Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Ja też potrafię się tak wyginać”, pomyślała Renata, zanim widok znowu skryła kotara.

Oglądanie spektaklu za szybą najpierw Renatę zdruzgotało. Teraz jednak przyszła refleksja: „Zbyt to rozbudowane. Hemfriu upił się i zabrał za obce kobiety, czy też planował zdradę od dawna…?

Jak takie dwie rzeczy mogą naraz mieć miejsce? Czy cała ta scena nie została przez Człekousta w nieznany sposób uformowana? Czy tam rzeczywiście był Hemfriu…?”.

– Moje tarhatum należy do wielu osób. Spora jego część jest własnością legionu – powiedziała.

– Już nie, wykupiłem jego resztę. Jesteś wolna, nic cię nie wiąże z Adamsem. Możesz wybrać takiego mężczyznę, jakiego zechcesz.

– To musi mi powiedzieć on sam. Mogę tego wymagać. Takie jest tu prawo.

– Ja tu mogę wszystko. Mogę cię wziąć i wbrew prawu. Renata poważnie patrzyła na władcę.

– Panie, stanowisz prawa, które ci się podobają. Nie ma powodu, żebyś musiał je łamać.

– Źle się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że ta prawda jest oczywista.

– Z pewnością masz rację. Mnie jednak wolno usłyszeć słowa odrzucenia z ust Hemfriu. Cokolwiek zdecydował, powinnam to od niego usłyszeć na pożegnanie.

Człekoust chwilę patrzył na nią szarym, nieruchomym wzrokiem.

– Usłyszysz. – Skinął, by ją wyprowadzono.

Renata wracała do celi uspokojona: obraz ukazany jej przez Człekousta był niewątpliwie iluzją, możliwe że specjalnie dla niej spreparowaną. Przecież ta piękna kobieta, kiedy naga tańczyła przed nim, miała krótkie włosy, a kiedy wcześniej pił jej mleko, była całkiem łysa. Przecież Hemfriu ma zwierzęce, grube pazury, a na dłoniach kępki czarnej sierści. Sobowtór ukazany jej przez Behetomotoha miał białe i gładkie dłonie.

Wymyśliła kilka innych różnic, które ją jeszcze bardziej upewniły. W rzeczywistości nie widziała wtedy wyraźnie dłoni Hemfriu. Wprawdzie była bystrą obserwatorką, jednak obraz nie miał wystarczająco dobrej jakości, żeby dało się wyłowić drobne szczegóły. Z wyjątkiem włosów piękności inne różnice były tylko domysłami Renaty. Z drugiej strony, nie mogła wykluczyć, że tamta zgoliła włosy do reszty w trakcie swoich zalotów, a sceny zostały pokazane w odwrotnej kolejności.

„Tak się gibała, aż tymi białymi cyckami szorowała po podłodze”, pomyślała z niechęcią o pięknej nieznajomej.

185.

Stany Ibn Khaldouniego można było podzielić na dwa całkiem różne rodzaje. Albo eksplodował aktywnością, promieniał energią i wygłaszał przedziwne opinie; albo sprawiał wrażenie udręczonego, otępiałego, sypiał bardzo wiele, a jego sądy były zwyczajniejsze, choć wtedy jakby wnikliwiej oceniał sytuację w Mieście pod Skałą. Gdy wpadał w okres pasywności, nasilała się jego dziwna dolegliwość: twarz mu puchła, obrzmiewała, siniała i powracały wylewy okularowe.

Medstrażniczka, nagabywana o przypadłość starego filozofa – zwykle miła dla Adamsa – z początku odpowiadała zdawkowo i opryskliwie, jednak po jakimś czasie zaczęła lepiej traktować Ibn Khaldouniego. Nawet kurowała twarz starego zimnymi kompresami, co przynosiło ulgę. Może trochę mu współczuła.

Skoro nie dało się wiele pogadać z chorym, Adams chętniej towarzyszył nadkomendantowi na obowiązkowych spacerach, zresztą lada dzień spodziewał się skierowania do pracy w archiwum.

