Литмир - Электронная Библиотека
A
A

–  Fakt – Rębałło rozejrzał się. – Gdzie pan te duchy widział?

Trudny wskazał kąt między schodami na piętro, północną ścianą, a ścianą boczną holu. W tej północnej widniało kilka dziur, które ksiądz bezbłędnie rozpoznał jako blizny po kulach.

–  Ktoś tu strzelał?

–  Właśnie – odparł Trudny, uśmiechając się dziwnie. -Mój znajomy. Wyszedł w środku nocy do łazienki i zobaczył coś takiego, że wystrzelał cały magazynek. Może ksiądz zacząć właśnie stamtąd.

–  Pańscy znajomi zawsze chodzą do łazienki z karabinami?

–  Wie ksiądz, Szwab wszędzie się wciśnie.

Rębałło pokręcił głową, zdjęty mimowolną sympatią do tego mężczyzny.

–  Szczerze panu mówię – rzekł – że mam to za zabobon. Nie będzie to uczciwe z mojej strony, bo choć mogę odprawić ten rytuał i odprawię, jeśli pan chce, to dla mnie pozostanie on pustym teatrem. Nie ma we mnie wiary w te pańskie duchy, skądże więc miałbym wziąć wiarę w egzorcyzmującą moc mych formuł? Pan mnie rozumie? Cieszę się. No to gdzie to kropidło i woda?

Trudny przyniósł. Ksiądz Franciszek, zamoczywszy delikatnie miotełkę kropidła w święconej wodzie, podszedł bliżej do ostrzelanej ściany, aż częściowo zasłonił go szkielet spiralnych schodów; gospodarz podążał tuż za nim.

Rębałło westchnął, zamachnął się, i mamrocząc po łacinie skomplikowane inwokacje, prysnął chmurą drobnych kropel na mur.

Dom ryknął. Ściana wydęła się i zadrgała niczym membrana, po czym najgłębiej wypaczony jej fragment – zniknął, jakby zanurzony pod pionową powierzchnię jeziora niebytu. Pozostawił po sobie owalnego kształtu dziurę, przez którą dął z podwórka do wnętrza budynku zimny wiatr. Dziura była rozmiarów sporej miednicy, a jej krawędzie przechodziły przez strukturę muru bez zważania na układ cegieł, które przycięto gładko i bez żadnych skruszeń czy pęknięć.

Księdzu Franciszkowi słowa zamarły na wargach. Miotnął się w tył i wpadł na gospodarza, który tylko klął ordynarnie. Kropidło upadło na podłogę, podobnie talerz ze święconą wodą; prawie natychmiast przedmioty te zniknęły, a i rozlana ciecz wyparowała w mgnieniu oka. Ksiądz wrzasnął. Klnący nieprzerwanie Trudny odciągał go do tyłu, aż niemal siłą wepchnął do salonu i zamknął za sobą drzwi do holu, gdzie wył mroźny wicher. Rębałło w końcu wyrwał mu się.

–  Mój Boże – jęknął. – Mój Boże.

Trudny był już przy barku; wyjął zeń butelkę i dwa kieliszki. Nalał równo po brzegi. Chwilę odczekał i podszedł z nimi do księdza, a nie uronił po drodze ni kropli. Podał jeden Franciszkowi. Wychylili je bez słowa.

Rębałło podwinął wąsa i, wciąż kręcąc w oszołomieniu głową, zwalił się w najbliższy fotel. Nic nie mówił: nasłuchiwał odgłosów dobiegających z holu. Trudny wrócił do barku.

–  Zdarzało się już… coś takiego? – spytał go wreszcie ksiądz.

–  Skąd!

Rębałło spojrzał z uwagą na zapatrzonego przez okno w burzowe niebo Jana Hermana.

–  Po co właściwie pan mnie tu przywiózł? Trudny wzruszył ramionami.

–  Chciałem zobaczyć, co się stanie – rzekł. – Chciałem się przekonać, czy to rzeczywiście jakieś… – prychnął -siły nieczyste.

Ksiądz otarł pot z czoła. Przechylił głowę, by lepiej słyszeć dźwięki dochodzące zza drzwi prowadzących na korytarz, ale stamtąd nie dochodziły żadne dźwięki.

