Sypialnię pana domu łatwo było rozpoznać. Także garderobę, łazienkę i jeszcze jeden pokój, robiący wrażenie zapasowego. Niewątpliwie gościnny. Wszędzie stały jakieś meble, szafki, regały, komódki, półki na książki, książek w ogóle w całym domu było dość dużo, nie brakowało także wazonów, doniczek z kwiatami, ozdobnych pudełek i szkatułek, dwa barki, jeden na dole, a drugi na górze, zawierały w sobie liczne napoje. Julita i pan Ryszard, racjonalnie podzieliwszy przestrzeń pomiędzy siebie, zaglądali wszędzie tam, gdzie cholerna zapalniczka mogłaby się zmieścić. Pokój gościnny został im na koniec.
– Tu są jakieś drzwi – oznajmił pan Ryszard, popukując w wytapetowaną ścianę. – Kawałek poddasza chyba wykorzystali. Zajrzę tam, a pani tutaj…
Drzwi do kawałka poddasza okazały się zamknięte, c0 wydawało się o tyle dziwne, że policja powinna była wszak przeszukać cały dom zbrodni. Widocznie jednak nie wydawało im się to niezbędne, bo te zamknięte drzwi zostawili w spokoju. Sprawca czynu z pewnością tam nie siedział.
Pan Ryszard pomęczył się chwilę przy dwóch zamkach, po czym owe drzwi otworzył.
– Ciemnia fotograficzna – zaraportował tuż za progiem. – Gdzie on tu, palant, ma normalne światło…?
Julita zostawiła mu ciemnię i zmartwiona i zdenerwowana jęła grzebać w umeblowaniu ostatniej nadziei. Szafka na odzież, półki, wieszaki, szufladka… nic. Nic, jeśli nie liczyć jakichś resztek, paski damskie i męskie, wiszące na drzwiczkach, na sznurku, który się właśnie urwał i wyleciał jej z palców, paski zjechały na podłogę, pobrzękując klamerkami. Klosz od lampy luzem, Julita zajrzała do niego i na nogi posypały jej się jakieś małe, lekkie, suche bryłki, jakby pestki brzoskwiń albo zaschnięte na kamień wiśnie. Albo kawałki kory. Klosz był ich pełen.
Rozczarowana, zajrzała do ostatniej szafki, małej, niskiej, przy kanapie. Gliniany garnek, pusty i wyszczerbiony. Popielniczka. Ranne kapcie bez pięt, chyba męskie, bo duże. Mechaty pasek od szlafroka. Dwa pudełka zapałek, pół świecy, kalendarzyk kieszonkowy, nawet nie spojrzała, z którego roku, bo zapalniczki z pewnością w sobie nie mieścił. Zwinięta w kłębek damska halka z czarnej koronki. Nic poza tym. Kanapa. Zaraz, kanapa…
Pod kanapą i za kanapą było pusto, jeśli nie liczyć wielkiej, zdechłej muchy, ale Julicie przyszło na myśl, że może ta kanapa jest otwierana. Zawiera w sobie pościel, w pościeli można schować dowolny przedmiot. Trzeba ją otworzyć, pan Ryszard jej pomoże.
Wyprostowała się szybko ze słowami „panie Ryszardzie, czy może mi pan pomóc?" na ustach, ale z całego zdania pozostało jej tylko to „pa", a i to wybiegło z rozpędu. Reszta zamarła.
W drzwiach pokoju stał nieboszczyk. Zamordowany, prawie w jej oczach, pan Mirek. Julicie odebrało głos i wszelkie inne zdolności.
Nieboszczyk poruszył się pierwszy, uczynił krok do wnętrza. Padło na niego jaśniejsze światło i uwidoczniło pomyłkę, to nie był pan Mirek, tylko ktoś bardzo do niego podobny, ale Julita nie zdążyła tego zarejestrować. To znaczy oko jej i umysł owszem, ale reszta fizjologii pozostała spóźniona.
Pan Ryszard właśnie stwierdził, że oświetlenia ciemni nie może znaleźć, i zdecydował się poprosić Julitę o zapalniczkę, sam nie miał, bo nie palił. „Pa" nie usłyszał. Wyszedł z tapetowanych drzwi dokładnie w momencie, kiedy Julita zachłysnęła się, postąpiła gwałtownie krok do tyłu i z całej siły wlazła mu obcasem stępora na nogę.
