Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Znowu przed nosem Adamsa żebrak potrząsał monetami w kubku. Gdzieś zniknęła jego kłótliwa towarzyszka. Adams przyłożyłby mu w gębę, gdyby nie te strupy.

43.

Adamsowi przestano wypłacać zasiłek w gotówce. W zamian dostawał talony na trzy posiłki dziennie: śniadanie (chochla kaszy i kubek gorącej, słodkiej herbaty), obiad (miska zupy, na drugie danie ćwiartka chleba i dwie garście krwawej kiszki albo gotowana rzepa, albo ziemniaki w skórce), kolacja jak śniadanie. Brak gotówki zaczął mu doskwierać: nie można było jeździć tramwajami, nie było za co dokupić jedzenia. Z nadzieją podniósł się na dzwonek telefonu.

– Przestań wreszcie niepokoić Natalię! – rozległ się znajomy głos. – Nie waż się jej zaczepiać. Załatwię, że ci kartki zabiorą i zdechniesz z głodu! Nie zbliżaj się do uniwersytetu!

Adams słuchał uważniej. Tak, dziś ton był inny, spokojniejszy. Poprzednim razem Mówiąca miotała się jak osaczona bestia. Teraz cedziła każdą obelgę.

– Nędzny profesorek! Gnój! Przybłęda! – słowa leciały jak celnie rzucane kamienie. Zdarzały się chwile przerwy, namysłu.

Adams zapukał palcem w mikrofon.

– Co mi tam stuka na linii?! – warknęła. Dał się słyszeć odgłos uderzeń, jakby w obudowę aparatu. – A zresztą możesz z nią rozmawiać. Usłyszysz dokładnie to samo, co ode mnie! Natalia cię nie chce! Słyszysz, Adams?! Ona nie chce cię widzieć ani rozmawiać z tobą! Jesteś dla niej zbyteczny.

Tym razem to stuk słuchawki rzucanej przez Mówiącą zakończył rozmowę.

To rozwścieczyło Adamsa.

„Właśnie teraz powinny kończyć się zajęcia”, pomyślał. Pewna siebie Mówiąca powinna być mniej czujna.

Tramwajem pojechał na gapę. Wcisnął się w pobliże wściekłej awantury. Dwóch włóczęgów omal się nie pobiło. Wokół rozchodził się fetor nie mytych ciał. Inni pasażerowie starali się od nich odsunąć jak najdalej. W ścisku podczas godzin szczytu nie było to możliwe. Adams krył się w chmurze ich smrodu przed czujnym bileterem. Oczywiście, nieskutecznie. Zaraz został wyłowiony i wywleczony prawie za kark.

– Nie wsiada się środkowymi drzwiami – rzucił zziajany bileter, który specjalnie ku Adamsowi pchał się przez pół wozu.

– Jasne, ale bałem się, że nie zdążę.

– Będzie kara.

– Nie mam czym zapłacić. Jestem włóczęgą. Podlegam programowi ochrony społecznej. – Adams wyglądał zbyt schludnie, aby bileter w to uwierzył.

– Legitymacja kloszarda!

– Nie mam formalnych uprawnień.

– To jedziemy na komendę.

– Może być. Wyśpię się w cieple. – Adams wzruszył ramionami. Wiedział, że bileter nie zatrzyma tramwaju. Zniecierpliwieni pasażerowie rozszarpaliby go na strzępy.

– Jak ci przypierdolę! – Bileter próbował wyciągnąć służbową pałkę. W ścisku nie było to możliwe.

– Legitymacji nie mam, ale mogę okazać bloczek na obiad dla bezrobotnego. – Adams starał się załagodzić sytuację. Chciał koniecznie zobaczyć się z Natalią.

– Marny dowód.

– Mam jeszcze bloczek na kolację.

– Okazać obydwa.

Adams podał je wysoko ponad głowami podróżnych.

– Zostaną zatrzymane do sprawdzenia – powiedział bileter i schował oba kawałki papieru do kieszeni. Ruszył w kierunku następnego podejrzanego.

