Trudnemu nieco ulżyło, gdy nareszcie odprawił owych dwóch cichonożnych; opuścili warsztat tylnym wyjściem.
Pani Madzia powiadomiła go, że dzwonił Janos, ale zignorował to. Zajął się przygotowywaniem dokumentów dla wielkiego transportu smarów mechanicznych, jaki miał wyprawić tuż po świętach.
Kwadrans później pani Madzia zadzwoniła po raz drugi.
– Żona, panie Janku.
– Przełącz. Przełączyła.
– Trudny.
– Przyjeżdżaj natychmiast – tchnęła Violetta na ostatnim oddechu.
– Coś się stało?
– Zobaczysz. – Była w oczywisty sposób wytrącona z równowagi; mówiła tak krótkimi zdaniami, by nie okazać dobitniej swego zdenerwowania. – Pospiesz się.
Zdjął go nagły lęk. – Dzieci…?
– Nie. To znaczy Konrad… Nie, nic im nie jest. Rany boskie, Janek, przyjeżdżaj, nie wiem, co robić.
Odłożył słuchawkę z kompletnym chaosem w myślach. Co tam się stało? Czego ta Viola się tak wystraszyła? Co z Konradem?
Był jednak świadom wrodzonej skłonności Violetty do popadania w stany czasowej gigantyzacji uczuć i już po chwili uspokoił się na tyle, by spokojnie ubrać płaszcz, poinformować panią Madzie, iż nie będzie go przez godzinę albo dwie, a jeśli dłużej, to zadzwoni – i zejść do warsztatu, skąd wypożyczył czarnego mercedesa pewnego oficera, korzystającego w zamian za kilka drobnych, acz istotnych uprzejmości z usług warsztatu Trudnego po wysoce promocyjnych cenach.
Mercedes ciągnął jak szatan i pomimo śnieżnej zawiei, jaka w międzyczasie opadła miasto, Trudny dotarł na Piękną w niecałe dwadzieścia minut.
Otworzył mu Konrad.
– Ja go tylko znalazłem – powiedział już w progu. Ulga z powodu ujrzenia syna całego i zdrowego była nazbyt wielka, by Trudny mógł się od razu zdobyć na szczegółowe wypytywanie go, kogo on mianowicie tylko znalazł.
Zrzucił z siebie przyprószony śniegiem płaszcz i spytał:
– Gdzie matka?
– Na strychu.
To już było coś. Dotąd Violetta nie postawiła swej stopy na strychu i teraz też na pewno nie weszła tam z czystej ciekawości.
Zanim jeszcze wspięli się na piętro, Jan Herman poczynił dwa spostrzeżenia. Pierwsze dotyczyło panującej w domu ciszy i rzucającej się w oczy nieobecności robotników. Drugie było oparte na krótkim skojarzeniu: Viola-strych-Konrad.
– Znalazłeś tam coś takiego, że matka zwolniła wszystkich ludzi i ściągnęła mnie jak do pożaru – stwierdził.
– Yhm – przytaknął Konrad.
Trudny zatrzymał się przed schodkami na strych; z otwartej klapy w suficie padało anemiczne światło lampy elektrycznej.
Cisza panowała i tutaj.
– Dziadkowie gdzie?
– U Starowiejskich.
Trudny spojrzał na syna z uwagą.
– Co to jest? – spytał cicho. Konrad uśmiechnął się przepraszająco.
– Trup.
– Trup?
– Trup. Zwłoki. Milczeli chwilę.
– Czyje?
Konrad wykonał jakiś dziwny gest lewą ręką.
– Nie wiem. Stare. Dziecka chyba. – Dziecka.
– Yhm. Dziewczynki. Ma coś na sobie… jakby strzępy spódniczki.
Trudny zerknął na zegarek, zaraz zapomniał o odczytanej godzinie, spojrzał w jasny kwadrat włazu ponad sobą, pomacał po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu papierosów, wreszcie wrócił wzrokiem do Konrada.
– Ona tam jest? – spytał szeptem. – Nic nie słyszę.
– Siedzi i pali – odszepnął syn.
Violetta bardzo rzadko paliła. Właściwie zdarzało się to tylko w wyjątkowych sytuacjach.
– Przy tych zwłokach?
– Aha.