Trudny wskazał ruchem brody niebo.

–  Gdyby to nie był dzień… Gdyby nie zdarzyło się to w jasny dzień, ale nocą właśnie…

–  To co?

Trudny zacisnął szczęki, odwrócił się od okna, zdecydowanym krokiem przemaszerował do drzwi, otworzył je i wyjrzał.

–  Niech ksiądz zobaczy.

Ksiądz wstał, podszedł, zobaczył. Po dziurze w ścianie nie było śladu, zasklepiła się bez najmniejszej blizny, niczym rana na żywym organizmie.

–  Ale kropidła i talerza nie ma – zauważył Rębałło.

–  Ano, nie ma. Chce ksiądz spróbować jeszcze raz? Franciszek zaśmiał się nerwowo.

– Drogi panie, ze mnie żaden egzorcysta; tu najwyraźniej rzeczywiście działają jakieś siły, których nie rozumiem. Ja jestem zwykły proboszcz, ja się na tym nie znam, mogę pana wyspowiadać, mogę dokonać ostatniego namaszczenia, mogę ochrzcić pana dziecko, ale niech pan mi nie każe toczyć metafizycznych batalii, bo ja o tym pojęcia nie mam.

–  To czemu ksiądz się zgodził?

–  A jak pan myśli? Z ciekawości, to oczywiste. W duchy nie uwierzyłem, a więc moją ignorancją w tym względzie się nie przejmowałem, ale gdyby jednak… Przynajmniej przeżyłbym ciekawą przygodę.

–  Przygodę – parsknął gospodarz, podchodząc wolno do ostrzelanej ściany. – Ja tu, cholera, mieszkam.

Ksiądz Franciszek obserwował go z progu drzwi do salonu, jak zbliża się z wyciągniętymi przed siebie rękoma do feralnego muru i wreszcie dotyka go czubkami palców, a potem wewnętrzną stroną dłoni; jak przywiera do niego całym ciałem, przykłada ucho do ciemnej glazury farby i wsłuchuje się w rytm oddechu budynku. To jest naprawdę odważny człowiek, pomyślał Rębałło bez najmniejszego odcienia kpiny.

–  I co? – zawołał.

Trudny odwrócił się, wzruszył ramionami.

–  Nic. Zimna jak diabli.

–  Chodź pan. Opowiesz mi, co tu się właściwie dzieje. Wrócili do salonu, starannie zamykając za sobą drzwi, a Trudny wykonał kolejny kurs do barku. Mówił krótkimi zdaniami, bez wahania, ograniczając się do faktów i pomijając większość szczegółów. Jak w raporcie wojskowym, skojarzył ksiądz Rębałło. Słuchał w milczeniu. Zmienna kubatura budynku. Megaserce. Zwłoki na strychu. Megaserce po raz drugi. Spostrzeżenia matki Trudnego. Szepty. I teraz ściana.

–  Mówi pan, że w jidysz?

–  W jidysz, w jidysz. Potrafię przecież rozpoznać.

–  Dziwne – zadumał się ksiądz Franciszek. – No bo wcześniej, jak pan powiedział, mieszkali tu ci Abramowie, to w ogóle była dzielnica żydowska, ta bogatsza. Jest jakiś związek, nie sądzi pan?

–  Co, że niby żydowskie duchy? To co mam zrobić, wezwać spirytualistyczne Spezialsonderkommando?

–  Panie Trudny…!

–  Dobra, dobra. Chwilę milczeli.

–  Ja panu powiem, co ma pan zrobić – rzekł naraz z naciskiem Rębałło. – Pan powinien się stąd natychmiast wyprowadzić. Razem z całą rodziną.

–  Łatwo księdzu mówić. Święta, Nowy Rok, środek zimy, a i moja kieszeń nie bez dna. Zresztą, co miałbym im powiedzieć? Że duchy nas wyganiają?

–  A nie jest tak?

–  To nie o to chodzi…

–  Chce pan czekać, dopóki wszystkim same się nie objawią? Żeby nie musiał się pan narażać na śmieszność, tak? Panie, ja bym się po prostu bał mieszkać w takim domu, któremu ni z tego, ni z owego znikają ściany…!