Tramwaj dowiózł Adamsa pod sam uniwersytet. Przystanek był przy budynku jego wydziału. Adams przez chwilę myślał, czy by nie odwiedzić swojego oddziału naukowego, może nawet swojego pokoju. Zajrzeć, jak też tam teraz wyglądało. Wyobraził sobie beznadziejną kupę notatek usypaną na środku pokoju, grób myśli – nie mauzoleum, ledwie marny kurhanek, ot, nierówność gruntu, bo tak wyszło grabarzom, którzy łopatami przyklepywali ziemię.

Machnął ręką. Nie było po co wracać. Większość swoich obserwacji mógłby zapisać ponownie. Pamiętał spostrzeżenia z Miasta pod Skałą; póki nie stłumią ich nowe, będą siedziały gdzieś pod czaszką, gotowe do spisania.

Dotarł do okazałej bramy wyjściowej oddziału ossuarnego. Spacerował, bo jedyna ławka z kutego żelaza, wbetonowana w chodnik, była niewiarygodnie zanieczyszczona przez kruki i gawrony.

Wreszcie doczekał się. Z budynku wysypali się studenci. Wśród nich wypatrzył Natalię. Przygarbiona, taszczyła pod pachą plik książek i notatek.

Zawołał ją po imieniu. Nie zareagowała. Podbiegł i zatrzymał ją, łapiąc za ramię.

– Natalia!

Jej spojrzenie bez blasku zniechęcało do rozmowy.

– Jesteś naćpana?

– Co? Ach, to ty, Adams.

– Natalia, wrócisz do mnie?

– Gdzie mam wracać? – jej oczy były dalej nieobecne; myśli skierowane w głąb siebie.

– Przecież to ja, twój Humphrey.

– Och, to ty, Adams. Wiesz, rozwinęłam się. – Lekko wysunęła się z jego objęcia. – Tu są wspaniali ludzie. Pedagog Mówiąca potrafi pomóc mi w każdym kłopocie, jaki mnie spotka. Życie z tobą byłoby zupełnie jałowe, no wiesz, takie bez sensu. Praca tutaj daje mi wreszcie poczucie wolności.

– Praca, wolności…?

– Właśnie tak. Idę. – Bez słowa zbiegła po schodach. Nie próbował jej zatrzymać.

44.

Spotkanie z Natalią nie pozostawiło wątpliwości, że utracił ją nieodwołalnie. Można się było tego domyślić po ostatniej rozmowie z Mówiącą.

Po co dłużej tkwić w Mieście pod Skałą? Żeby nieustannie rozpamiętywać utratę ukochanej kobiety? Cóż dobrego mogło go tu spotkać?

Konto, nie zasilane kolejnymi pensjami, wykrwawiało się na codzienne wydatki. To, co wcześniej nazywał pensjami, było prawdopodobnie kolejnymi ratami za udział w eksperymencie. Widocznie kwotę wypłacono już w całości, wypłaty się skończyły…

Nie zamierzał wracać do zamurowanej furtki. Skoro dotarł do Miasta pod Skałą, wykorzystując ledwie połowę hasła „Silvestere”, co mogło znajdować się na końcu drogi? Może rozwiązanie problemów? Może powrót utraconej kobiety?

Cóż, z drzewa wyszedł, w drzewo przyjdzie mu wrócić. Spakował się: szczoteczkę do zębów schował do kieszeni; notatki przepadły wraz z utratą pozycji na uniwersytecie.

Dotarcie pod Janycuł wymagało zniesienia udręki dojazdu komunikacją miejską, słuchania żałosnego zgrzytu kół tramwaju i wdychania smrodu kloszardów tłoczących się w strefach socjalnych każdego wozu. Prawo do bezpłatnego przejazdu w strefie socjalnej dawała legitymacja kloszarda. Jednak jej uzyskanie wymagało pokonania licznych przeszkód biurokratycznych, a potem regularnego potwierdzania w urzędzie, że jest się całkowitym wrakiem człowieka. Mimo braku legitymacji, pozbawiony gotówki Adams obecnie jeździł w strefie socjalnej. Obywatele usiłujący skorzystać z nienależnych im uprawnień, skryci w tłumie włóczęgów, by przejechać bez biletu, byli bezlitośnie wywlekani przez czujnych kontrolerów, a wyglądający zamożniej płacili wysokie mandaty. Dzisiaj szczęście mu dopisało.

