Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zszedł do połowy schodów i przykucnął, wychylając się ponad zakręcającą w prawo poręczą. Przez naddrzwiowy świetlik oraz okno z tyłu wpadało do holu na parterze wystarczająco dużo księżycowo-śniegowego światła, by mógł zorientować się w sytuacji. Pięć metrów od schodów, przy zamkniętych drzwiach do łazienki, a za otwartymi do pokoju gościnnego, stał Siwy w samych spodniach i mierzył do Trudnego z wielkiego pistoletu.

Trudny rzucił się w panice do góry po schodach, jakimś krabim sposobem wczołgując się na piętro. Zanim zdążył się wyprostować, ktoś zapalił w korytarzu światło.

–  Chryste Panie, co się dzieje? – sapnął zdezorientowany Konrad, zaglądając ponad podnoszącym się ojcem w dół schodów.

Obudzili się również Lea i Krystian. Stojąc w drzwiach swego pokoju, wytrzeszczali zaspane oczy na pistolet w dłoni Jana Hermana.

–  Niemcy? – szepnął Paweł Trudny, nakładając na nos okulary.

–  Jacy Niemcy… – parsknął Jan Herman i już miał polecić, by zgaszono światło, gdy zapłonęło ono również w holu na parterze i dobiegł ich stamtąd głos Siwego:

–  Przepraszam. Nic się nie stało. Nie ma się czego bać. Przepraszam. Może pan zejść.

Wszyscy spojrzeli na Trudnego.

–  Kto to jest? – zapytała samym ruchem warg Violetta.

–  Mój znajomy – odparł Trudny, nie odwracając wzroku. Matka teatralnym gestem złapała się za serce.

–  Janek, ty mnie zamordujesz…

Postąpił kilka stopni w dół i kucnął. Siwy stał tam, gdzie przedtem, z szeroko rozłożonymi pustymi rękoma, pistolet miał zatknięty za pasek spodni, lufą do góry. Trudny wstał i zszedł na parter; lugera, wciąż odbezpieczonego, miał w prawej dłoni.

–  Co? – warknął.

–  Przepraszam – rzekł cicho Siwy. Nawet przepraszając, patrzył rozmówcy prosto w oczy.

–  Za co przepraszasz?

–  Przywidziało mi się. Myślałem, że… Przywidziało mi się. Nieważne. Naprawdę przepraszam.

Trudny obejrzał się i spostrzegł w ścianie obok okna, pomiędzy schodami a pokojem gościnnym, sześć dziur po kulach. A obejrzał się dlatego, że usłyszał resztę rodziny schodzącą za nim po skrzypiących schodach.

Schował lugera do obszernej kieszeni spranego szlafroka i podszedł do podziurawionej ściany. Rozrzut strzałów Siwego był niewielki, góra dwadzieścia centymetrów. Nie wyglądało to na strzelanie w panice, gdzie popadnie. Sprawdził okno, ale zamknięte było na mur; a za oknem, na ciasnym podwórku, nikogo i niczyich śladów nie dojrzał.

Siwego tymczasem dopadła reszta rodziny.

–  Czyś pan oszalał?! – wydzierała się matka. – Strzelać po nocy w cudzym domu! Która to godzina? Druga? Trzecia? Pan w nocy nie sypia? I w ogóle do kogóż, na Boga Ojca, pan strzelał?! Co?!

–  Przepraszam, że wszystkich państwa pobudziłem -tłumaczył się tym rozsierdzająco spokojnym głosem Siwy. – Naprawdę nie było to moim zamiarem. Przykro mi. Pomyliłem się.

–  Pomylił się pan?! Pomylił?! Chuchnij no, młody człowieku!

Lea i Krystian, chichocząc, pokazywali sobie palcami pistolet Siwego. Ojciec jęczał coś o Niemcach. Powoli robiła się z tego farsa, jakiej nie powstydziłby się Hemar.

Przechodząc, Trudny zajrzał do pokoju zajmowanego przez gościa, gdzie nie paliło się światło. Rozkopana pościel na łóżku, obok otwarta walizka, na stoliku książka rozłożona płócienną okładką do góry.

–  Idźcie spać – mruknął, przepychając się do Siwego.

