– Miałem rację! Jednak się zachowały…!
Na sąsiednim postumencie stał okazały owad, przypominający latającego skorpiona z podwiniętym końcem odwłoka, brakowało tylko chwytnych kleszczy. Duże, błoniaste skrzydła z cienkiej, filigranowo kutej blachy. Wojsiłka.
– Lepiej się do tego nie zbliżać… Wystarczą obrażenia po skorpionie – mruknął.
Albo Adams nastąpił na mechanizm wyzwalający, albo drżenie powietrza wywołane jego głosem spowodowało, że wojsiłka ożyła. Zaczęła rytmicznie uderzać skrzydłami i poruszać głową w górę i w dół.
„Starożytni byli lepsi, niż wynika z tego, co po nich zostało. Czas jest okrutny dla mechaniki”.
Zauważył, że opuszczona ręka krwawi. Gromadzi się w niej krew i wystarczy gwałtowniejszy ruch, a ta pokonuje tamę cienkiego strupka. Jego kroki znaczyły ciemne krople.
Mógłby przysiąc, że obnażona bogini z Melos obraca się za nim, gdyż rzeźba jakby stale za nim spoglądała. Co chwilę słyszał za sobą tajemniczy chrobot, choć zerkając kątem oka, ani razu nie zauważył jej ruchu.
Następny postument z wypolerowanego trawertynu gościł jedynie nieco blaszanych listków i drucianej trawy.
„Zaiste mogłaby tu siedzieć jakaś zmęczona Nike…”, pomyślał, „albo jakaś inna starożytna Kaśka”.
Co chwilę coś szeleściło albo chrobotało – obecność Adamsa zaktywowała do działania wiele mechanizmów. Kiedy domniemywał istnienia mechanitonów, nie wyobrażał sobie, że osiągnęły tak wysoki poziom. Niewiele wzmianek sugerowało w ogóle ich istnienie. Wiele poetyckich sformułowań trzeba będzie odczytać na nowo.
– Łśśśt…! – Plasst! – Strzała wypuszczona przez Amora z przeciwnej strony korytarza trafiła w posadzkę obok nogi Adamsa. Odskoczył, ale równocześnie coś boleśnie złapało go za piętę. Szarpnął się, lecz stopy uwolnić nie zdołał. Runął na posadzkę. Szamotał się z długim, wijącym się wężem. Blaszana łuska zraniła go w drugą nogę, nieco nad kostką. Mechaniczny gad był zbyt smukły i mocnym chwytem obu ramion dał się zgiąć w kabłąk. Trzeszczała konstrukcja, nie przewidziana do takich odkształceń. Szczęki zaciśnięte na adidasie nie próbowały poprawić chwytu. Blaszane oczy gada śledziły ruchy Adamsa.
Noga piekła nieznośnie. Adams demolował klejnot sztuki mechanicznej starożytnych. Przetrącony grzbiet pozbawił węża koordynacji ruchów. Można było wywijać zdobytym końcem ogona na wszystkie strony, póki nie oderwie się zupełnie. Zgrzytały wyłamywane cięgna i prostowody. Sięgnął po strzałę i wetknął między szczęki węża, by je podważyć, ale złamała się. Druga strzała Amora zawadziła o rękaw. Adams nie zauważył, że Amor celował w niego. Sięgnął po strzałę i podważył nią szczęki węża, który teraz wykonywał nieskładne skręty. Otarcie na dłoni pękło, strzała złamała się, ale uścisk zelżał.
Trzecia przeszła bokiem, lecz czwarta trafiła Adamsa w plecy. Nie zraniła go przez kurtkę. Poczuł tylko tępe uderzenie. Ból bólem, ale narzędzie bardzo się przyda. Tłukł zapamiętale trzymaną na sztorc strzałą. Grot miażdżył delikatny mechanizm poruszający szczęką węża. Wreszcie żuchwa odpadła, uwalniając jego piętę. Skarpeta zdążyła już przemoknąć krwią. Adams wyrwał z buta oba zęby węża. Były czerwone na końcach. Lepiej nie wiedzieć, jak głęboko weszły w piętę ani czym były wcześniej zabrudzone. Odrzucił pokonany mechanizm, którego ruchy przypominał; teraz drgawki agonalne. Otarcie na dłoni piekło nieznośnie. Skóra pękła i sączyła się krew.