– By rządzić, należy skłócać – rzucił Uombocco w czasie jednego z takich spacerów. – To żadna tajemnica, każdy z was to wie. Należy skłócić dzieci z rodzicami, mężczyzn z kobietami, miasto ze wsią, robotnika z przedsiębiorcą. Zajęci sobą, dadzą sobą władać.

– A jeśli się pogodzą?

– Niemożliwe. Wszystko trzeba przygotować. Skłóceniu dodać ideologię, może nawet filozofię. To nie jest trudne przedsięwzięcie, wymaga tylko starannej pracy.

– Tak władasz nimi?

– Nie tylko ja. – Uśmiechnął się. – Wracając do poprzedniego: widzisz, jeśli nawet pogodzą się w jednym ze sporów, to dzielić ich będą pozostałe konflikty. Umiejętnie sącząc swoje, złamiesz każdą solidarność.

– To dla skłócenia kobiet z mężczyznami w twoim mieście każdy ma dwie żony? – spytał ironicznie Adams.

– Żartujesz? To akurat stabilizuje rodzinę, te jasno określone role. Można tak skłócić obie płci, by ludzie w ogóle nie chcieli się żenić. Na przykład zarzucić ich nadmiarem seksu albo wypromować seks bez małżeństwa. To wystarczy, by w większości przypadków powstrzymać ludzi od trwałych związków. Albo można uczynić małżeństwo nieopłacalnym przedsięwzięciem. To też nieźle działa. Nie wymyśliliście tego już…? – odpowiedział Adamsowi, uśmiechając się z ironią.

– A jeśli nawet nie my, to ty nam podsunąłeś?

– Akurat ani ja, ani Gruby.

– Dwie żony dla każdego, a dlaczego nie dwóch mężów dla jednej?

– Prawda, już można by wykorzystać wysokie ambicje jakiejś damy i dzielić… Niestety, powód jest zupełnie praktyczny. Za dużo mężczyzn się kastruje, za dużo idzie na terofim, żeby jakaś kobieta mogła sobie pozwolić na dwóch mężów.

– Nie buntują się mimo wszystko?

– Skądże. Mają przecież prawo do dwóch mężów. Telewizja stale im to tłucze do głowy, co nie przeszkadza, że nic takiego się nie stanie.

– Widzisz, cała gorycz tej sytuacji bierze się z mojej dobrej woli. Muszę imać się takich środków, by utrzymać władzę, a przecież to Tamten wygnał was z Edenu i zmusił, byście na Ziemi zdobywali wszystko w pocie i znoju, sam wysłał was pod nasze władanie.

Adams nic nie odrzekł, więc Człekoust kontynuował:

– Skoro tak, więc to ja stworzę wam raj na Ziemi. To znaczy, wy go stworzycie, idąc za mną. Wtedy staniecie się jak bogowie, ponieważ powtórzycie to samo, co Tamten stworzył. Czy nie jest to dobre? Czyż nie jestem dobry…? Wystarczy pójść za mną.

Adams nie przerywał jego monologu. Może władca się z czym wygada?

– Celowo nas upośledził, a was wywyższył.

– Nie są to aby zaszłości historyczne…? – spytał nieśmiało.

– Po co więc stworzył świat? – Behetomotoh wlepił w niego badawcze spojrzenie.

– Dlaczego nie zostaliśmy wyłącznie duchami, jak wy? – Adams upewnił się, czy zrozumiał pytanie.

Człekoust gestem potwierdził.

– Dał nam zmysły: wzrok pozwala lepiej zrozumieć słowo „dystans”, „odległość”; słuch daje lepsze wyczucie słowa „rytm” czy „harmonia”; dotyk lepsze zrozumienie słowa „faktura”, często przecież rozumianego jako „natura przedmiotu” – Adams powtórzył fragment niegdysiejszej dyskusji z Ibn Khaldounim.

– My dobrze rozumiemy te słowa. Bez takich ilustracji.

– Może więc nie potrzebowaliście świata do ich ilustracji? Nie jesteście dziełem upośledzonym. On dał wam potęgę i wielką moc, dał wam lepsze zrozumienie. A ty żałujesz, że nie obdarzył was zmysłami. Nasza niby-wyższość ma polegać na tym, że istniejemy dwuetapowo: najpierw na krótki czas wśród materii, którą postrzegamy zmysłami, aby się do istnienia przyuczyć; a dopiero w drugim etapie wśród duchów? Mnie to nie przekonuje. Ja tu widzę raczej równowagę darów i upośledzeń.

