– No dobrze, a ta nieboszczka to co? – spytała cichutko Elżbieta Gąsowska. – Nie chciał jej i co?
Górski westchnął.
– Zaczęła wyłapywać kant ubezpieczeniowy przy okazji załatwiania sprawy dla Marcela Lapointe, tego wielbiciela Ewy Thompkins. Dla niej to był Herbert Moeller, Lapointe powiedział prawdę…
Witek uparł się przy swoim. Przerwał Górskiemu.
– Obaj się tak przejechali na lewych papierach, co to za jakiś urodzaj? Epidemia? Znali się, jeden drugiemu podpowiadał? Jak to możliwe?
Górski westchnął ponownie, tak, że ruszyła się firanka.
– Znamy sytuacje… no, ja już dość długo pracuję w tym zawodzie… kiedy w aferze połowa osób posługuje się cudzymi albo fałszywymi dokumentami. Tu się rzeczywiście zbiegło, w jednej aferze znalazło się dwóch takich, ale trzeba wziąć pod uwagę, jaka ilość ludzi wchodziła w grę, a przy tym zasadnicze przestępstwo opierało się właśnie na znajomościach, kontaktach z ludźmi. Przypadek sprawił, że wplątał się ten cały Lapointe, może i dziwkarz, może i żigolak…
– Nie może, a na pewno – zganiła go Małgosia.
– O, ty nie bądź taka zasadnicza! – prychnęła na nią Martusia.
– Zamknijcie gęby na chwilę – poprosił z naciskiem Witek.
– …ale w gruncie rzeczy normalny, względnie przyzwoity facet – kontynuował niewzruszenie Górski. – Jako gówniarz wystraszył się śmiertelnie, nie chciał siedzieć, bał się i kumpli, i policji, narkomanem jeszcze nie był i nie zamierzał być. Skorzystał z okazji i przez ładne parę lat miał ciężkie życie. Dokładnie odwrotnie niż Meier-Albert, który swoją okazję potraktował jak dar losu, może dlatego, że jego marzeniem była ucieczka z tego ustroju. Zwierzać to on się nie zwierza, ale dużo o nim wiadomo i chyba od początku obmyślał sobie jakiś intratny kant. To systematyczny gość, konsekwentnie dążył do celu, Lapointe jako Moeller nawet mu się przydał, bo na jakiś czas zajął sobą nieboszczkę…
– Ale jeszcze żywa była wtedy? – upewniła się niespokojnie Martusia.
Górski pomilczał chwilę i jakby złapał dech.
– Żywa. Nawet bardzo żywa. Za bardzo, jak na jego potrzeby. Kant, mówię, wyłapała, Lapointe ginął z oczu… W końcu, zdenerwowana, wrzepiła się w aferę pazurami przez ambicję i przez zemstę, bo jej Meier zaczął wychodzić. A Meier też jej nie chciał… I nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko dać mu do zrozumienia z wielkim triumfem, że go odgadła. Nikt inny, tylko ona, i to prawie na finiszu. No to co miał zrobić? Musiał ją kropnąć.
– Musiał – zgodziłam się. – Dlaczego jako on sam, w prawdziwej postaci?
– Bo za skarby świata nie mógł jeszcze zaryzykować podejrzeń w stosunku do mecenasa Meiera van Veen. Nikogo innego nie mógł z siebie zrobić, chociaż dokumentów po różnych nieboszczykach miał zatrzęsienie, ona go trochę zaskoczyła. Obmyślał to już wcześniej, miał na oku samochód Ewy Thompkins, nie mógł operować wyłącznie Soamesem Ungerem, postacią fikcyjną, chciał się zapewne przerobić na kogoś nowego, a ona mu wystrzeliła swoją wiedzą. Tyle zdążył, że zorganizował sobie transport, ta Campanilla, gdzie rzekomo nocował, samochód na parkingu, światło w oknie, butelka wina na blacie… Całkiem niezłe alibi, tam nikt nikomu nie przeszkadza, sama pani to wie…
Kiwnęłam głową, bo Campanille znałam doskonale.
– Ten tutaj – rzekł znienacka Witek – jak mu tam… Obelga… to też nieboszczyk?
– Obliga. Świeży. Sprzed dwóch tygodni. Francuski włóczęga pochodzenia polskiego.
– No to tam, nad morzem, wygłupił się okropnie – zaopiniowała z niesmakiem Martusia. – I po co mu to było?
– Żeby nie zostawiać świadków. Pani stanowiła dla niego szczyt niefartu – tu Górski kiwnął ku mnie głową. – Jeden to ten Feuillet, a pani druga. Nikt inny nie widział go prawdziwego i nikt inny nie mógł zaświadczyć, że przywiózł zwłoki na parking w Zwolle. A, właśnie! Odciski palców Meiera też nie były prawdziwe, Rijkeveegeen wie to już od dawna, taka błonka na palcach, kosztownie mu wychodziło to przebieranie, ale zyskiwał tyle, że mógł sobie pozwolić. A na panią mógł trafić kiedykolwiek, byle gdzie, też nieszczęśliwym przypadkiem. Nie chciał żyć w zagrożeniu.