Trudny ruchem głowy nakazał Konradowi pozostać na miejscu, po czym wszedł na górę.
Dzięki Józkowi Szczupakowi i jego Cyganom można było na strych przynajmniej swobodnie wejść i zrobić parę kroków w lewo i w prawo wzdłuż północnej jego ściany, wyposażonej w rząd niewielkich świetlików o zażółconych wieloletnim brudem szybkach. Za pierwszym razem Trudny ledwo tu się wcisnął, teraz mógł już stanąć wyprostowany, nie bojąc się, iż wystający nie wiadomo skąd drut, wiklina, gwóźdź czy drzazga wybije mu oko. Rozejrzał się. Lampa stała na podłodze w kącie północno-wschodnim, długi, sztukowany kabel biegł od niej do włazu i w dół. Naga, nie osłonięta abażurem, bardzo silna żarówka nie tyle rozpraszała zazwyczaj zalegający tutaj o tej porze ciężki półmrok, co wypychała go i wtłaczała, rozszatkowany na miriady drobnych i wielkich cieni, w dziki gąszcz pokrytych grubą warstwą kurzu rupieci, jaki wypełniał pozostałą część strychu. W efekcie Trudny postrzegał go jako surrealistyczną dżunglę zwłok tysięcy wytworów ludzkich rąk – są cmentarze i cmentarze; a czegóż nie było w tej nekropolii…! Wcale się nie dziwił fascynacji Konrada owym miejscem: było jak starożytny grobowiec zapomnianych królów, gdzie z jednakowym prawdopodobieństwem natknąć się można na jadowitego węża, jak i szkatułę diamentów. Konrad wszakże – pomyślał w roztargnieniu Jan Herman – natknął się tu na zwłoki ludzkie.
Podszedł do żony. Siedziała na jakimś drewnianym pudle, przysuniętym pod sam ceglany mur, metr od lampy, i rzeczywiście paliła papierosa. Patrzyła w bok, za ustawione pionowo wielkie płaszczyzny obciągniętych szarym papierem obrazów, gdzieś w głąb sterty żelaznych rupieci, piętrzących się niemal pod sam sufit. Nie odwróciła wzroku na wejście Trudnego, nic nie powiedziała, w ogóle się nie poruszyła. Siedziała i patrzyła. Nieruchomy smok jej cienia wpłaszczał się w brunatne cegły ścian. Strychu nie ogrzewano, a i jego uszczelnienie pozostawiało wiele do życzenia: Violetta wdziała na sukienkę popielaty włóczkowy sweter Jana Hermana, dla niej samej cokolwiek za obszerny, którym jednakowoż opatuliła się szczelnie, kuląc się na tej pace, przyciskając poziomo lewe przedramię do brzucha i ściągając kolana ku sobie i wzwyż.
Trudny obszedł obrazy, kucnął, powiódł wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Trup spoczywał we wnętrzu gęsto okutego przerdzewiałym żelastwem kufra, stojącego na bocznej ściance, tak że jego pokrywa otwierała się wprost ku podłodze. Kufer był częścią skomplikowanej konstrukcji, której zwieńczenie stanowił ów kwiat splątanego złomu, szczerzący się kolczastą paszczą pod ciemną powałą. Trudny w wyobraźni niemal widział powolny rozwój tej barokowej architektury śmietniska: co miesiąc, co dwa, ktoś przychodził i rzucał coś na wierzch, upychając całość byle dalej od włazu. Kufer stanowił fundament, kamień węgielny katedry ze stali i rdzy. Konrad dostał się był jednak do niego stosunkowo szybko, zaledwie po odgarnięciu kilku wiklinowych gratów i owych obrazów, które go zasłaniały. Otworzył go, no i zobaczył, co zobaczył.