Tramwaj dotarł w pobliże Janycułu. Adams przecisnął się ku wyjściu. Musiał mocno pracować łokciami, żeby wysiąść. Nie rozglądał się specjalnie, ale nie wątpił, że za nim wyskoczył nieodłączny cień.

Za resztkę pieniędzy kupił bilet upoważniający do godzinnego spaceru po ogrodach przewodniczącego. Nie pamiętał, gdzie rosła layleia, zatrzymywał się więc przy każdym okazie i wypatrywał tabliczki. Wreszcie ujrzał charakterystyczną sylwetkę. Coraz drobniejsze gałązki rozszczepiały się w cieniutkie, niemal niewidoczne włoski – jak mgiełka. Przyśpieszył kroku. Wkrótce gnał, nie mogąc doczekać się wolności. Za sobą słyszał sapanie biegnącego funkcjonariusza.

Nagle zamarł: obok siebie rosły dwa okazy Cayleii. W którym z nich jest wejście do korytarzy…? Gdzie jest dziupla?

Czyjaś ciężka łapa opadła na jego ramię.

Adams odwrócił się gwałtownie.

– Nie możecie…! Nie wolno wam…! – krzyczał czerwony: wysiłku podwywiadowca Ribnyj, z trudem łapiąc powietrze.

– Czego nie mogę?! Czy jestem aresztowany?!

– Nie.

– Więc pójdę, gdzie chcę.

– A właśnie, że nie. – Ribnyj złapał go kurczowo za rękaw, a jednocześnie usiłował dmuchać w gwizdek. Chociaż poczerwieniał jeszcze bardziej, zdołał wydobyć jedynie cichy pisk.

Mimo to pojawiło się kilku porządkowych. Pomogli przytrzymać Adamsa.

– Jesteście aresztowani… – zdecydował wreszcie funkcjonariusz.

– Za co?!

– Za deptanie trawnika. To poważne wykroczenie. Tu jest teren stadionu przewodniczącego Nero.

Adamsa skuto i odstawiono na dobrze znaną komendę, trzęsącą się suką w truskawki i banany. Ciaken go rozkuł.

– Jednak nie zostałem aresztowany? – Adams uśmiechnął się pogardliwie.

– Wystarczy niewielka grzywna.

– Ja tam wrócę.

– To znowu będzie mandat. Trawa otacza obie Cayleie.

– To co, mam przeskoczyć o tyczce?

– Macie zakaz opuszczania miasta, ciąży na was podejrzenie zabicia Ibn Khaldouniego. Ponadto wyniki eksperymentu nie zostały jeszcze całkowicie opracowane.

– Przecież przestaliście mi płacić.

– Sprawdzimy w rachubie, czy jeszcze nie została jakaś końcówka do wypłacenia.

– Natalia mnie opuściła. Po co mam tu tkwić i wszystko rozpamiętywać?

– To nie zależało od nas. Możemy dla was załatwić opiekę pedagog Mówiącej. Pomoże wam odnaleźć się w nowej sytuacji.

– Chcę rozmawiać z Człekoustem.

– Nadobywatel Człekoust jest obecnie bardzo zajęty.

– Ja jednak koniecznie chciałbym z nim rozmawiać.

– Z pewnością przyjmie was, jak tylko będzie mógł.

Odprowadzono go do celi numer osiem. W kącie stało regulaminowe wiadro zimnej wody, przynajmniej można było spłukać pot z twarzy.

45.

Nadobywatel komendant był zbyt zajęty i rozmowa nie doszła do skutku. Adamsa zwolniono z aresztu znów o trzeciej w nocy. Prosił, żeby mu pozwolono przespać się w celi do rana, bo komunikacja miejska jeszcze nie działa, a na dodatek pada. Niestety, przepis nie pozwalał pozostać w areszcie do rana, jeśli nie przedstawi się wcześniej formalnego oskarżenia. Nocna zmiana była bowiem zobowiązana do opróżnienia i wysprzątania zwolnionej celi.

„Cóż, zmoknę ja, zmoknie cień”, mruknął i ruszył w deszcz. Kompletnie przemoczony, dotarł do hotelu około piątej.


29
{"b":"89139","o":1}