Starą prukwę załatwił szczęśliwie. Wydawało się także, że zdołał zniszczyć wszelkie notatki o sobie, ale niestety, zapisała jego nazwisko w czymś, czego nie odnalazł, i policji stało się znane. Liczył się z tym, likwidację Soamesa Ungera miał przygotowaną w najdrobniejszych szczegółach, postarał się o to na wszelki wypadek, groźba była zerowa. Mógł przejść na inną tożsamość, nawet na dwie po kolei, a na końcu wrócić do własnej, najdawniejszej, wrócić także do własnej twarzy, nic w jego legendzie nie mogło budzić podejrzeń, i pozostało tylko jedno niebezpieczeństwo.
Istniała mianowicie osoba, która widziała jego prawdziwą twarz.
W Zwolle popełnił błąd. Z pośpiechu, to fakt, ale kto mógł się spodziewać takiego pecha? Zupełnie jakby ta idiotyczna baba czatowała na sposobność obejrzenia go sobie dokładnie, przypadek, niewątpliwie, gdyby ktoś się specjalnie starał, nigdy nie wyszłoby mu tak precyzyjnie, ale przypadek wyjątkowo nieszczęśliwy. W chwili obecnej bez znaczenia, mogą go jej pokazywać sto razy, nie rozpozna, ale po powrocie do siebie samego…? Drugi przypadek sprawi, że się na nią natknie ponownie i wówczas może nastąpić klęska, nie wolno liczyć na jej krótką pamięć, już samo podejrzenie wystarczy!
Babę trzeba usunąć definitywnie.
Nie ma pożaru. Może sobie ta zmora zniknąć razem z Soamesem Ungerem, wcześniej nie musi. I żadnych morderstw, powinno to wyglądać na nieszczęśliwy wypadek, samobójstwo, cokolwiek, w ostateczności na ewidentny napad rabunkowy jakichś prymitywnych bandziorów. Za wszelką cenę należy uniknąć jakichkolwiek skojarzeń i głupich przypuszczeń.
Jest jeszcze trochę czasu, zna już jej miejsce zamieszkania, ma dokładny adres, nie są to obce mu strony. Gdzieś się ta idiotka plącze, ale okres urlopowy właściwie się skończył, powinna już wkrótce wrócić do domu, przeprowadzi dokładne rozpoznanie i zaplanuje całą akcję. Sądząc ze spotkania w Zwolle, facetka jeździ samochodem, prawdopodobnie najlepsza będzie katastrofa, na polskich drogach o kraksę łatwo…
* * *
Zadzwoniłam do Roberta Górskiego.
– Nie wiem, co oni tam kombinują, i nie wiem, co pan – oznajmiłam niecierpliwie. – Ale mogę panu powiedzieć, co mnie poprzychodziło do głowy. Nie na temat kantu komputerowo-bankowego, bo takie rzeczy mogę najwyżej ujrzeć w koszmarach sennych, kura więcej wie o całkach i różniczkach, tylko na temat kontaktów międzyludzkich. Mnóstwo się dowiedziałam i mnóstwo wnioskuję, chociaż w dedukcjach już teraz będę ostrożna. Chce pan?
Górski chciał. Powiedziałam mu zatem.
Jak się okazało, Ewa Thompkins ze swoją pomocą domową była wręcz zaprzyjaźniona i wiodła z nią niebywale swobodne rozmowy, zazwyczaj przy drobnych zajęciach ogrodniczych, bo wtedy pan Thompkins nie przeszkadzał, a sąsiedzi nie rozumieli po polsku. Jadzia zaś umiała milczeć. Nie była jednakże ani głupia, ani ograniczona, a kłębiące się w niej uczucia do angielskiego gliniarza zmusiły ją do pomyślenia o sobie samej. Najpierw wymogła na mnie przysięgę, że potraktuję ją jak człowieka, a nie jak podejrzanego świadka, a potem eksplodowała szczerością.
– Bo widzi pani, ja nie mam z kim pogadać, a wszystkich się boję, nawet Jamesa, możliwe, że mu na mnie zależy, chociaż trudno mi w to uwierzyć, ale przecież to policjant, nie? Więc zależy, nie zależy, służbowo swoje musi, nie? Mój stryj był w wojsku, to ja wiem, ja to rozumiem, a policja to chyba jeszcze gorzej, nie?