Rozdzierający okrzyk pana Ryszarda zagłuszył inne dźwięki i w mgnieniu oka nastąpiło okropne zamieszanie. Mimo iż uczestniczyły w nim tylko trzy osoby, przypominało coś w rodzaju wybuchu, potężne uczucia zawarczały w powietrzu, gniew i oburzenie Sobiesława, zaciętość, przydusić złodziei, śmiertelne przerażenie Julity, wymieszane z natychmiastową myślą, że to jednak nie trup, i eksplozją paniki, że może gliniarz, ale dlaczego taki podobny do trupa, skomplikowane doznania pana Ryszarda, wzbogacone dolegliwością czysto fizyczną, do tego pełna sprzeczność zamiarów, poglądów i chęci. Uciekać błyskawicznie, tu przeszkoda w postaci przydeptanej nogi, pan Ryszard uciekać mógłby tylko w podskokach, zatrzymać, strzelić w ryja, odebrać łupy, schować się, wyjaśnić, załatwić polubownie, poddać się, przeciwnie, walczyć! Każda z trzech osób dysponowała ogromem emocji wystarczającym dla osób dziesięciu i wszystko to razem zderzyło się ze sobą.
Nikt jednakże nie znajdował się w tym domu legalnie i dodatkowo zadziałał odruch, dla wszystkich ten sam. Można powiedzieć, ziarenko zgody. Nasionko porozumienia.
Oba przyrodnicze elementy wykiełkowały ekspresowo.
Bezwiednie wszyscy ściszyli glos, dzięki czemu jeszcze przez długą chwilę trudno im było wzajemnie się zrozumieć. W odbieraniu łupu Sobiesław napotkał trudność nieprzezwyciężoną, mianowicie żadnego łupu złodzieje nie mieli. Gorzej, chłopak w dżinsach okazał się piękną dziewczyną, zaś od walnięcia dziewczyny ręka by mu uschła. Tego drugiego, owszem, mógłby, facet solidnej postury, ale chyba poszkodowany, z bolesnym wyrazem twarzy trzyma się za stopę, nie kopie się leżącego!
Julita, mimo wybuchu paniki, połapała się w sytuacji, trudno jej było tylko ubrać myśl w słowa. W szeptanej awanturze na plan pierwszy wybiło się gorączkowe zdanie:
– To ten brat, panie Ryszardzie, to ten brat! Jezus Mario, co robić, to ten brat! Mówię panu, to ten brat! Jestem pewna, to brat!
W tle brata, niejako w charakterze podkładu muzycznego, brzmiały wypowiedzi przeplatające się wzajemnie:
– Hieny cmentarne, cicho, nic nie mówmy, wszystko jest przeciwko nam, niech mnie gliny łapią, a nie popuszczę, ani słowa, nawiewać, o Boże, przepraszam pana, czego tu, moja własność, co pani mówi, żywego okradacie, dokumenty niech pokaże, jazda, dowody pokazywać, skoro brat, to ja nie wiem…
Między słowami zrozumiałymi plątały się wymamrotane i wysyczane fragmenty niezrozumiałe, ale nimi już nikt się nie przejmował. Komunikat o bracie górował nad resztą i wreszcie wygrał batalię.
– O co chodzi z tym bratem?! – wysyczał gniewnie Sobiesław. – Zgadza się, podobno mój brat tu został zabity, to jego dom!
– Pan tu jest nielegalnie – stwierdził surowo pan Ryszard i wreszcie puścił swoją nogę. – My też, nie ma, co ukrywać. Rzeczywiście jest pan bratem ofiary?
– Rzeczywiście jestem. Sobiesław Krzewiec, fotografik, do usług…
– Julita Bitte, wydawca – powiedziała odruchowo dziko zdenerwowana i dobrze wychowana Julita.
– Ryszard Gwiazdowski, przedsiębiorca budowlany…
Burza z piorunami przeistoczyła się nagle w wersalskie przyjęcie. Sobiesław poczuł, że coś tu nie tyle nie gra, ile gra inaczej.
– Jak na złodziejską szajkę, zawody mamy nietypowe – wyrwało mu się mimo woli.
