Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W garażu pseudo-Ciaken złożył formularz zapotrzebowania, musiał jeszcze pokwitować odbiór wozu. W oszklonej budce siedział rosły funkcjonariusz o nalanej, nieogolonej gębie.

– Wy, Ciaken, to się zawsze ustawicie – mruknął garażowy. – Co dzień przejażdżka.

– Taak…? – zdziwił się skryty pod maską zwierzchnik.

– A dzisiaj to dokąd?

– Zobaczyć, jak Kalduni nosi zaopatrzenie. Ma się nie obijać.

– He, he, he… – zarechotał strażnik. – To zupełnie jak wczoraj… Na dodatek na ten piknik jedziecie z całym patrolem. Wy to macie dojścia do Starego. – Pokiwał głową z uznaniem. – Ale wam to się skończy.

– Skończy się. – Skinął głową pseudo-Ciaken. Furgonetka długo nie chciała zapalić. Ruszyła dopiero na korbę.

Adams usiadł koło Azahaela, a Renata na tylnym siedzeniu. Był to stary, niemiłosiernie zużyty samochód, w którym szyby telepały na każdym wyboju, a klamka do drzwi walała się na podłodze. Pomiędzy przednimi siedzeniami, wokoło dźwigni biegów, znajdowało się całe złoże niedopałków. Gdy tylko ruszyli, Azahael zaczął ćmić papieros za papierosem; niedopałki beznamiętnie dorzucał do kupy poprzednich. Zanim przyjechali pod Ogrody Przewodniczącego Nero, wypalił ich sześć. Na każdym skrzyżowaniu, w każdym korku pieklił się i wrzeszczał na innych kierowców albo pokazywał im obsceniczne gesty. Ci na ogół odpowiadali tylko zalęknionymi spojrzeniami; jedynie z innych furgonetek Ochrony Ludności w odpowiedzi dolatywały wiązanki przekleństw i wulgarne gesty.

W czasie jazdy Adams trzymał za burtę wozu lub ramę okienną, tak telepało na dziurach w asfalcie. A kiedy zatrzymywali się w korku, nerwowo drapał się po nieznośnie swędzącej twarzy.

Zaparkowali przy bramie Ogrodów. Trzeba było najpierw odnaleźć leżącą na podłodze korbkę, z wizgiem trącej gumy opuścić szybę, wystawić na zewnątrz rękę i stamtąd otworzyć drzwiczki wozu. Wygnieciony i wytrzęsiony Adams z ulgą opuścił niewygodny pojazd. Będąc w znajomym miejscu, nie potrafił powstrzymać wzruszenia. Idąca obok Mówiąca odpowiedziała mu wymownym spojrzeniem. Może myślała o tym samym. Wkrótce ujrzeli dwie znajome bliźniacze sylwetki. Przy Cayleiach pełnił dzisiaj służbę Ribnyj.

– Jest uzasadnione podejrzenie, że Obiekt Jeden i Obiekt Cztery będą dzisiaj próbować przeniknięcia – powiedział do niego pseudo-Ciaken. – Wzmacniamy wartę.

Ribnyj rozdziawił gębę.

– Wy się przenosicie, Ribnyj. Zajmujecie pozycję przy bramce. Zdrzemniecie się na służbie albo przegapicie uciekinierów, to wam Stary gębę obedrze ze skóry. Wykonać!

– Tak jest! – Funkcjonariusz oddalił się truchtem.

Po chwili byli już na trawniku.

– Poznasz, która to z nich? – rzucił Azahael.

– Bez trudu. Wystarczy zajrzeć do dziupli.

Adams zdecydowanie skierował się ku jednemu z drzew.

– Hemfriu, nie! – krzyknęła Renata. – Najpierw zdejm to z twarzy!

– Milcz! – powiedział Azahael. – Bo wrócisz do Krum.

– Ona wychodzi z nami. To był warunek.

– Niech będzie.

Renata zdarła maskę. Krzywiła się z bólu, nie przestając ciągnąć. Wreszcie nieprzydatny łach wylądował w trawie. Bardzo starannie przecierała twarz ręcznikiem – wreszcie znikły ostatnie ślady żelu.