Złapał go za ramię i zaciągnął do jego pokoju, stanowczo zamykając za sobą drzwi. Dochodzące zza nich okrzyki protestu wywołały na jego twarzy lekkie skrzywienie ust. Płynnie zmienił je w grymas gniewu.

–  Do kogo była ta kanonada? – syknął, nie wypuszczając Siwego.

Siwy patrzył mu w oczy z odległości trzydziestu centymetrów. Lewa powieka zaczęła mu drgać w nerwowym tiku, poza tym pozostawał jednak przerażająco opanowany.

–  Przepraszam – powiedział z takim naciskiem, że było oczywiste, iż już ani razu nie powtórzy tego słowa.

–  Do kogo? – wysylabizował Jan Herman.

–  Do nikogo.

–  Tak dla wiwatu?

–  Puszczaj.

–  Czy ty w ogóle jesteś normalny?

Siwy wyrwał mu się, usiadł na łóżku. Pistolet wyjął i rzucił na wierzch ciuchów wypełniających walizkę.

Milczał.

Harmider za drzwiami powoli cichł. Trudny stał oparty o nie plecami, z dłońmi w kieszeniach szlafroka, i patrzył na Siwego. Siwy siedział zgarbiony, ręce opuścił swobodnie pomiędzy kolanami, jakby jego bicepsy uległy nagłej atrofii, i martwym wzrokiem mierzył noc za oknem. Nie paliła się lampa, księżyc wystarczał. Siwy milczał i Trudny zaczął już wyczuwać gorący ból w tym jego milczeniu.

–  Był tu ktoś? – spytał cicho, mimowolnie przyjmując ton głosu tamtego.

Siwy pokręcił głową. Białe włosy miał zmierzwione.

– Więc?

Ale on nie powiedział już ani słowa.

Jan Herman postał tak jeszcze kilka minut, wreszcie oderwał się od drzwi, warknął:

– Wynosisz się o świcie. Nie chcę cię więcej widzieć. I wyszedł.

5.

Jan Herman Trudny wlókł się przez dziedziniec swej zajezdni w kierunku wpółotwartej głównej bramy. Pięści miał skryte w kieszeniach, ramiona ściągnięte w dół. Pijane myśli tańczyły mu w głowie.

Spadł śnieg i uciekły kolory. Co to jest, że ja wszędzie widzę smutek. Śnieg, więc zima, kolejna pora roku, rok się kończy, niedługo nowy. To jest smutek czasu; ani wiosna mnie ucieszy, ani lato. Życie zużywa się coraz szybciej i szybciej. A przecież kiedy byłem dzieckiem, czas płynął tak wolno, bywały miesiące jak lata, bywały lata jak dziesięciolecia; pamiętam dni rozwlekłe niczym grudniowy sen. A teraz – niemal nie ma odstępu pomiędzy porankiem a wieczorem, niedzielą a piątkiem. Czas został sprasowany. Jestem okradany z życia. Chodzę po twardym, trzeszczącym śniegu, para oddechu przed twarzą, zimny wiatr w oczy, wrony na wyblakłym niebie… Choć tak ostra – wiem, że nie zapamiętam jej: ta chwila jest nazbyt podobna do setek innych, których nauczyłem się już w dzieciństwie. W powtórzeniach nie ma życia. Pamięć nie pożre tego samego po raz drugi.

Dotarł do uchylonej bramy, wyszedł na zewnątrz. Grzeczny odwrócił się ku niemu, rzucił w śnieg peta i wyciągnął rękę na powitanie. Trudny nie uścisnął jej.

–  Idioci – wymamrotał.

–  Noo, nic się przecież nie stało.

Trudny nie skomentował. Rozejrzał się po bezludnej Kruczej, spojrzał w niebo; byle nie na blondyna.

–  Gdzie ten twój młody sokół?

–  Kto?

–  Zezowaty. Już nie łazi za tobą? Pewnie za długo bawił się zawleczką.

–  Ząb go boli. Poszedł do dentysty rwać.

– Wychodzą mu mleczne? – zaszydził w przestrzeń Trudny.

–  Długo pan tak będzie? Wypadek to był. Przecież Siwy nie zrobił tego panu na złość.

–  Skąd wiesz? Powiedział wam może, jakim cudem udało mu się pomylić mój korytarz ze strzelnicą?

Grzeczny wzruszył ramionami. Trudny obejrzał się na niego.

–  No? – nacisnął. – Powiedział?

