I druga strona medalu. Znajomi Ewy. Przyjaciółki.
Która z przyjaciółek Ewy jest zarazem przyjaciółką złoczyńcy? Nie mając o tym, rzecz jasna, zielonego pojęcia…?
Pożałowałam gorzko, że nic kompletnie o tej Ewie nie wiem i postanowiłam nawiązać ściślejszy kontakt z Gąsowskimi. Listy od Ewy wszak przychodzą, bliskie znajomości w Anglii nawiązała, nie dość na tym, z Polski do Anglii różne osoby jeżdżą, niektóre sama zaprasza, w Krakowie też jej zostało parę sztuk z dzieciństwa i wczesnej młodości. O romansowych perypetiach z przyjaciółkami się rozmawia…
A on, ten morderca, akurat taki romansowy jak ja arcybiskup! Jeśli żadne uczucia nie wchodzą w grę, Ewa mogła o nim nigdy w życiu nawet nie wspomnieć! Co ją obchodzi jakiś tam notariusz, adwokat, biznesmen, wspólnik męża…
W tym momencie znalazłam długie zapałki na półce z zapasowymi świecami, co jakoś dotychczas umykało mojej uwadze. Zabrałam jedno pudełko i przestałam myśleć.
* * *
Za to wyszło później na jaw, że myśl inspektora Rijkeveegeena biegła podobną drogą. Tyle że miał szersze pole działania i na samym myśleniu nie poprzestał.
Odnaleziony papierek dotarł do niego od polskiego gliniarza wszelkimi dostępnymi drogami, faksem, mailem, przez telefon i wreszcie w naturze. Został zbadany wszechstronnie, możliwości policji nie są w końcu dużo mniejsze niż możliwości złodziei, i ujawnił nazwisko posiadacza karty kredytowej.
Brzmiało ono: Soames Unger.
Inspektora Rijkeveegeena żaden szlag nie trafił, bo już z góry gnębiły go złe przeczucia. Soames Unger w całej tej sprawie wychodził mu na prowadzenie bez najmniejszych wątpliwości, kłopot polegał na tym, że nie istniał. Ściśle biorąc, istniał bardzo porządnie, ale wyłącznie na papierze. Jednakże nie stanowił hasła, ktoś nim był, pytanie kto?
Inspektor nie miał nawet pewności, czy to Soames Unger we własnej osobie woził po kraju zwłoki Neeltje van Wijk, mógł wszak wynająć sobie dowolnego kierowcę na tę jedną podróż, kierowca zaś mógł nie mieć pojęcia, co wiezie. Nie musiał nawet znać osobiście tego cholernego Soamesa, tyle spraw daje się załatwić na odległość, że i to być może, nie wymagało kontaktu bezpośredniego. Zlecenie przez telefon, pieniądze jakimś przelewem, względnie zwykłym listem, zawierającym kluczyk lub hasło, i numer skrytki bankowej, boksu bagażowego, czegokolwiek… Wynajęty kierowca po przeczytaniu prasy za skarby świata nie przyzna się do siebie samego.
Jedyną nadzieję stwarzała karta kredytowa, potwierdzona kwitkiem ze stacji benzynowej. Był tam osobiście w określonym czasie…
Z drugiej znów strony talenty komputerowe Soamesa Ungera, całą aferą dokładnie udowodnione, dały mu może szansę naknocenia i w kartach kredytowych…?
Po głębokim namyśle inspektor Rijkeveegeen doszedł do wniosku, że musi iść własną drogą. Jak wynika z wszelkich zeznań, świętej pamięci Neeltje, eksplodująca swoim sukcesem, chyba faceta zaskoczyła, nie miał dowolnej ilości czasu, żeby jej się pozbyć, wiedza o poczynaniach Ewy Thompkins spadła mu jak z nieba i czym prędzej skorzystał.
A zatem prosta sprawa. Rzucić się na znajomych Marcela i przyjaciółki Ewy Thompkins!
Tą ostatnią konkluzją inspektor niebotycznie uszczęśliwił Jamesa Bertletta, dla którego podstawowym źródłem informacji stała się natychmiast Jadzia Gąsowska.