Adams, skubiąc skórę, usiłował wyszukać krawędź maski. Dopiero Renata pomogła mu odnaleźć niemal niewidoczny karb. Pociągnął raz i drugi, wreszcie obca skóra zaczęła powoli ustępować. Ciągnięta z całej siły, odklejała się centymetr po centymetrze. Adamsowi stanął przed oczyma powrót spod Płomienistych Wrót. Czyżby tym razem on znalazł się w sytuacji Pachoma…?

Chwilami czuł, jakby maska wyrywała całą miękką tkankę, bał się, że po zdarciu pozostanie tylko goła czaszka. Jednak skóra na twarzy wytrzymała umiejętnie wywieraną siłę. Pomoc Renaty okazała się nieoceniona. Ciągnąc sam, roztargałby sobie twarz. Wreszcie uwolnił się od nieznośnego piętna.

– Ręcznik – rzuciła Renata. – Wycieraj do sucha. Nic z tego świństwa nie może pozostać na skórze, bo dostaniesz wrzodów albo czegoś jeszcze gorszego.

– To przyrastało?

– Nie czułeś? Gdybyś zajrzał do korytarza, przyrosłoby na zawsze. To były prawdziwe twarze tamtych funkcjonariuszy, nie żadne maski.

Adams spojrzał z wyrzutem na Azahaela.

– Inaczej nie wyszlibyśmy z komendy. Każdy jest tam nieustannie sprawdzany na dziesiątki sposobów. – Demon wzruszył ramionami. Teraz on ściągnął z twarzy maskę Ciakena i wysuszył skórę ręcznikiem.

– Mogę tam już zerknąć?

– Jeśli on czego jeszcze nie ma w zanadrzu. Nie ufam mu – powiedziała. – Tylko wzbudza nadzieję, by potem wpędzić nas w rozpacz. Hemfriu, nie budź w sobie tej nadziei. Cieszmy się, że przez jakiś czas jesteśmy razem. On może znowu zapragnie nas rozdzielić.

– Nic nie mam w zanadrzu – obruszył się Azahael.

Adams podszedł do Cayleii bliższej parkowej ścieżki. Zajrzał do dziupli. Zauważył uchylone drzwi i korytarz wiodący w niebyt.

Prawa dziupla była ciemna. Nie zaryzykował wejścia na fałszywą ścieżkę.

– Tędy – powiedział.

– Obejrzyj obydwa drzewa – powiedział władca.

– Czas ucieka. Nie zostaniemy schwytani? – zaniepokoiła się Renata.

– Ribnyj jest durny jak kłoda drewna. Do końca zmiany nie ruszy się sprzed furtki.

W lewej Cayleii też były dwie dziuple. Jednak obie zwyczajne: jak dziuple drzewa, tyle że o powierzchni uformowanej w nieskończenie rozgałęzione igły. Pierwsza była pusta, z drugiej sterczały podeszwy butów i dochodził intensywny trupi odór.

Adams cofnął się.

– To świństwo to były funkcjonariusz-idiota, który usiłował zasłużyć się, łapiąc cię w czasie spływu do Krum. Wskoczył, niestety, do niewłaściwej dziupli. Teraz nie da się go usunąć, tak się zawdział za te drobniutkie igiełki. Trzeba czekać, aż sam się rozłoży.

„Dwa bliźniacze drzewa, jedno mieści w sobie światy, a drugie jest tylko atrapą, ssącą ludzką krew”, pomyślał Adams.

– Tak musiało być. – Azahael złapał jego myśl. – Zawsze z jednego ziarna Cayleii wyrastają dwa drzewa.

– Jak to się stało, że trafiłem do właściwej?

– Musieliśmy tak pokierować twoją ucieczką, abyś biegł od strony stadionu. Tylko tak mogłeś nie zauważyć dziupli w drugim drzewie i trafić do właściwego otworu. W przeciwnym razie pomyślałbyś, że Miasto jest korytarzem i wskoczył na miejsce tego durnia.

– Chodźmy stąd – powiedział Adams i skierował się do właściwej dziupli. Podsadził Renatę, żeby nie poraniła się o mikroskopijne ostrza.

Potem skorzystał z pomocy Azahaela. Demon poradził sobie sam.