–  No, znowuż nie tak ni z tego, ni z owego, ale od święconej wody.

Księdza to zastanowiło.

–  Naprawdę? Myśli pan…?

–  A co, może nie? Widział ksiądz. Nawet talerz i kropidło zniknęły.

–  No tak, ale…

Trudny pokiwał głową z głębi swego fotela.

–  Ja wiem, to nazbyt banalne. Jak z tych chłopskich opowieści o diable wpadającym kominem.

–  Hm, rzeczywiście, nie chce mi się wierzyć, że tak po Prostu…

–  No to jak? Diabeł? Nie diabeł?

–  Nie wiem! – warknął Rębałło, waląc pięścią w opar- Ja się na tym nie znam! Do jezuitów pan idź, do biskupa! Tylko się przypadkiem na mnie nie powołuj! Mnie tu nie było i nic nie widziałem.

Trudny uśmiechnął się krzywo.

–  Widzę, że Kościół krzywo patrzy na księży, którzy wierzą w diabła.

–  Odpieprz się pan od Kościoła. Wojna teraz jest, diabły chodzą w czapkach z trupimi główkami. W co ja mam wierzyć, w wirujące talerzyki czy w SS raczej?

–  Widocznie na tamtym świecie nikt nie słyszał o Hitlerze – mruknął gospodarz.

Znowu zamilkli na jakiś czas. Gdzieś w głębi domu zegar wybił drugą. Rębałło wyjrzał przez okno: na zewnątrz prószył już drobny śnieg.

–  Co pan miał na myśli mówiąc, że gdyby to było w nocy…?

Trudny wzruszył ramionami.

–  W dzień to ja wytrzymam i demona z rogami, ale po zmroku można dostać zawału serca. Te zimowe noce… Rozumie ksiądz: strach. To nie chodzi o to, że duchy pokazują się po zmierzchu, ale że po zmierzchu widzą je ludzie.

–  Chyba za dużo żeśmy wypili.

–  Chce ksiądz już jechać? Nie ma obawy, poprowadzę, mnie nie tak łatwo ściąć.

Rębałło zerknął za zegarek.

–  Czas, czas – mruknął. – Tak, muszę się zbierać -podniósł się. – Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie pretensji. Przynajmniej byłem wobec pana szczery. Wyprowadźcie się stąd, nie szukajcie niepotrzebnie guza. Ja się nie znam, ale po tym, co zobaczyłem… Trzeba być naprawdę głupim, żeby tak ryzykować. Pan mi wybaczy, że nie owijam w bawełnę…

–  Rozumiem, rozumiem. – Wyszli do holu i równocześnie zerknęli na ścianę za schodami: stała. – I nawet chcę to zrobić: w nocy. Bo w dzień, w dzień zaczynam liczyć. To chyba również przez tę wojnę: człowiek się przyzwyczaja do życia w strachu, do nieuniknioności codziennego ryzyka. – Wciągnęli płaszcze, Trudny nałożył na głowę kapelusz, ksiądz biret. – Parę lat temu nie zważałbym na nic i wiał stąd, gdzie pieprz rośnie. Ale teraz… czy łapanka na ulicy, czy pijany żołnierz, czy duch w domu, co za różnica…

– Noo, nie wiem. Dla mnie duża.

Uśmiechając się pod wąsem, wyszli do samochodu, który już zdążyło lekko przysypać śniegiem. Trudny kilkoma pociągnięciami rękawiczki oczyścił zeń przednią szybę. Wsiedli do środka i Jan Herman ruszył z Pięknej tak samo ostro, jak spod plebanii.

Tym razem podczas jazdy wymienili kilka uwag na temat sytuacji politycznej i gospodarczej, skonfrontowali swoje wersje ostatnich wydarzeń na frontach i solidarnie poklęli na Niemców. Wysiadłszy, ksiądz Franciszek podał Trudnemu rękę, którą ten mocno uścisnął. Nie zgasił silnika, nie wygłaszał żadnych pożegnalnych formuł: zawrócił i odjechał.

11
{"b":"89129","o":1}