Adams instynktownie czuł niebezpieczeństwo tych rozmów. Zbyt często dochodzili do zgody, za łatwo poglądy Człekousta stawały się jego poglądami. Z drugiej strony, nie potrafił im sprostać, nie widział w nich szczeliny. Z jeszcze innej strony Adams miał na podorędziu parę stwierdzeń, które chciał tamtemu podsunąć, a które nieoczekiwanie mogłyby się przerodzić w coś jakby pułapkę intelektualną, w którą rozmówca mógłby wpaść.

186.

Człekoust zaczął wprowadzać Adamsa w prowadzenie ewidencji, jednak żadnej konkretnej roboty na razie mu nie zlecił. Na ogół wzywał go do pokoju przesłuchań, gdzie przesiadywali godzinami przy obowiązkowym kieliszku. Wyjaśniał szczegóły nowej pracy Adamsa. Pił dużo, Adamsa też nakłaniał. Nie nalegał wprost, jednak nie do pomyślenia było, żeby odmówić nadobywatelowi. Posiedzenie z reguły kończyło się ciężkim bólem głowy następnego ranka.

Kiedyś Człekoust otworzył szafę narzędziową i po kolei demonstrował Adamsowi działanie poszczególnych przyrządów. Przechodził dreszcz, kiedy na próbę zakładał je na szyję, palce czy kończyny Adamsa, jednak nadobywatel żadnego z nich nie wprawił w ruch. „Aż się rwie z ochoty, żeby to zacisnąć na moim ramieniu”, pomyślał Adams. „Aż go korci. Dłonie mu się spociły”.

Uombocco trzymał nerwy na wodzy, potrafił się powstrzymać, ale pokusy ukryć nie potrafił.

– Oprócz archiwów będziesz inwentaryzował moje wybrane zbiory – powiedział, odkładając narzędzia. – Ale nie wszystkie. Dopiero jak się sprawdzisz, zajmiesz się moimi ulubionymi. Pokażę ci je, żeby cię bardziej zmotywować do tej pracy.

– Już jestem zmotywowany.

– Jasne. Ale będzie jeszcze lepiej. – Skinął ręką, żeby Adams poszedł za nim.

– Obejrzysz zbiór ludzi.

– Ludzi…? A gdzie twe ulubione muchy?

– Muchy żyją, ludzie pozwalają się kolekcjonować. To tu. – Behetomotoh podbródkiem wskazał boczny korytarz.

– Wypychasz ich czy co?

– Gdzie tam. Mają wikt, opierunek i uznanie. To im wystarcza. Tyle że łażą na golasa, bo chodzi wyłącznie o ich ciała. Zresztą, łatwo dają się przekonać, że tak jest naturalnie. Przecież są okazami w kolekcji: pierwsza połowa siedemnastego wieku, mężczyzna, druga połowa pięćdziesiątego ósmego wieku, kobieta. Zestawieni w odstępach stuletnich.

– Aż takie późne stulecie? Pewnie ma łeb jak wiadro, a zęby w zaniku.

– Nic z tego, Adams. Te rojenia nie są obecnie potrzebne. Nie trzeba ich wam już podsuwać.

Weszli do sali przechodzącej w bardzo długi korytarz. Wzdłuż jego ścian zawieszono kotary. Człekoust podszedł do jednej z nich i odsłonił skryte za nią okno. Za szybą na drewnianym zydlu siedziała nieatrakcyjna, naga kobieta około trzydziestki: szarawe, rzadkie, krótko ścięte włosy; zwiotczałe, zdeformowane piersi i nadwaga zaznaczona zbyt pełnymi biodrami. Nieznajoma drzemała oparta o ścianę.

– Ta kobieta jest tobie współczesna. Właśnie ty żyjesz w końcu pięćdziesiątego ósmego wieku.

Adams spojrzał na niego. Behetomotoh przytaknął gestem i skinieniem głowy.

134
{"b":"89139","o":1}