Trudny ujął lampę za drewnianą podstawę i podciągnął ku kufrowi, na ile pozwalał na to kabel. Cienie rozprysnęły się na wszystkie strony, niczym stado much podniesione nagłym strachem z rozkładającego się truchła, na którym ucztowały. Na zwłokach w kufrze nikt i nic nie ucztowało. Spojrzał. Po pierwsze: za stare; po drugie: zima. Spojrzał ponownie. Co mieli zjeść, zjedli za cieplejszych dni. Szczury, skonstatował, zaskakująco chłodno nawet jak na niego. Owady zapewne też. To już prawie sam szkielet, z nędznymi szczątkami garderoby pouczepianymi kości. Szczerzy żółte ząbki z suchej czaszki o włosach jak nici babiego lata. Te włosy czarne, i czarna spódniczka, i czarna kurteczka, i w ogóle wszystko czarne, bo to jest śmierć. Szkielet, pomimo odchylenia pokrywy kufra do samej podłogi, trwa w nim, skręcony zwierzęco w embrionalnej pozycji, z goleniami wyżej głowy i rączkami oplecionymi na nich, i nie zamierza wypaść. Jak wmurowany. Jak zmumifikowany. Odzież w strzępach, skóra w strzępach. Ile mogła mieć lat? Nie więcej niż Lea. Podniósł lampę wyżej, przyjrzał się profilowi trupa. Oczy wyjedzone, skóra sczerniała niczym w pożarze, kości odbarwione. Co to jest, to niebieskie, takie nieprzyzwoicie jasne? To kokarda, która zsunęła się z jej włosów.
Pociągnął nosem, przejściowo zakatarzony, jak zawsze po nagłym przejściu z mrozu do cieplejszego wnętrza. Poczuł zapach i śniadanie podeszło mu do gardła; ten zapach – ten smród, ten odór, ten słodki aromat – rzucił nim w tył, mało nie przewracając, bo pod przewieszką złomu nie mógł się wyprostować i wylądowałby na plecach, gdyby nie odstawił lampy, żeby się z tyłu podeprzeć. A już wyprostowawszy się, szybko sięgnął do kieszeni i wyjął chusteczkę, którą następnie przytknął sobie do nosa pełną dłonią: woń własnego ciała, w kontraście do trupiej, zdała mu się rajskim pachnidłem. Oddychał szybko, co jakiś czas łapiąc haust powietrza przez otwarte usta.
Pochylił się nad Violą i wyłuskał spomiędzy jej palców mikroskopijnego peta. Podniosła na niego przedziwnie senny wzrok. Objął ją, podźwignął; wtuliwszy twarz w jej włosy, szepnął – tak cicho, że słowa wydawały się zaledwie chrapliwą modulacją jego oddechu:
– Zimno tu. Chodź, zrobię ci gorącej herbaty. Zadrżała.
– Tato, tato, powiedz, czy mieszkanki Krety to Kretynki?
– Co?
– Kretynki, Kretynki!
Tato, powiedz mu, żeby mnie puścił!
Puść ją, Krystian.
Auaa! Kopnęła mnie! Kopnęła!
Lea, nie kop go.
Kretynki, Kretynki!
Taaato! Powiedz jej, że wcale nie Kretynki! Powiedz jej!
A właśnie, że nie! Powiedz mu, że tak! Powiedz! – Rany boskie, Janek, powiedz im cokolwiek, bo zwariuję od tych wrzasków.
– Krewetki.
– Co?
– Krewetki. Idźcie stąd, no już!
– Ale ja chcę wiedzieć naprawdę!
– Bo jak zdejmę pasa…
Krystian pociągnął Lee za warkocz, Lea chciała go uderzyć łokciem, chybiła, on uskoczył i pognał na piętro, ona za nim. Trudny westchnął i zamknął drzwi do holu.
– Skąd oni wzięli tę Kretę?
– Nie wiem, gdzieś usłyszeli. Powiedz mi… – mimowolnie uśmiechnęła się, zorientowawszy się, iż powtarza słowa dzieci. – Powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
Był już wieczór. Pięć godzin temu ambulans w asyście żandarmów wywiózł zwłoki. Przez te pięć godzin Trudny przeprowadził ze swego nie wykończonego gabinetu ponad dwa tuziny rozmów telefonicznych, z czego zaledwie kilka dotyczyło prowadzonych przezeń interesów. Resztę poświęcił na śledztwo w sprawie dziewczynki ze strychu. Trudny lepiej czy gorzej znał blisko trzy czwarte ludzi z wojskowej i cywilnej struktury władz miejskich, z czego bodaj jedna piąta była mu winna jakąś przysługę (jeśli nie kilka). Notes z telefonami Trudnego posiadał moc księgi czarów. Dzisiaj Jan Herman wypowiedział parę pomniejszych zaklęć.