–  Daj pan spokój, każdemu się może zdarzyć…

–  Na głowę upadłeś? Co niby może się każdemu zdarzyć? Chcesz mi może dać do zrozumienia, że Siwy od wykonywania tych wyroków popadł już w taki rozstrój nerwowy, że od czasu do czasu po prostu wyjmuje mauzera i wali we własny cień? Ot, zdarzyło mu się! Co ty, kurwa, za debila mnie masz?!

Grzeczny zmieszał się.

–  Pan nie rozumie… – mruknął.

–  A tu masz rację.

–  On… zobaczył.

– Co? Co zobaczył? Ducha może?

Grzeczny skrzywił się i opuścił wzrok na swoje buty, które następnie jął z wielkim przejęciem czyścić z błota i śniegu o krawężnik.

Trudny nie wierzył własnym oczom.

–  To właśnie wam powiedział? – żachnął się. – Że strzelał do ducha…?

–  Daj pan już spokój, panie Trudny.

Jana Hermana jeszcze bardziej to rozwścieczyło.

–  Jeśli w moim domu straszy, to chyba mam prawo o tym wiedzieć, nie? Co to za duchy były? Mhm? Grzeczny…? Do kogo on walił? Zwidzieli mu się ci kapusie, ci esesmani, których wyprawił na tamten świat? Co on, rzeczywiście taka kosa śmierci? Wyślijcie go do wód, niech sobie główkę podkuruje, bo w końcu na którymś odlocie rąbnie wam Majora. Albo i sobie samemu w łeb strzeli. No? Grzeczny? Rzeknij słówko.

– Mięso. – Co?

– Mięso.

–  O czym ty mówisz?

Z kolei Grzeczny się zirytował.

–  On mięso widział – warknął. Trudny wytrzeszczył oczy.

–  A cóż to, do kurwy nędzy, ma znaczyć??

–  Mówię, co mnie powiedziano. Mięso.

–  Co, taki głodny chodził, że polędwica jęła mu się nocami objawiać? No ale chyba nie musiał jej od razu rozstrzeliwać! Mięso, też coś… Dzik szedł na niego szarżą ze ściany, czy jak? Mówię ci, on nie jest całkiem normalny.

–  A kto jest? – mruknął melancholijnie Grzeczny. Trudny westchnął, odgarnął z czoła ciemne włosy.

–  W każdym razie niech sobie Major zapamięta: ja już nikogo od was pod swój dach nie przyjmę. To nawet nie to, że nie chcę. Po prostu rodzina już tego nie przełknie. Niech on sobie spróbuje wyobrazić, jakie ja piekło miałem w domu przez tego waszego Siwego. To jest cud boski, że tam wszędzie dookoła puste budynki stoją, bo jakby jeszcze kto inny przy tej ulicy mieszkał, to ani chybi w godzinę miałbym w chałupie szwabski patrol, a Siwemu dzisiaj już by jaja na rożnie piekli.

–  Dobra, dobra, przekażę. Aha, wiadomość dla pana. Jest zgoda na cenę. Wezmę jutro te dziewiczki. Albo pojutrze, zależy jak będzie z forsą.

–  W sprawie Konrada, mam nadzieję, również jest zgoda?

–  Taa.

–  No to się cieszę. Do jutra. Powiedz swojemu aniołkowi, żeby za dużo cukierków nie jadł. Mięso, Jezu Chryste…

Wrócił do biura. Czekali już tam na niego dwaj pośrednicy w przemycie towaru do getta i z powrotem. Zwali się Grążel i Paniebuda i byli to bandyci z dziada pradziada. Chłopy wielkie, zwaliste, z mordami zarośniętymi, oczyma zawsze wpółprzymkniętymi i z pogardą dla całego świata w tych oczach. Trudny załatwił się z nimi szybko; uważał ten cały interes z Żydami za krótkodystansowy i starał się za bardzo weń nie angażować. Kontaktował się tylko z Grążlem i Paniebudą, ale na nich miał haka, więc czuł się bezpieczny. Nie rozgłaszał swego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu; pieniądze są bezimienne, pana nie znają. Ryzykowna to była zabawa, lecz bardzo zyskowna – ci w getcie mieli zachomikowane skarby prawdziwe, schodzili z diamentów za paręnaście kilo mąki.

6
{"b":"89129","o":1}