– Zaraz – wtrąciła się energicznie Małgosia. – A po co on właściwie robił te wszystkie sztuki z samochodami, zamiast rąbnąć cokolwiek komukolwiek? I tak tę Ewę wrabiał?
Mogłam wyręczyć Górskiego w odpowiedzi.
– Bo każdy właściciel już na drugi dzień rano zrobi raban na pół Europy, że mu pojazd ukradli. O, chociażby ten chłopak, któremu motor podwędził, od świtu latał i wrzeszczał! I już wszystkie gliny mają numer i markę. I nie tylko gliny, wielkie garaże, strzeżone parkingi na lotniskach, na dworcach… A tu miał pewność, że nikt żadnej kradzieży nie zauważy prawie do końca wakacji.
– I nie tylko – włączył się Górski. – On znał Lapointe’a, wiedział o tej jego podwójnej osobowości, tu Francuz Lapointe, a tam Holender Moeller, specjalnie go przylepił do afery. Miał nadzieję, że wszystkie podejrzenia padną na niego i zanim się to wyjaśni, on już dawno będzie bezpieczny. Znał Zwolle, znał ten hotelowy parking, ludzie, przecież on to sobie przygotowywał przez parę lat! I udałoby mu się, gdyby nie trafił na świadka…
– Niech ktoś otworzy jakąś butelkę wina – poprosiłam. – Żyję jednak, co mnie troszeczkę dziwi.
– To i dobrze, że mój szwagier nie miał pojęcia, gdzie pani jest – stwierdził Tadzio i poszedł po wino.
– I tak się musiał bez przerwy przebierać… – westchnęła w zadumie Elżbieta Gąsowska, jakby z odrobiną współczucia.
Górski podchwycił.
– Otóż to. Musiał mieć jakąś własną melinę. Ten dom w Chelsea otrzymany w spadku… zawracanie głowy, sfałszował testament, dla bystrego faceta komputery to żyła złota. W życiu nikt by go nie odnalazł, gdyby się nie zbiegło. Dokumenty, paszport, ściśle biorąc, i prawo jazdy… miał przy sobie, bo już wiedział, że wszystkie inne osobowości są podejrzane i powinien wrócić do własnego nazwiska. Dom w Anglii miał pod własnym, a w tym domu oprzyrządowanie… rany boskie, do takiej charakteryzacji potrzebna jest cała pracownia kosmetyczna, czy jak to nazwać… Gdzieś musiał wszystko trzymać. I co to się było zastanawiać, skąd on wie cokolwiek o Ewie Thompkins, bywał tam przecież, oczy miał w głowie, po polsku umiał. Rozmawiała przez telefon, nie?
– Ale u niej nie bywał! – zaprotestowałam. – Raz go tylko widziała!
– Widziała go więcej razy, tylko nie miała pojęcia, że to on. Za to on ją widywał dość często. I podsłuchał bez trudu. Ona lubi świeże powietrze.
– I co? – nacisnęła Małgosia. – Tam znaleźli te rzeczy?
– Tam znaleźli wszystko. Gumę piankową, skórę, maski, peruki, szkła kontaktowe, masę plastyczną, ostatnie zdobycze techniki. Dokumenty wszelkie, dowody na nieskazitelne życie Alberta Hauchera, także dowody tożsamości mnóstwa innych osób, już wykorzystanych. Prawdziwe odciski palców, włosy. Pełnego człowieka.
– I wszystko pokazały szczeniaczki? – ucieszyła się Martusia.
– Szczeniaczki – potwierdził Górski.
– To jakże, znaczy, że to Jadzia? – przestraszyła się nagle Gąsowska.
– Owszem. Dzięki Jadzi Bertlett tam się pokręcił, chociaż do Rijkeveegeena zadzwonił tylko na wszelki wypadek…
– I teraz sama pani widzi, że romans z angielskim gliniarzem ma jakiś sens – wytknęłam czym prędzej. – Kiedy oni ślub biorą?
– To już pani wie…? Zaraz po Nowym Roku się szykują, cała rodzina chyba pojedzie.
Górski przyglądał mi się jakoś dziwnie, a Witek tam samo.
– No tak. Ale to przecież pani im poradziła, żeby się poradzić tego gliniarza…
– I ty go rozpoznałaś z twarzy, a nawet i z daleka…
– A myśli pani, że dlaczego ja się w tę całą kotłowaninę wdałem osobiście? Dla przyjemności? Z nudów? Od pierwszej chwili było widać, że musi się pani pozbyć!
Zastanowiłam się. No rzeczywiście, to ja mu chyba narobiłam najwięcej złego. Obejrzałam go na parkingu, kiedy przywiózł zwłoki, rozpoznałam go na plaży, namówiłam Ewę na Bertletta… Gdyby nie ja, ten biedny człowiek, złoczyńca, morderca, uzdolniony przestępca finansowy… a, czort go bierz z finansami, ale ludzkich jednostek nie należało jednak usuwać z tego świata, nieładnie jakoś… Mimo wszystko, beze mnie zdołałby może ze wszystkiego się wyłgać.
– Zdaje się, że miał rację – przyznałam z czymś w rodzaju smętnej skruchy. – Rozumiem go, stanowczo powinien był mnie zabić…