Renata przyszła w chuście na głowie. Dopiero napełniając jego kielich, spojrzała na niego spod cienia chusty. Nie zmieniła się, nadal szczupła i gibka, skryta w fałdzistej szacie. Nie zmieniło się też jej spojrzenie. Tyle blasku, tyle iskierek, a te skierki były dla niego: jej oczy śmiały się, gdy napotykały jego spojrzenie. Nic nie mówiła.
Adams odpowiedział uśmiechem. Wyostrzone górskim słońcem zmarszczki wygładziły się. Spojrzała na niego przeciągle. Był w domu, u siebie.
– Co tu nowego, odkąd odszedłem?
– Marcupij nie żyje – powiedział Hrabban.
– Ale ledwie dwa tygodnie temu. Jeszcze mu nosimy jadło – przerwała Renata. Nie mogła wytrzymać milczenia. Chciała z nim rozmawiać, chociaż na neutralny temat.
– Jeszcze się odzywa? – spytał obojętnie Adams. Z trudem zachowywał pozę.
Zauważył, że oba gąsiorki wina pochodzą z najtajniejszych zasobów Hrabbanowej piwnicy. Trunek był mocny, aromatyczny. Dziewczyn nie minie bura.
– Tak, ale trudno zrozumieć – włączyła się Adala. – To tylko jęki. Chyba wkrótce zdecyduje się odejść.
Czarny piorun z oczu Renaty strzelił w jej kierunku. Adams westchnął. Jak dobrze, że tu tak mało zmian…
– Gdzie Symmachs?
– A pewnie przy jakiejś robocie. – Hrabban zerknął z niepokojem na Adamsa.
– Chciałbym go zobaczyć.
Hrabbanowi drgnęła powieka. Doskonale wiedział o ich wzajemnej niechęci. Bokserowaty znęcał się nad Adamsem ze szczególnym upodobaniem. Dał znak, żeby sprowadzono syna.
Adams z lubością smakował najlepsze wino Hrabbana. Pił je wcześniej tylko raz, w tajemnicy, użyczone przez Lottę.
Wypasiony parobek wszedł z niepewną miną, trzymając się poza zasięgiem Adamsowego gladiusa.
– Dobrze wyglądasz, Symmachs – powiedział Adams.
– No… – mruknął tamten, podejrzliwie wpatrując się w nienawistnika. – Jakoś ostatnio niedostatek nie doskwiera.
Adams wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu.
– Na Linii potrzeba krzepkich, dobrze odżywionych żołnierzy. Pora na służbę, Symmachs.
Zapanowało milczenie.
– Za dwa dni pójdziesz Ciemną Doliną na Mroczną Przełęcz. Tam dołączysz do sotni Drubbaala.
Było to oczywiście wymysłem Adamsa. Ale Symmachs zasłużył sobie na to. „Reutel potrzebuje żołnierzy”, pomyślał Adams. „Zrobił dla mnie wiele dobrego, muszę mu załatwić uzupełnienie za moje odejście”.
– Ale jak…? Dlaczego? Już jeden mój syn służy w legionie – włączył się Hrabban.
Adams obejrzał się leniwie. Nie wiedziano tu o śmierci Pachoma; Adams ani nie chciał, ani nie mógł być jej zwiastunem. Należało to do garnizonu. Tutaj jeszcze nawet nie ogłoszono śmierci Drubbaala.
– Drubbaal dał ci simbolon, Hrabbanie. Simbolon przeznaczony wyłącznie na taką okazję.
– Dał.
– To porównaj jego drugą połowę. – Adams sięgnął do mieszka i starannie wybrał właściwą glinianą skorupę. Nie mógł jej pomylić z najważniejszą.
Hrabban przyniósł swój okruch. Niestety, pasowały do siebie idealnie. To była decyzja Drubbaala. Adams schował swoją połówkę.
– Przez dwa dni jedz, pij i baw się, Symmachsie – powiedział. – Potem czeka cię wiele przygód.
Renata przyniosła alabastrowy flakonik. Bezszelestnie zbliżyła się od tyłu i delikatnie rozczesała włosy Adamsa. Poczuł na czole leciutki dotyk jej chłodnych dłoni. Następnie zaczęła wcierać w jego włosy wonny olejek. Oczywiście nie sprzeciwiał się wyrazowi najwyższego szacunku. Wolałby je umyć, chociaż olejek też usuwał pył z włosów.