– W roli złodziejskiej szajki to jest nasz pierwszy występ – wyjaśnił ze smętnym westchnieniem pan Ryszard. – Chyba nie bardzo udany. Nie wiem, jak pan…
Sobiesław też westchnął.
– Ostatnie, co ukradłem, to były kartofle z cudzego pola, do pieczenia. Miałem wtedy dwanaście lat. Poza tym nie przyszedłem okradać brata pośmiertnie, tu leżą moje rzeczy i muszę je zabrać. Nie żadne koszule i skarpetki, tylko materiały fotograficzne. Tam są – uczynił gest w kierunku tapetowanych drzwi. – A przynajmniej mam nadzieję, że są…?
Pan Ryszard odsunął mu się z drogi.
– Nie wiem, nie umiałem tam zapalić światła. Tylko taka mała, czerwona żaróweczka się zaświeciła. Jeśli czegoś panu brakuje, z góry uprzedzam, że to nie my, pani Julita nawet tam nie weszła.
Praca dla Sobiesława była najważniejsza, zlecenia miał podpisane, nie mógł czekać na zezwolenia oficjalne. Machnął ręką i wszedł do ciemni.
– Tu się zapala, o! – powiedział, bezwiednie niwecząc tym w nielegalnych gościach chęć natychmiastowej ucieczki. – Specjalnie mam ten kontakt ukryty, żeby mi nikt nie wlazł i znienacka nie zaświecił. To jeszcze z dawnych czasów, kiedy przeważnie tu pracowałem na światłoczułych kliszach.
Julita i pan Ryszard milczeli, przytłoczeni niepewnością.
Sobiesławowi nagle przyszło coś do głowy i obejrzał się na nich.
– Uprzejmie proszę, żeby państwo patrzyli mi na ręce. Swoje biorę i niech każdy widzi, co. Żeby w razie, czego nie było kretyńskich podejrzeń.
Wytrącony z równowagi znacznie bardziej niż sądził, przystąpił do pakowania swojego dobytku, dość dużo tego było, nie tylko dyski, negatywy i odbitki, ale także stary sprzęt, powiększalnik, kuwety, filtry nie wszystko oczywiście, wyłącznie rzeczy najważniejsze, ale i tak trwało to dostatecznie długo, żeby dwoje złoczyńców zdążyło oprzytomnieć.
Własnego celu nie osiągnęli, cholernej zapalniczki nie znaleźli, a za to ujawnili się przed członkiem rodziny nieboszczyka pana Mirka. Nic gorszego! No, może jeszcze policja, ale kto powiedział, że członek rodziny nie poleci do policji natychmiast? Powiedzieć mu zatem całą prawdę czy przeciwnie, zełgać coś artystycznie, zełgać byłoby bezpieczniej, tylko co…?!
Rzuciwszy niepewnym wzrokiem na Julitę, pan Ryszard z całego serca pożałował jej przebrania. Zamiast powypychanych dżinsów, swetra potwora, idiotycznej czapeczki i obuwia gatunku stępory… szczególnie obuwie napełniło go silnym rozgoryczeniem… powinna mieć na sobie twarzowy strój, dopasowany do figury, nie kryjący tak starannie urody. Piękna dziewczyna z każdym facetem wszystko załatwi i wszelkie trudności przełamie, a jakże pod tym okropnym nabojem on ma odgadnąć piękną dziewczynę? Klęska na całej linii, niech to jasny szlag trafi.
Julicie ten niezbyt długi czas wystarczył, żeby doznać licznych przeżyć wewnętrznych, licznych zmian uczuciowych i dokonać mnóstwa przemyśleń.
Rzecz jasna, przyznać się do nich znacznie później, w tym momencie jednak wyglądały one mniej więcej następująco:
Jaki podobny do brata… ale chyba przystojniejszy…? Mniej diaboliczny, no i co z tego, jeśli i charakter ma podobny, w żadnym wypadku nie należy mówić mu prawdy, wykorzysta ją przeciwko wszystkim…! I wcale nie wszedł nielegalnie, paski już były przecięte! A może udawać, że myślał, że już można i tak dalej…! poleci z donosem…! Uwieść go jakoś, oczarować, poderwać…? Ale przecież cudzą zapalniczkę ukradli, no to mu zwrócą, Jezus Mario, nie można decydować bez Joanny…!