* * *
– Ja przepraszam, że pani głowę zawracam, ale już sama nie wiem co robić i trochę z tego głupieję – powiedziała żałośnie Elżbieta Gąsowska, matka Jadzi. – I tak panią nachodzę z tej niepewności, pani tam była, pani się orientuje, a ja całkiem jak tabaka w rogu. Czy ona tam w co nie wpadła…?
Telefon nie wystarczał, przyjechała do mnie, zdezorientowana i zaniepokojona, bo może jednak coś wiem. Najpierw Jadzia zginęła, na krótko wprawdzie, ale jednak, potem leciały od niej jakieś przerażające wieści i policja się czepiała, a teraz chyba jej córka już się do reszty wygłupiła. Nic z tego wszystkiego nie można zrozumieć.
Zainteresowałam się wręcz chciwie.
– Jakiś policjant tam się koło niej plącze – wyznała Gąsowska, okropnie skrępowana. – Jadzia już się go wcale nie boi, ale wie pani… ja nie wiem. Zakochała się czy co…? W angielskim policjancie…?!
Uznałam, że jest to rzecz zupełnie możliwa, co matkę Jadzi przeraziło ostatecznie.
– To jak to…? I co pani myśli? Że co z tego wyniknie?
– Z dwojga złego lepiej, że zakochała się w Angliku niż, na przykład, w Turku – pocieszyłam ją. – Albo w Arabie. Wie pani, ci muzułmanie bardzo źle traktują kobiety, natomiast Anglicy to naród, bądź co bądź, cywilizowany. Sama znam dziewczyny, które się zakochały w Anglikach.
– I co?
– I nic. Na dobre im wyszło.
– To możliwe?
– A dlaczego nie?
– To ja już nie wiem…
Przyhamowałam jej rozterkę.
– Zaraz. Niech się pani napije wina, czerwone wino jest zdrowe. I niech pani powtórzy to wszystko jeszcze raz porządnie i dokładnie. To ten sam policjant, który ją złapał?
– No ten sam, no złapał, ale nie zaaresztował. Ciągle o Thompkinsową idzie, jak oszalały Jadzię wypytuje o jej, znaczy tej Ewy, przyjaciółki i znajomych. I podobno uczciwie powiada, że to do jakiejś sprawy potrzebne, ale Jadzia niewinna i nawet Ewa też. A ta moja głupia córka z początku tak ledwie bąkała, ale teraz mówi mu wszystko, co tylko wie, bo on taki nadzwyczajny. I taki sympatyczny, i Bóg wie, co tam jeszcze, to nawet pień by się zorientował, że na niego leci. I on na nią też, to jakieś tańce, to pikniki, to imprezy, no niech pani sama powie, gdzie jaki policjant na imprezę panią zaprasza, żeby panią przepytać?! Do komendy biorą i tyle, a nie grille i łódeczki, i dyskoteki! Jadzia to przyzwoita dziewczyna, czy on ją tam kołuje, czy coś prawdy w tym jest?
Byłam zdania, że bardzo dużo prawdy i angielski gliniarz obrał znakomitą metodę, ale zaniepokoiłam się o doznania uczuciowe Jadzi.
– Powtórzyła pani jakieś konkretne pytanie, które jej zadał?
– Konkretnie to trudno powtórzyć, ale ciągle o Ewę. Nawet nie o samą Ewę, tylko o te jej przyjaciółki. I o sąsiadów, o wszystko w ogóle. Jadzia… no… aż głupio przyznać…
Pani Gąsowska zmieszała się lekko, napiła się wina, popatrzyła na koty w ogrodzie i westchnęła. Podjęła męską decyzję.
– Jadzia w ostatnich czasach bardzo się języka poduczyła. Przyłożyła się, to przez tego policjanta, w parę tygodni więcej się nauczyła niż przedtem przez rok. I ciągle się do tego nie przyznaje, ani Ewa, ani ten jej mąż nic wcale o tym nie wiedzą. Jak przychodzą te angielskie dziewczyny… Bo nasze to nie ma o czym mówić, po polsku gadają, ale tamtejsze po angielsku i Jadzia teraz prawie wszystko rozumie, a one myślą, że nie… No to tak jakby podsłuchiwała, nie…?
– A nawet gdyby, to i cóż takiego? – spytałam zimno.