– Nie należy mi się takie uznanie – powiedział do Hrabbana.
– To jej własny olejek, robi, co chce.
Adams lekko odchylił głowę do tyłu, żeby Renacie było wygodniej. Symmachs wyszedł; zresztą nawet gdyby został, nie groziłoby, że ten poderżnie Adamsowi gardło – simbolon Drubbaala miał moc magiczną.
– Zużyjesz cały zapas, a przecież to bardzo drogi olejek – powiedział Hrabban.
– Tak. Drogi – odrzekła sucho Renata.
Zaraz jednak nastąpiło coś nieoczekiwanego. Oto Adala przyklękła u jego stóp.
– Czy mogę ci zdjąć sandały, Bellvekhi? – Jej spojrzenie było o wiele za długie.
„Czy tu naprawdę nic się nie zmieniło…?”, pomyślał. „Czy może to mundur je tak odmienił…?”
Obie panny pogubiły się zupełnie.
Adala rozplatała rzemienie jego górskich butów. Z zaciekawieniem obejrzała pogrubioną podeszwę. Sprawdziła sztywność cholewki. Pokręciła głową.
– Dają przewagę nad Czarnymi.
– Tak. – Spuściła wzrok i delikatnie odwinęła jego onucę. Następnie zaczęła masować stopy i wcierać w nie oliwę. Przyjemne mrowienie relaksowało.
„Warto było iść na Przełęcz, szyć rannych, odbijać Golców z konwoju, ryzykować pod Płomienistymi Wrotami…”, pomyślał. „Choćby dla tego przywitania. Cokolwiek się stanie później”.
– Dużo masz olejku, Adala – rzucił kwaśno Hrabban.
– To zwykła oliwa. Onofrio miał zranioną stopę. Muszę ją opatrzyć.
– Moich stóp tak nie pielęgnujesz.
– Onofrio jest żołnierzem.
– Ale Drubbaalowi nigdy tak stóp nie opatrywałaś.
– Bo nie muszę. Od tego jest Renata.
Spotkały się dwa spojrzenia: szmaragdowe i czarne.
– Drubbaal nie rani stóp. Ma stwardniałą skórę. – Renata jednocześnie pociągnęła Adamsa za oboje uszu. Zbyt mocno.
– Au… – jęknął.
– Co jeszcze przykazał Drubbaal…? – spytał Hrabban.
– O tym jutro. To nie są tak ważne sprawy. – Adams machnął ręką.
Z pewnością martwy Drubbaal wydawał mniej poleceń.
Rozsądny Hrabban ugościł swojego byłego niewolnika najlepszą izbą na piętrze, do której wchodziło się z ganku nad atrium lub od korytarza. Adams już kiedyś w niej był, gdy pomagał wnieść tam łóżko, świeżo zbite z desek. Teraz opierał dłonie na szorstkim drewnie balustrady, obserwując, jak Kuczer z pomocą nieznanego niskiego mężczyzny mozoli się z rozeschniętą beczką. Kiedy ją wreszcie wytoczyli z atrium, stało się całkiem cicho. Zamknięty pierścień zabudowania izolował od smrodu gnojownika czy gwaru codziennej krzątaniny przy młynie. Rodzina gospodarza niechętnie opuszczała zacisze atrium.
Zrzucił zbroję, sandały, skorupę, aż wreszcie został w samej przepasce biodrowej. W cebrzyku spłukał całodzienny pot. Chłodna woda usuwała zmęczenie, odświeżała. Obejrzał czarne kudły na znamionach: nie były rzadsze niż w Wentzlu. Paznokcie zmiękły od wody, ale pozostały spotworniałe: kilkakroć grubsze niż ludzkie i ciemnosine. Rowki, z których wyrastały, były nabrzmiałe, skóra wokół zaczerwieniona. Ściął paznokcie, a następnie spiłował starannie. Póki nie odrosną, będą wyglądać prawie normalnie.
