi kolcami, Golcy mieszali się z korowodem. Następnie grupa zakręcała ku grani, zabierając ze sobą Golców – bezwolnych i owczo ufających idącym przed sobą. Czasami udawało się bez szamotaniny wyprowadzić z pochodu ponad dwudziestu za jednym zamachem. Za linią przejmowali ich pozostali żołnierze. Suche nie próbowały przepędzać otoczonych tarczami legionistów. Jeśli w odwodzie pozostawały dwa korpusy, można było ten sposób stosować, nawet gdy korowodu pilnowały Czarne. Dołączały do uprowadzanej grupy i próbowały ją zawrócić. Był to pewny sposób na zwabienie Czarnego poza grań i zdobycie jego skóry.

Bezwład i bezwolność Golców idących płaskowyżem udzielały się tarczom. Często kierujący legioniści musieli ich ranić, by wymusić żądany kierunek marszu. Jeśli po akcji tarcze mieli poważne obrażenia, wypuszczano ich na płaskowyżu.

Quirinu nie odniósł sukcesu. Poświęcając dziewięć tarcz, z których zostało tylko czterech, zgarnięto pięć kobiet i dwóch mężczyzn, ale spośród nich i tak, niestety, aż trzy osoby nadawały się znowu tylko na tarcze.

Wspomnienie nieudanego zwiadu trzeba było rozpuścić w alkoholu. Wino się skończyło. Został już tylko destylat pędzony z martwiny. Cuchnął paskudnie.

Korpuśny Aubel ze zwiadowcą Geronem łupali w astragale. Gero pozbywał się ćwierćsycelówek jednej za drugą. Adams tęsknie zerkał w tamtą stronę, odliczając w duchu: „Usuwanie ropy, usuwanie ropy… krótkie szycie”. Uśmiechnął się do swoich myśli. Tymczasem kostki wołowe uparcie pozbawiały żołnierza dobytku. Gero czerwieniał na twarzy coraz bardziej. Po każdym rzucie jego dłoń zbliżała się do rękojeści tkwiącego za pasem sztyletu. Twarz miał czerwieńszą niż rude piegi na policzkach.

– Dość hazardu – rzucił sucho Quirinu.

„Stary nudziarz popsuł zabawę”, pomyślał Adams. Kibicował korpuśnemu, widział, że podoficer nie oszukuje, tylko ma niesamowite szczęście. Już zauważył, że graczom często trafiają się dobre passy. Jakby tutaj los celowo prowokował cierpliwość przegrywających i chciwość wygrywających.

Kółeczko obserwatorów rozleciało się. Obsiedli wokoło bezdymne ognisko. Aubel wrzucił astragale do mieszka.

– Następnym razem gramy moimi – wysapał Gero.

– Jasne – mruknął Aubel.

– Korpuśny, opowiedzcie ciekawą historię – rozkazał Quirinu. Cokolwiek mówił stary oficer, brzmiało nudno. Teraz też było pewne, że historia będzie nieciekawa.

Aubel wypił łyk, potem drugi. Uśmiechał się do swoich myśli. W jeden wieczór zebrał ponad dwa sycele. Gero nie był z jego korpusu, Aubelowi nie groziła jego zemsta podczas zwiadu. Był tu najstarszym żołnierzem i wielokrotnie świadkiem podobnych zbiegów okoliczności. Umiał korzystać z tego zjawiska.

54
{"b":"89139","o":1}