Przyznałam, że chyba jeszcze gorzej, przypominając zarazem delikatnie, że ona sama raczej nie jest pokraką. Nawet gliniarzowi może na niej zależeć, oczy w głowie oni mają.
– No może… – zgodziła się Jadzia, lekko podniesiona na duchu. – To ja się w ogóle już domyślam, i pani Ewa też, że wszyscy wiedzą o tym jej… no… odskoku. Znaczy, nie całkiem wszyscy, ale policja i pani. Nie?
Wyznałam, że owszem.
– Ale Żorż nie wie. Mąż, znaczy, Thompkins, on ma George na imię, pani Ewa mówi na niego Żorż. I nikt mu nie powie, bo każdemu głupio, bo on jest taki zazdrosny, że nawet o listonosza… Ale ja już zgadłam, że to idzie o to, kto wcześniej wiedział, że ona z tym swoim Marcelem jedzie i jej samochód schowają, nie? Z pytań tak zgadłam, dobrze zgadłam, nie?
Z zapałem przyświadczyłam, że dobrze.
– No to nikt nie wiedział. Bo wcześniej to ona się z tym kryła z całej siły, nawet żadnej przyjaciółce nie powiedziała, nie tak znów dużo tych przyjaciółek, jednej tylko powiedziała, ale ona nie stąd, tylko z Polski. Z Krakowa. Co roku przyjeżdża i ja o niej nikomu nie mówiłam, i zdaje się, że pani Ewa też. I pani powiem, a pani zrobi z tym, co pani uważa, ale żeby z tego żadnej szkody nie było. Może tak być? Dech mi niemal zaparło. Zastanowiłam się, nie, chyba żadnej nie będzie, mogłam to Jadzi obiecać. Co ma dziewczyna z Krakowa do holenderskiego złoczyńcy?
– Zaraz – powiedziałam ostrożnie. – A jeśli okaże się, że ona, ta przyjaciółka z Krakowa, jakimś niezwykłym przypadkiem poznała mordercę i mówiła mu o tym? I od niej zbrodniarz wiedział…? To co?
– To co…?! – przestraszyła się Jadzia.
– No właśnie. Wcale nie musi tak być, ale jeśli…? Ona w najlepszej wierze i nawet nic jej do głowy nie przyjdzie, a on skorzystał i kropnął babę…? I właśnie jego szukają?
Jadzia milczała długą chwilę.
– To nie wiem. Ja rozumiem, co pani mówi, ja czytam kryminały, po polsku. Po angielsku trudno mi idzie, ale też. To właśnie chciałam, żeby pani zdecydowała, bo przecież, w razie czego, wszystko można załatwić jakoś tak… ukradkiem. Nie?
Znając życie, bez wahania potwierdziłam, że tak.
– A tu, po angielsku, to ja się z nimi tak poufnie nie dogadam, pani łatwiej, nie? A jak ona nikomu… no… to nawet na jaw nie wyjdzie. A ja za panią Ewą jestem i wcale nie chcę, żeby miała przechlapane. Więc pani powiem.
Poczułam się trochę tak, jakby mi zwalała na plecy wór kartofli, ale wyraziłam zgodę.
– Małga Kuźmińska się nazywa. W Krakowie mieszka, Witosa dwadzieścia dwa, mieszkania czternaście. A jeszcze pani powiem… ale to już mi pani Ewa tak w nerwach mówiła, wyrwało jej się, bo przecież ona też rozumie, że o samochód idzie, kto wiedział, że on u Marcela stoi i w ogóle… Że dlaczego ona, Marcel też mógł komuś powiedzieć, ona nie wie komu, mało zna jego znajomych, a teraz nawet się z nim porozumieć nie może, przez telefon ostrożnie, a osobiście mowy nie ma, a ten, co im dom wynajął, to też jakiś przyjaciel. A kto go tam wie, kogo on zna! To teraz niech pani robi, co pani uważa.
Zrobiłam, co uważałam, i zadzwoniłam do Roberta Górskiego.
Robert Górski wcale nie krył, że korzysta z okazji i przychodzi do mnie na herbatę. Lubi dobrą herbatę, a moja najlepsza. Chętnie w to wierzyłam i nie żałowałam mu napoju.