Dobrze namoczona sierść nie broniła się przed brzytwą. Dokładnie wygolił włosy na znamionach – odrosną gęstsze, ale może wcześniej Renata przyzwyczai się do ich obecności. Brakowało kremu do golenia: skóra piecze, później się zaczerwieni.
Odświeżony, wyciągnął się na miękkim posłaniu. Zabrakło mu szorstkiego dotknięcia futra na deskach pryczy – teraz jakby zapadał się w głąb. Po chwili minęło niemiłe uczucie zagłębiania się w otchłań.
Sen nie chciał przyjść. Przed oczyma biegł film z wydarzeń minionego dnia. Spotkanie z Hrabbanem i nienawiść na twarzy Symmachsa przeplatały się w myślach z widokiem Renaty, z jasną twarzą Adali i jej upartym, jakby surowym spojrzeniem. „Jej oczy to rzeczywiście dwa drogocenne kamyki”, pomyślał. „Renata ma zupełnie inne – ciemne, czekoladowe i niewiarygodnie ciepłe. Jakże różne mogą być oczy dziewczyn”. Wystarczyło przymknąć powieki, by ujrzeć, jak Renata pojawia się w drzwiach izby kuchennej. „Ona chodzi z taką gracją”.
Dom uspokajał się. Cichła krzątanina niewolników. Jedni znikali w szopie, inni w korytarzu, przy wyjściu, układali się do spania. W gościnnej izbie, na parterze, Hrabban kończył samotny wieczór nad dzbanem zadrożdżonego wina. Zabicie Zębatego rozważał już wcześniej i odrzucił ten pomysł. Miałoby to poważne następstwa – na pewno zaszkodziłoby Pachomowi.
„Cóż, Symmachs pójdzie na służbę. Pachom nie da mu zrobić krzywdy, chociaż za nim nie przepada. Zresztą mało kto lubi Symmachsa”, westchnął do siebie. „Mnie ubędą dwie ręce do roboty. Zresztą może to i lepiej? Ostatnio półsyn zhardział, domaga się swojej części majątku. Żony nie ma, a pieniądze i mienie by brał. Do lupanaru co sobotę gania. Tylko pić i się bawić, a robota kiedy?”
Złość na zachłannego potomka ożywiła gospodarza. Po chwili wino znów wzięło górę. Głowa ciążyła Hrabbanowi. Twarz Adali siedzącej na ławie, w pogotowiu, by uzupełnić ojcu kielich, wydawała się rozmyta i niewyraźna. Senność powoli brała go w swe ramiona.
„Symmachs!”, jak błysk przeszło przez głowę Hrabbana. „No, jasne, to on. Już raz ledwie go powstrzymałem”. Tym razem resztki senności pierzchły na dobre.
Adams przed oczyma duszy miał twarz Renaty. Zarys czoła niemal skryty narzuconą na głowę chustą, prostą linię nosa. I tę chwilę potem, kiedy uniosła wzrok na niego. I pierwsze iskierki uśmiechu, jakie w tym spojrzeniu zagościły. A potem jak tych iskierek przybywało, a wokół oczu formowały się zmarszczki uśmiechu.
„Może ona teraz myśli o mnie?”, pomyślał. Wyciągnął się na wznak. Dłonie podłożył pod głowę. Wyobraził sobie skręconą w kłębuszek dziewczynę. Wymyślona Renata naciągnęła na grzbiet przykrycie i odwróciła się plecami. „Czyżby zasnęła…? Nie, to niemożliwe. Ja nie śpię, ona też nie może zasnąć”.
Usłyszał leciutki szmer przy wejściu. Cicho uchyliła się zasłona. Równie delikatnym ruchem sięgnął po sztylet. W domu już pogasły światła, jednak w panującym zmroku dostrzegł ciemniejszy kształt skradający się ku jego posłaniu. Adams odłożył broń. Rozpoznał zbliżającego się intruza. Lekko odsunął tkaninę, by mogła się łatwiej pod nią wsunąć. Mocno wtuliła się w niego.
– Jesteś. Wiedziałam, że wrócisz – wyszeptała mu prosto do ucha.
Wsunął dłonie pod ramiączka jej lnianej tuniki. Równo z ciepłem jej ciała wyczuł nienawistną szorstkość ramiączka podtrzymującego strój. Nigdy nie ściąga tego cholerstwa?