Amor posłał w jego kierunku jeszcze trzy strzały, zanim zabrakło ich w kołczanie. „Iść dalej, czy zawrócić?” W krótkim czasie został dotkliwie pokaleczony, choć rany okazały się dziwnie mało bolesne. Ten korytarz był dłuższy niż dotychczasowe. A jeśli ciągnie się kilometrami…?
Warto się uzbroić. Posąg centuriona miał zgrabny gladius przy pasie. Adams sięgnął po broń, ale mechaniton był szybszy: płynnym ruchem oparł dłoń na głowni. Metalowe oczy posągu podążały za intruzem. Animacja była znakomita.
Naprzeciwko stała naga Wenus Kapitolińska, nieco schylona. Na widok Adamsa rozprostowała ramiona i z metalicznym chrzęstem odgarnęła druciane włosy z karku, odsłaniając przepiękną, długą szyję. Statua spojrzała na niego z niezwykłą słodyczą. Kto rzeźbił podobizny Wenus o rozpuszczonych włosach i tak podłużnych, choć pięknych piersiach?
Dalej kilka olbrzymich owadów, potem wspaniałe przedstawienie much chodzących po trawertynowym mięsie. Nawet wykonane z białego marmuru czerwie rytmicznie pojawiały się i skrywały w korytarzach wyjedzonych w ceglastym kamieniu.
Zatrzymał się przed niemal nagą boginią „Knidyjską”. I jej przedstawienia nie brakło w kolekcji ruchomych rzeźb. Białe uda i łydki, rozdzielone metalowymi kolanami (acz z białą rzepką), i ramiona z podobnie zaznaczonymi łokciami wyglądały niesamowicie, ale piękno tej Afrodyty zostało zachowane. Kamienna pani uniosła prawą dłoń, a szata osunęła się, odsłaniając jej drugie udo. Lekko skinęła, gdzieś chyba na swą siostrę z Melos. Rzeczywiście, Adams dostrzegł gest tamtej. Następnie rzeźba spojrzała na Adamsa i uśmiechnęła się. Miała nie tylko ruchomą żuchwę, ale i powieki. Uśmiech wyglądał niemal naturalnie. Miękkim ruchem przestąpiła z nogi na nogę.
„To muszą być rzymskie kopie, rzymskie mechanizmy”, myślał gorączkowo. „Może hellenika… Klasyczni Grecy nie byli aż tak dobrymi mechanikami”. Dlaczego takie skarby skrywa się przed światem…? To zmieni spojrzenie na antycznych artystów. Już widział się w roli odkrywcy. Trzeba iść.
Utykał, jedna jego dłoń krwawiła, druga piekła nieznośnie, ale skarbnica Muzeów nieodparcie przyciągała.
Kilka następnych rzeźb much. Znowu najwyższej klasy. Ręka tego samego mistrza. Repliki bliskie ideału. Dlaczego tyle ich rzeźbili…? Dalej wij walczący z chrząszczem biegaczem. Wij gwałtownie podrywał ciało w konwulsywnym geście. Chrząszcz wpijał się w jego bok. Scena powtarzała się rytmicznie.
„Póki sprężyna się nie rozwinie”, pomyślał. „Sugestywna animacja, ale dość prosta. Trzeba będzie potem to wszystko ponapinać, żeby porządkowi nie zauważyli”.
Dalej następna podobizna Pięknej Pani z Cypru, „Ostyjska”. Jak i poprzednie, była przyjemnie kompletna. Ale twarz nie miała rysów klasycznych – zbyt duże oczy. Sylwetka też różniła się od znanego pierwowzoru: piersi większe, ramiona mniej umięśnione, talia mocniej zarysowana. Identyczna była poza i szata, ale rzeźba przedstawiała inną piękność.
– Ciekawe, co ty dla mnie zrobisz, Pani? – powiedział. Rzeźbę mogło uruchomić nawet drżenie powietrza.
Kamienna kobieta bezradnie wzruszyła ramionami. Właściwie taki szmer mogła wydać poruszająca się żywa istota. Adams uśmiechnął się zachwycony.
– Nie rozbiorę się przed tobą. Przynajmniej nie teraz – powiedziała kamienna Wenus z Ostii.