– Nie mogę się wtrącać zbyt nachalnie – rzekł na wstępie – bo w końcu moja znajomość z Rijkeveegeenem istnieje wyłącznie na bazie służbowej, przedtem o człowieku nawet nie słyszałem, więc nie wiem, czy wpadł na ten sam pomysł. Ale Gąsowska ma racje, facet mógł komuś chlapnąć. I Kuźmińską w Krakowie… Zaraz, Kuźmińską…? To jest przecież panieńskie nazwisko tej całej Ewy? Rodzina?
Rzeczywiście, z przejęcia nie zwróciłam na to uwagi.
– Chyba nie, mowa była tylko o przyjaciółce, ale może to przyjaciółka spokrewniona. Spytam Jadzię przy najbliższej okazji.
– A teraz…?
Rzuciłam okiem na zegar.
– Do licha, za późno. Co najmniej jedna sztuka mogła już wrócić do domu, nie będziemy Jadzi robić koło pióra. Ale co szkodzi popytać Małgę Kuźmińską w Krakowie? Sama bym to zrobiła, tyle że… czy ja wiem…? Może lepiej osobiście?
Górski patrzył na mnie jakoś dziwnie. Słowa jednego nie mówił, we wzroku jego jednakże było strasznie dużo wszystkiego. Wysiliłam się potężnie i coś z tego wszystkiego zaczęłam rozumieć.
– No owszem – zgodziłam się niepewnie. – Baby między sobą… Ale mnie głupio. Ja ich przecież, tych Gąsowskich, nie oszukuję, one doskonale wiedzą, że jestem w kontakcie z policją, właśnie dlatego mówią mi całą prawdę, żebym sama wybrała co trzeba i powtórzyła wam bez szkody dla zdrowia. Wierzą mi, mają zaufanie… A Kuźmińską mam brać podstępem…?! I nie pojadę teraz przecież do Krakowa! No to co, że blisko… A, rozumiem, Martusia… No tak, Martusia do podstępów niezdolna, chlapnie prawdę bez namysłu, co ma w sercu, to i na języku… Myśli pan, że tak będzie skuteczniej? Zgadza się, ona sympatyczna… I dopiero, jeśli się okaże, że Małga Kuźmińska z czymś się do kogoś wyrwała, gliny się za nią wezmą… Naprawdę uważa pan, że należy ją napocząć prywatnie? Przez Martusię?
– Czy ja powiedziałem chociaż jedno słowo…?
– Nie musi pan mówić, widzę i bez gadania. Dziwię się trochę, skąd ta wiara we mnie.
Górski znów patrzył dziwnie. Rozzłościłam się.
– No dobrze, znamy się prawie dwadzieścia lat, no i co z tego? Nie trzymał mnie pan za rękę dzień po dniu i noc po nocy! Przemyciłam kiedyś dwadzieścia trzy dolary…! A, prawda, to już przedawnione i nie znał mnie pan wtedy, do szkoły pan chodził, a może do przedszkola. No niech będzie, od lat chcę popełnić jakieś przestępstwo i chała dęta, nie wychodzi mi, możliwe, że jestem na to za głupia, a wy o tym doskonale wiecie… Cholera. Dobrze, spróbuję i zobaczymy, co z tego wyniknie.
– Pani, po prostu, jest po stronie sprawiedliwego i sensownego prawa – powiedział Górski uprzejmie. – Oczywiście nie wolno pani przystępować do jakichś własnych śledztw i zdradzać tajemnic dochodzenia…
Przerwałam mu bez cienia uprzejmości.
– Ale niech ten Ryjek-Wagon weźmie się za amanta. Jadzia Gąsowska ma rację, od kogo on wynajął willę w Cabourg? Ja znam te tereny, zabłądziłam kiedyś akurat w tych okolicach, nie ma takiego miejsca, gdzie nie zdołałabym zabłądzić! A ten sąsiad w Paryżu…? Oczu nie miał, nie widział zamiany samochodów w garażu?
– Przypominam pani, że nie znam szczegółów…
– To niech pan pozna. Skoro jestem taka ważna, że aż mnie trzeba zabijać, niech się przynajmniej dowiem możliwie dużo!
Zaledwie Górski wyszedł, rzuciłam się do telefonu.
Złapałam Martusię w samochodzie gdzieś na jakimś skrzyżowaniu. Komunikatem, że ma natychmiast znaleźć na ulicy Witosa Małgę Kuźmińską, wystraszyłam ją śmiertelnie, do tego stopnia, że pojechała prosto, zamiast skręcić w prawo.