Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Papierosy?

Tęga niewiasta wzruszyła ramionami. Łapa behmeta wylądowała w jej torbie. Chciwie tam gmerała.

– Nie ma papierosów… No, nie ma. – Roześmiał się. Kobieta odpowiedziała wymuszonym uśmiechem. Urzędnik wyłowił z torby pęta kiełbasy.

– Grube papierosy. – Mrugnął do żołnierza.

– Podzielcie się, panowie. Na zdrowie.

– Na, Jochen. – Rzucił żołnierzowi kawałek. Kobieta przeszła z resztą wiktuałów. Następna, czyjaś niewolnica, niosła mleko…

– Własne, własne. – Zachichotał behmet, jednocześnie wyławiając garścią jej pierś spomiędzy fałdów szaty. – Co takie chude? – Popchnięta, już biegła zawstydzona.

Następnej zabrał garść papierosów. Podzielił się z żołnierzem. Tytoń cenili szczególnie wysoko, kobieta przeszła, pognana klapsem w pośladek.

Kontrolowane uśmiechały się do behmeta, żartowały, że tyle dziewczyn na niego leci. W większości były to niewolnice i kilka ubogich wieśniaczek. Starały się jak najmniej stracić podczas przeprawy. Zwykle wystarczała garść papierosów, udko kurczaka czy macanie. Wolnych kobiet behmet nie zaczepiał, z wyjątkiem najbiedniejszych, które rozpoznawał bezbłędnie.

Mężczyzn przepuszczał bez słowa, jedynie pobieżnie rewidując ich bagaż. Widocznie swe powinności wobec walczącego kraju spełniali w inny sposób.

Wreszcie nadeszła kolej Adamsa i Adali. Zanim mała coś rzekła, Adams rzucił sucho:

– Kartofle, trochę buraków, pół tuzina gołębi. – Nie udzieliła mu się służalcza radość stłoczonych kobiet.

– Na, katofle, cha, cha, katofle - powiedział behmet. - Przechodzić, przechodzić. – Nie próbował zaczepiać Jaszczurki. Może zniechęciło go spojrzenie Adamsa.

Po drugiej stronie bariery było luźno i przewiewnie. Widać było czarne łokcie uwijającego się behmeta i napierającą na niego gromadę sztucznie uśmiechniętych kobiet. Jochen oparł pikę o słup i opychał się kiełbasą.

Obładowany Adams podążał za drepczącą Jaszczurką.

– Gdy idę z Gorgonijem, ten zawsze żartuje, że przemycam papierosy pod pachami – powiedziała.

– Pod pachami?

– Tak. Wtedy behmet zawsze łapie mnie za piersi, aż się robią siniaki. – Widać Adams spojrzał na nią dziwnie, bo dalej się tłumaczyła: – Mam tylko pas. Ojciec nie chce kupić mi reszty stroju dziewicy.

56.

Adams zaczął wykorzystywać swoje walory fizyczne – kiedyś przecież lubił biegi długodystansowe. Teraz więc, kiedy trzeba było kupić coś pilnie, dostarczyć komuś przesyłkę, wysyłano go.

Nie wydał pieniędzy na kubek okowity, nie zjadł niesionego jedzenia. „Podskocz!”, wołał go Hrabban i wydawał polecenia. Bystry i sumienny Adams wypełniał je bezbłędnie. Blizny po kajdanach zdążyły zbieleć. Okolica wzbogaciła się o widok biegającego niewolnika. Jogging przydał się nieoczekiwanie.

Dotąd najbardziej wpływowy Gorgonij nie był stworzony do szybkiego przemieszczania się. Ciężki, masywny, tłusty i rumiany szybko zorientował się, że w niektórych dziedzinach Podskocz jest najlepszy i lepiej z nim żyć w zgodzie.