– Co też pani…? – zgorszyła się pani Gąsowska. – Nieładnie!
– A babę zabić to ładnie?
Zdenerwowałam ją na nowo, niepotrzebnie.
– Jezus Mario… Jaką babę?!
– No jak to, mówiłam pani przecież. Facetka jedna została zamordowana i szukają sprawcy, a ten sprawca, tak im wyszło, musi znać Ewę Thompkins. Albo którąś z jej przyjaciółek. Więc tak próbują dojść, która tam z kim kombinuje, i sprawdzają każdego. Nie mogą tego robić jawnie, bo niech pani sama pomyśli, ten sprawca się połapie i, nie daj Boże, rąbnie dziewczynę, żeby o nim nic nie powiedziała. Nowe nieszczęście. Jadzia słusznie czyni, mówiąc wszystko, a ten gliniarz wcale jej tak bardzo nie oszukuje.
– Myśli pani…? Ale ona się w nim zakochała!
– A on w niej nie mógł? Pani jest taka ładna, że, jeśli Jadzia do matki podobna, brzydka być nie może.
– Mam zdjęcie…
Pośpiesznie wygrzebała z torebki podobiznę Jadzi i podetknęła mi pod nos. Przyjrzałam się skwapliwie.
A cóż za prześliczna twarz! No, jeżeli taka dziewczyna ma wątpliwości, czy facet na nią leci, to już doprawdy nie wiem, kto mógłby się komukolwiek podobać! Nie jest chyba garbata i nie ma krzywych nóg, młodzież teraz dorodna.
Na wszelki wypadek upewniłam się, że i na figurze Jadzia nie szwankuje, po czym pocieszyłam zarówno panią Gąsowską, jak i samą siebie. Gdyby wystawił Jadzię rufą do wiatru, byłby ostatnim kretynem, a zdaje się, że angielska policja rekordowych imbecyli nie stara się zatrudniać.
Niezależnie od hipotetycznie zakochanego gliniarza, też zainteresowałam się gwałtownie przyjaciółkami Ewy Thompkins. Z pustej ciekawości chciałabym się dowiedzieć, co za galimatias nad głową mi się kotłuje, szczególnie jeśli mam się bać o własne życie, i jakiż to kretyn podobno musi mnie zabić? Może warto by pogawędzić z Jadzią bezpośrednio? No, nie pojadę teraz do Londynu, ale istnieją przecież telefony!
Propozycję mojej rozmowy z jej córką pani Gąsowską przyjęła wręcz entuzjastycznie.
– Ja, proszę pani, nie śmiałam… Ale gdyby pani mogła… Tylko te koszty, no i oni, ci Thompkinsowie, zaraz by wszystko na rachunkach mieli, chyba że przez komórkę, ale to jeszcze drożej…
Uspokoiłam ją, że zapłacę, po czym znalazłam nowy kłopot. Ja będę dzwonić, nie Jadzia, tyle że Jadzia może rozmawiać wyłącznie wtedy, kiedy państwa nie ma w domu. Skąd, do pioruna, mam wiedzieć, kiedy ich nie ma? Szczegóły ich egzystencji poproszę!
Tym sposobem poznałam dokładnie tryb życia państwa Thompkinsów. Okazał się nawet dość regularny, pan domu odjeżdżał o wpół do dziewiątej i udawał się do pracy, pani domu wyruszała w miasto koło dziesiątej i obydwoje po piątej wracali, Ewa nieco wcześniej, mąż później. Obiad przeważnie jedli w domu, później ona miewała jakieś pokazy, on spotkania w klubie czy gdzieś tam i prawie przez cały dzień Jadzia była sama. Szła po zakupy, sprzątała, gotowała… Mogłam dzwonić, kiedy mi się podobało.
Co też uczyniłam przy najbliższej okazji.
* * *
Soames Unger doskonale wiedział, że znalazł się w gronie podejrzanych.
I tak zamierzał skończyć ze swoim intratnym procederem, który wzbogacił go potężnie, z góry bowiem zakładał, że w nieskończoność tego ciągnąć się nie da. Wygładzał już ostatnie operacje finansowe, kiedy dopadła go ta stara prukwa, Neeltje van Wijk.