Chwilę milczał kompletnie zaskoczony: to było zbyt wiele na mechaniton czy nawet na mechanizm doskonały. Głos brzmiał wyraźnie, ciepło. A przecież nie było wątpliwości, że mówi automat. Z pewnością zrobiono to celowo, bo skoro posąg potrafił poruszać się aż tak sprawnie, nieznany geniusz niewątpliwie zdołałby lepiej zasymulować i głos.
– I tak jesteś dość rozebrana.
– Och… – Znów sugestywnie wzruszyła ramionami. – Inaczej nie mogło być. Taka epoka.
Uśmiechała się do niego oczyma. Można to odrobić z bladoróżowego marmuru oprawnego w biały metal.
– A co masz dla mnie, Pani?
Podniosła płytę, na której dotąd się wspierała. Pokazała mu znaki wyryte na płycie.
– To.
Przyjrzał się uważnie symbolom. Coś się nie zgadzało. To nie był zwykły schemat z linii i punktów.
– To nie jest dzieło Raymonda Lulliusa, lecz szalonego Alonza Zumarragi – powiedział, choć pierwszy raz w życiu widział taki diagram.
– Skoro tak uważasz. – Znowu to niezrównane wzruszenie ramion.
– Co mi jeszcze powiesz, Pani? Potrzebuję wskazówek.
– Niewiele więcej. Moja sprężyna zdążyła się prawie rozwinąć. Ale sąsiadka jest bardziej rozmowna, choć mniej ruchliwa. – Dłonią wskazała następną rzeźbę.
– Pani…
Afrodyta z Ostii znieruchomiała.
Obok niej stała bestia o lwich nogach, orlich skrzydłach, łuskowatym ogonie, ogromnych, półkulistych piersiach i kobiecej twarzy wykrzywionej krzykiem. Sfinks.
Stanął przed nią. Trudno było wytrzymać spojrzenie pustych metalowych oczu, grymas otwartych ust, napięcie mięśni twarzy. Nadąsana sąsiadka bogini.
Adams wykonał kilka min, gestów. Nic. Mechanizm nie działał. Głośno klasnął dłońmi. Znów nic. Sfinks milczała. Wyglądała groźnie w gabinecie ruchomych rzeźb. Jeśli byle gadzina mogła dotkliwie poranić, to co potrafiła trzymetrowa chimera lwa, smoka, orła i gniewnej kobiety…?
Panowała zupełna cisza. Wcześniej ożywione mechanizmy zamarły. Oczy Pani z Ostii niby spoglądały na Adamsa, ale trafiały obok, piękność znieruchomiała na dobre.
Inne mechanitony same zaczynały reagować, ona nie. Jak wprawić Sfinks w ruch…? Nabrzmiała twarz, widoczne linie podziału między kawałkami kamienia. Nieco niezbędnego metalu.
Podszedł i lekko ujął dłonią sterczący koniuszek sutki – mosiądz był tu wybłyszczony. Lewą ujął drugi i spróbował oba lekko przekręcić. Zachrobotała zębatka. Sfinks ożyła. Poruszyły się oczy z kamienia i metalu.
– Jakie zadasz mi pytania?
– Ja nie zadaję pytań. Ja odpowiadam, Adams – powiedziała kamienna chimera. Nagle uderzyła lwią łapą przed siebie.
Adams odskoczył.
– No, co!?
– Bo widzisz we mnie potwora o zwierzęcym ciele i gigantycznych, chociaż foremnych kobiecych piersiach – odparła zagniewana.
– Dla ciebie ja jestem potworem.
– Ale ja jestem jedna, a ludzi wielu. Bezradnie machnął ręką.
– Nie potrafię skonstruować drugiego Sfinksa. Może chociaż ty rozwiąż moje problemy.
– Pytaj.
– Jak powinienem tutaj działać?
– Powinieneś zrozumieć układ korytarzy.
– Pomoże mi to…?
– Nie wiem. Powiedziałam, bo tak mi się nasunęło. Zupełnie intuicyjnie.
– Mam już poranione dłonie, stopy i bok. Przynajmniej rana w boku przestała boleć.
– Twoja rana w boku jest poważniejsza, niż sądzisz. Adams zadarł kurtkę i koszulę.