Do spania Adams dostał czarne futro. Z paroma dziurami i mocno wyleniałe, ale ciepłe. Dziś też jeszcze wylegiwał się na sianie – ceniony, wykwalifikowany robotnik. Nawet Gorgonij zwlókł się już do swoich zajęć. Z rękoma pod głową rozmyślał, że Pięknooka go unika. Przy pracy towarzyszył zwykle Adali, Ingvarowi lub Marcupijowi. Obracał się w ciasnym kręgu kilku osób, od jednych mógł spodziewać się upokorzenia czy bólu, inne go tolerowały, jeszcze inne nawet wykonywały jego polecenia, jednak ta jedna, pięknooka dziewczyna, znikła. Od czasu, kiedy odprawiała nad nim dziwaczne gusła, niemal nigdy jej nie widywał. Oberwała za tamtą niewczesną wizytę i za byngoro, które mu sprezentowała. Widać Jaszczurce było wolno, Pięknookiej nie. Jakby znikła, ale kiedy dom wypełniała duszna woń kadzidła, wiedział, że kąpie się albo ona, albo Adala, albo sama Raachill. Nie mogły to myć się w pomieszczeniu, którego nie wypełnia siwa mgła…?

Snuł te rozważania niepotrzebnie, nieznana kara dobiegła końca. Pięknooka weszła bezszelestnie i spod narzuconego kaptura spojrzała na niego, kiedy właśnie przepastnie ziewnął. Zerwał się natychmiast, zasłaniając dłonią usta.

– Dalej masz wszystkie zęby?

– Nie wiem… – Sprawdził palcami. – Nie uciekły.

– Przestań ze mnie żartować. Przecież jesteś niewolnikiem. – Jej oczy śmiały się, nie pozostawiając wątpliwości, jak rozumieć te słowa.

– Niewolnik nie odważyłby się śmiać.

– Dlaczego…? Marcupij ciągle się śmieje.

– Zobacz, siedzą sobie na miejscu, tylko dwóch brakuje.

– Są równe, białe.

– Twoje są bielsze i równiejsze.

– Moje to co innego. – Wydęła wargi.

– Pewnie, bo takie ładne.

– Mógłbyś przestać się wylegiwać. – Jej strofowanie nie miało żadnej siły. Mówiła zbyt miękko, a roziskrzone oczy nie potrafiły skryć radości.

– Jak na mnie mówisz?

– Ty.

– Ale imię?

– Pan Hrabban mówi najczęściej „Podskocz”.

– Ale inni nazywają mnie Wodogłów, Płucodych.

– Przyszedłeś stamtąd, dokąd odszedł. Nie jesteś do niego podobny, ale mogłeś zostać odmieniony.

– Nie mam wielkiej głowy, a tu Wodogłów…

– Pierwsze imię się nie zgadza.

– A drugie?

– Nie dyszysz.

– Tylko chrapię. A tu zaraz i Wodogłów, i Płucodych.

– Gdy żył, nikt nie miał odwagi tak się do niego zwrócić.

– A jak się nazywał?

– Engilu Groźny albo Engilu o Strasznej Twarzy.

– Był niebezpieczny dla ludzi…?

– Tylko dla niektórych. Był moim przyjacielem.

– Dlatego mnie polubiłaś?

– Skąd wiesz, że cię polubiłam…?

– Właśnie to powiedziałaś. Dwa uśmiechy spotkały się.

– Jak masz na imię, Pięknooka? – odważył się.

– No, wiesz? Przecież jesteś niewolnikiem… Wykonał nieokreślony gest dłonią.

– Renata.

– Ładnie.

– Pięknooka też mi się podoba. Adali również podoba się twoje określenie. Jak chcesz, żebym na ciebie mówiła?

– Adala mówi bellvekhi.

– Nie muszę mówić jak Adala – nadąsała się. – Wolę tak, jak wcześniej cię nazywali.

– Tam, skąd przyszedłem, mówili na mnie Onofrio.

– A ty jak na siebie mówisz?

– Humphrey. To samo znaczy.

– Hemfriu, Hemfriu – powtórzyła. – Ale śmieszne. – Zaczęła pryskać na niego wodą z dzbanka. Palcami, po parę kropel, żeby nie trzeba było wracać, aby dolać.

– Przestańże wreszcie. Aleś nieznośna. – Krzywił się.

– Masz moje byngoro?

– Jak mam mieć? Rozbili je. Wdeptali w klepisko.

– To co cię chroni?