Zamknęli drzwi i znaleźli się w korytarzu oświetlonym łagodnym blaskiem, który kiedyś opuścił, wędrując w głąb podziemi Watykanu w towarzystwie Liliane.

201.

Efekt był niewiarygodny: cały dotychczasowy świat zniknął, pozostała tylko ciasna salka, zupełnie jak wtedy, gdy towarzyszyła mu tutaj Liliane. Tylko że teraz obok stali Renata i Azahael.

Nie wierząc zmysłom, Adams jeszcze raz otworzył drzwi i wychylił głowę: szaleństwo topologiczne było faktem – po tamtej stronie był przestwór, otaczający wąski przecież pień Cayleii; był park, pokryte szarą warstwą chmur niebo. Po zamknięciu, filtr zdrowego rozsądku czynił to wszystko niemożliwym.

– Nie traćmy czasu – powiedział Azahael. – Pogoń wkrótce wyruszy. Pan z Morza już pewnie wie o naszej ucieczce. Prowadź, Adams.

Korytarz był oświetlony, kanapę pokrył kurz. Adamsowi trudno było uwierzyć, że tu przespał noc w ramionach Liliane. „To aż tak dawno temu…? Aż tyle kurzu się zgromadziło…?”

Azahael posłał mu zbójecki uśmiech.

Szli szybkim krokiem, jednak korytarz ciągnął się i ciągnął, a przecież miał mniej niż dwieście metrów.

Wreszcie drzwi i salka.

– Gdzie teraz?

– Prawe – podpowiedziała Renata.

– Tak, prawe. Tu będzie najwspanialsza kolekcja mechanitonów. Niektóre z nich potrafią mówić – dodał do Renaty.

– Zrobił je twój przyjaciel – powiedziała Renata.

– Raczej fałszywy przyjaciel.

– Ibn Khaldouni był twoim przyjacielem. Niezależnie od tego, do czego został zmuszony.

– Mówisz zbyt wiele – warknął Azahael.

– Nawet teraz…? Przecież uciekamy razem.

– Tak. Uciekamy razem.

Trudno było nadążyć za Azahaelem gnającym korytarzem. Adams chwycił Renatę za rękę. Niemal biegli. Mechanitony trafiały się nieco rzadziej, jakby coś rozciągnęło korytarz do monstrualnej długości. Sfinks patrzyła nieruchomym wzrokiem. Renata przypatrywała się rzeźbom z zainteresowaniem. Były o wiele piękniejsze liż te eksponowane na placach Miasta pod Skałą czy rzeźba Latarnika w Krum.

Mijając Wenus z Ostii, przystanęła: Oblicze posągu wydało się jak jej własne – te same duże oczy, ten sam owal twarzy. Sylwetka posągu była jej sylwetką: pełne piersi jak owoce, krągłe biodra. Kto kiedy skrycie ją podejrzał i utrwalił w kamieniu i metalu…?

Adams natomiast co chwilę odwracał głowę, nadal ulegając fascynacji. Piękne mechanizmy, wymarzony cel do badań. Na dodatek te tutaj potrafiły sensownie odpowiadać na pytania – wprawdzie we śnie, ale cóż nie jest snem…?

– Piękne kopie dzieł starożytnych zaprojektował Ibn Khaldouni – powiedział Adams. – W średniowieczu nie stanowiłyby takiej sensacji. Już Gerbert potrafiłby skonstruować taki mechaniton.

– Właśnie, Gerbert… – Renata schwyciła go za rękaw.

– Ty! – Azahael skierował na nią palec. – Nie wymawiaj go…!

– Skoro robił zegary – Adams wzruszył ramionami.

– Właśnie – uciął rozmowę Azahael.

Obojętnie mijał wspaniale odrobione mechanitony. Odegrały już przecież swoją rolę. Jednak to właśnie jego krzyki zaaktywowały mechaniton.

– Adams! – powiedziała Pani z Ostii. Zatrzymał się i podszedł do niej.

– Tak, pani?

– Wyprowadzisz stąd Renatę za rękę, nie inaczej. Pamiętaj.

– A zamknij się, ty cholerna, blaszana kukło! – krzyknął Azahael.

– Masz pozdrowienia od kolegi. – Mechaniton zignorowała wrzask nadobywatela, patrząc na Adamsa.


144
{"b":"89139","o":1}