– Adala dała mi truchol.

– To chodź sobie z Adalą na zakupy. – Z jej oczu strzelił czarny piorun. Gwałtownie obróciła się i wyszła.

– Pięknooka, ja marzę, żeby chodzić na zakupy z tobą. Ostatnie zdanie nie uleciało z wiatrem. Następnego dnia został zaopatrzony w nowe talizmany.

– Masz myloro. - Wyciągnęła ulepionego z gliny ludka, okręconego jasnymi włosami. – Przyniesie ci szczęście. I jeszcze to – tym razem hukała, opleciona włosami gałązka w kształcie widełek. – On ochroni cię przed strzałami – instruowała. – I to jeszcze… – Nowy truchol hałemza i na koniec byngoro.

Adams chował jeden za drugim.

Nieszczęsny truchol od Jaszczurki został przykładnie rozdeptany, a resztki wyrzucone do gnoju.

Pięknooka stała się jego najczęstszą towarzyszką. Może jakoś zależało to od przyjętych amuletów czy maskotek. Adala ograniczała się do chłodnych spojrzeń, rzucanych zza skrywającej twarz chustki.

Uczył się odgadywać znaczenia spojrzeń i gestów Pięknookiej. Jak wszyscy tutaj, mówiła narzeczem. Jednak Adams, przygotowany pobytem w Mieście pod Skałą, radził sobie z tutejszą gwarą. Coraz częściej przyłapywał się, że myśli w miejscowym dialekcie.

Miejscowość, do której trafił, zwano Dolnym Miastem lub Krum – od kamiennej warowni wznoszącej się na skalnym cyplu nad brzegiem morza. Układ murów, okien, furt strzelniczych i blanków warowni przypominał ludzką czaszkę. Krum, Zamek Czaszki, był siedzibą Pana z Morza. Podobno obecnie władca bawił w dalekiej podróży.

Pięknooka przysiadła się do niego, obserwując, jak Adams zgrabnie wyplata wiklinowy koszyk. Od kiedy Marcupij pokazał mu, jak łączyć dno ze ściankami, Adams udziwniał formy koszyków. Szczególnie spodobały się kobietom te o bardzo przewężonym wylocie. Więziły w nich kurczęta, które gdy podrosną, nie zdołają ich opuścić. Chowały się gorzej, bo nie znajdowały same pożywienia, ale nie groziło, że zostaną ukradzione. Adams tkał ażurowe denka koszy, żeby biedne ptaszyska nie tonęły we własnych odchodach. Renata chwilę przyglądała się jego pracy.

– Skąd przyszedłeś, Unofriu, jeśli nie zawróciłeś spod ziemi? – spytała.

– Z Miasta pod Skałą. Tak na nie mówili.

– Krum to Miasto pod Skałą.

– Są więc dwa Miasta pod Skałą.

– Zawsze takie rzeczy opowiadasz dziewczynom…? – Spojrzała na niego zbójecko. – A one, biedne, wierzą? Adala może w to uwierzy… – Zmierzyła go spojrzeniem.

– Powiedziałem ci prawdę.

– Więc jesteś Wodogłów, tylko cudownie odmłodzony i ozdrowiony. Engilu nie był wyższy od ciebie. Mnie nie nabierzesz tak łatwo… – Znowu śmiała się do niego.

Zerwała się i zabrała dzbanek.

– Ale możesz być Unofriu czy Hemfriu. Podobają mi się oba te imiona…! – rzuciła, z głębi korytarza.

57.

Dom Hrabbana wznosił się na skraju miejscowości, najbardziej oddalonym od warowni. Pobliski posterunek był rogatką, chociaż i w mieście kilka znaczniejszych ulic przecinały posterunki legii. Kilkadziesiąt metrów za stanowiskiem celnika i żołnierzy wznosiła się wysoka statua. Postać wykonano z czarnego, a płaszcz spadający w wymyślnych fałdach z jej ramion ze skrzącego się różnymi barwami obsydianu. W wyciągniętej, przeraźliwie chudej ręce postać dzierżyła latarnię, w której tkwiła brązowa bryłka.

38
{"b":"89139","o":1}